Bogini tańca. Gdyby była mężczyzną, znałby ją cały świat. Bronisława Niżyńska, równie utalentowana jak brat Wacław Niżyński („bóg tańca”), zawsze żyła w jego cieniu. Do czasu…


Bogini tańcaEwa Stachniak, autorka bestsellerowej powieści “Katarzyna Wielka. Gra o władzę”, w swojej najnowszej książce przedstawia sylwetkę kobiety, która daleko wyprzedziła swoje czasy, a mimo to została niemal zapomniana.

Na kartach książki “Bogini tańca” Niżyńska ożywa jako wybitna artystka, ale też kobieta z krwi i kości – niezwykła, inspirująca, zarażająca pasją.

Bronia Niżyńska na scenie umiała zatańczyć wszystko. Tworzyła legendarne kreacje, ale najtrudniejszym spektaklem było dla niej życie.

Autorka tak pisze o swojej fascynacji tą niezwykłą postacią:

Zafrapowała mnie przede wszystkim jej niezwykła siła i zaangażowanie w sztukę, której poświęciła życie, co wśród kobiet jej pokolenia nie było aż tak częste. Także jej polskie korzenie – była córką polskich tancerzy, którzy wyjechali do Rosji „za chlebem” i zawsze żyli na granicy kultur. I to, że jako młodsza siostra słynnego brata — Wacław, „bóg tańca”, jak o nim mówiono, od dziecka uznawany był za wyjątkowy talent – musiała poszukać własnej artystycznej drogi, aby stać się dojrzałą artystką.

Ewa Stachniak
Bogini tańca
Tłumaczenie autoryzowane z języka angielskiego Nina Dzierżawska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 24 maja 2017
 
 

Bogini tańca


– Jesteś cudownym dzieckiem, Broniu – mówią. Nadzwyczajny talent. Prawdziwy geniusz. Gdyby tylko moi rodzice się zgodzili, Ja i Jo zaangażowaliby mnie od ręki, bym tańczyła z nimi na scenie. Bylibyśmy absolutną sensacją: „Jackson, Johnson i Niżyńska!”. Świat byłby u naszych stóp. Moskwa, Petersburg. Paryż. Londyn. Ameryka.
– Co ty na to, Broniu? Pojechałabyś z nami do Nowego Jorku?
– Och, tak! – wołam. Oczami duszy widzę już siebie na tej odległej scenie, oświetlonej rozbłyskami fajerwerków. Mam na sobie czarną sukienkę z białym kołnierzykiem, a do tego lśniący cylinder i laseczkę ze srebrną rączką.
– Ależ z ciebie dzieciuch, Broniu. – Głos Wacława wdziera się w tę zachwycającą wizję. Mój starszy brat opiera się o framugę drzwi. Głos ma surowy i dorosły, zupełnie inny niż normalnie. – Oni tylko sobie żartują – dodaje po polsku. – Donikąd cię nie zabiorą.
Zastanawiam się, jak długo tu jest. I czy widział, jak tańczę.
– Co powiesz, Broniu? – pyta Ja. – Zatańczymy jeszcze raz?
Ja i Jo zaczynają klaskać, kręcić biodrami i nucić melodię, na której dźwięk stopy aż mnie świerzbią, żeby zatańczyć. Nowi przyjaciele patrzą na mnie roześmianymi oczami.
– Nie zwracaj uwagi na brata. Jest po prostu zazdrosny. Przejdzie mu. A tymczasem pokażmy mu, co potrafisz!
– Ja? Zazdrosny? – prycha Wacław. – O nią?
Ma pięć lat. Ja niecałe trzy. Potrafi zrobić wszystko to co ja i o wiele więcej. Pstrykają palce, stukają obcasy. Gotowy rytm czeka, aż się w niego wślizgnę. Taniec jest jak oddychanie. Jest we mnie, wpleciony w moje ciało. Wystarczy, że go uwolnię. Nie mam wątpliwości. Nie waham się. Ani chwili. Tańczę, szybko, zwinnie. Moje nogi fruwają, ręce się kołyszą. Z Ja i Jo u boku obracam się to w jedną, to w drugą stronę, a potem wokół własnej osi, z precyzją i dzikością, które mnie zachwycają. Nie chcę ani nie potrzebuję niczego innego. Kiedy kończymy, Ja kładzie mi rękę na prawym ramieniu, a Jo na lewym.
– Wspaniale, Broniu – mówią. – Jesteś prawdziwą artystką.
A potem płynnym, doskonale wyćwiczonym gestem składają mi ukłon. Spoglądam na Wacława, który nadal stoi przy framudze, prawą nogę ma zgiętą, opartą na palcach. Patrzy na nas zmrużonymi oczami, rozważając to, co przed chwilą zobaczył. Nie klaszcze.
– To – oświadcza, krzywiąc się – tylko akrobacja. Wodewil. Dobre ćwiczenie, ale nie sztuka.
Obaj moi bracia pobierają lekcje tańca z prawdziwego zdarzenia. Tata uczy ich codziennie, z wyjątkiem niedziel. Ja jestem jeszcze za mała, ale wolno mi się przypatrywać, z czego skwapliwie korzystam, notując w pamięci każdy krok, każdą uwagę, którą tata kieruje do Wacława i Stasika. Potem ćwiczę ich ruchy przed lustrem w garderobie. W tym roku na Wielkanoc moi bracia wystąpią w Odessie w dziecięcym variétés.
– Zatańczą klasyczny taniec kozacki – mówi tata, a w słowie „klasyczny” dźwięczy duma. Stasik będzie młodzieńcem, a Wacław jego ukochaną. Okrąży Stasika trzy razy, a potem wyskoczy w górę.
– To po co na nas patrzyłeś, Waca? – pytam. – Czemu tu jeszcze stoisz?
Słyszę, jak za mną Ja i Jo stukają i szurają w rytm moich słów.
– Bo tak! – odpowiada Wacław.
Zawsze tak mówi, kiedy nie wie, co powiedzieć. Zazwyczaj oznacza to, że przyłapałam go na kłamstwie, ale w życiu się do tego nie przyzna. Wiem, że muszę się zadowolić takim skromnym zwycięstwem. Na razie.

____________

Stanisław, Wacław, Bronisława. Mali Niżyńscy. Nasi rodzice to jedyni polscy tancerze w wędrownej trupie Łukowicza, występującej w rosyjskich miastach i miasteczkach. Z Odessy do Kijowa. Z Kijowa do Moskwy. Z Moskwy do Petersburga. Na repertuar składają się balety, divertissements, zadziwiające numery rozrywkowe oraz – na Wielkanoc i Boże Narodzenie – występy dzieci. W każdym z naszych imion pojawia się wyraz „sława”. Tego właśnie pragną dla nas rodzice, choć na co dzień nazywają nas Stasikiem, Wacą i Bronią. Jesteśmy dziećmi wędrownych scen. Umiemy się spakować w kilka minut. Wiemy, jak związać książki sznurkiem tak, żeby potem łatwo było go rozwiązać. Potrafimy spłaszczyć walizkę, siadając na niej, i ścisnąć ją paskiem tak, żeby się nie otworzyła. Uwielbiamy przyjeżdżać w nowe miejsca i penetrować nasze nowe mieszkania. Zaklepywać sobie łóżka i półki, pomagać mamusi rozłożyć dywany, sprawiać, że pokój stanie się „nasz” dzięki fotografiom w ramkach, wazonowi, który podróżuje opatulony w gazety, i podarunkom otrzymanym przez tatę w dowód uznania dla jego tańca. Mamy figurkę baletnicy z brązu, która moim zdaniem jest piękna, ale Wacławowi się nie podoba, bo tańczy sama. Mamy obrazek przedstawiający klauna z namalowanymi na policzkach dużymi czarnymi łzami. I obraz rosyjskiego targu, gdzie kosze z kory brzozowej są wypełnione grzybami, jabłkami i gruszkami, a piesek w prawym rogu liże natłuszczone koła powozu.
Trupa Łukowicza jeździ z angażu na angaż taborem złożonym z dziesięciu wozów. Gdy nad drogą unoszą się tumany kurzu, mamusia każe nam zakrywać usta wilgotnymi chusteczkami. Kiedy się nudzimy, pokazuje nam przez okno pola arbuzów przypominających ogromne zielone piłki lub płynące po rzece barki, z których machają nam brodaci flisacy.
– Jak dorosnę, też będę flisakiem – oznajmia Wacław.
– I ja – dodaje Stasik.
Czuję ukłucie zazdrości, bo nigdy nie widziałam flisaczek, do których sama mogłabym dołączyć. Kobiety w wioskach, przez które przejeżdżamy, krzątają się przed bielonymi domami w ogródkach, gdzie rosną słoneczniki, i przy płotach z wikliny, na których suszą się gliniane garnki, ale to żaden honor być jedną z nich, gdy się dorośnie. Bosonogie dzieci karmią gęsi, kaczki i kury. Bram do miasteczek strzegą brodaci Kozacy, którzy zatrzymują nas, żeby wypytać, kim jesteśmy i czego chcemy, i pobrać myto. W naszym wozie mamusia czyta nam polskie książki. „Dawno, dawno temu… Za siedmioma górami…” Ulubiona opowieść Wacława to ta o rycerzach olbrzymach śpiących we wnętrzu wielkiej góry i czekających, aż tajemniczy głos powie im: „Przyszedł czas”. Stasik i ja uwielbiamy historię o Panu Twardowskim, któremu udało się przechytrzyć diabła i zręcznie wylądować na Księżycu, gdzie – jeśli nocą wytężymy wzrok – niemal widać go, jak jedzie na kogucie.
Tata od bajek woli piosenki. O ułanie, który prosi piękną dziewczynę o całusa. O słoneczku, które nie chce zajść. O zielonym mosteczku, moją ulubioną. Kiedy tata śpiewa, robi śmieszne miny, naśladując strach dziewczyny, która idzie po rozchwianych deskach zielonego mostku, albo dufny uśmiech jej niestrudzonego zalotnika, wymyślającego różne podstępy, żeby podbić jej serce.
Wszyscy urodziliśmy się w trasie. Stasik w Tyflisie, a dwa lata później Wacław w Kijowie. Ja przyszłam na świat w Mińsku, godzinę po tym, jak rodzice zatańczyli razem w operze Glinki Życie za cara. Mamusia była jeszcze w stanie wykonać poloneza na początku opery, ale potem zaczęły się bóle i prędziutko pojechała do szpitala wynajętymi saniami. Inna baletnica zastąpiła ją u boku taty, tańcząc mazurka i krakowiaka. Poród nie trwał długo. Zanim jeszcze opadła kurtyna, goniec ze szpitala oznajmił mojemu ojcu, że po dwóch synach doczekał się córki. Wacław i Stasik doznali już łaski cudu.
– Wacław urodził się w czepku – mówi mamusia.
To niezwykły znak, wyróżnienie, obietnica wielkości. Wyobrażam go sobie, jak zjawia się z innego świata w anielskim nakryciu głowy. Może haftowanym w gwiazdy, planety, kwiaty i ptaki w locie. Ciekawa jestem, gdzie teraz jest ten piękny czepek i czemu Wacław go nie nosi. Mamusia wybucha śmiechem i tłumaczy, że czepek nie był zrobiony z materiału.
– Zniknął – dodaje z tajemniczym uśmiechem, który sprawia, że wszystko staje się jeszcze bardziej intrygujące, i daje Wacławowi kolejny powód, by mówić:
– Jestem wybrańcem losu.

(…)

Odkąd pamiętam, żyliśmy w rozjazdach, ale przeprowadzka do Petersburga ma w sobie coś szczególnego. W moim wspomnieniu letnim miesiącom poprzedzającym nasz wyjazd towarzyszy jakiś ciężar, przerywają je wybuchy zniecierpliwienia taty, po których mamusia milknie i popłakuje. Drzwi do sypialni rodziców zamykają się z głuchym łoskotem, a gdy przykładam do nich ucho, słyszę szlochanie mamusi i niespokojne kroki ojca, który ze wzburzeniem krąży po pokoju. Tyle rzeczy go złości, myślę sobie. To, że służąca brzęka garnkami, kiedy on usiłuje podliczyć domowe wydatki. Niezdarność Stasika. Pytania mamusi, gdzie był tyle czasu i z kim. Nawet podczas porannych lekcji tańca, gdy wydaje mi się, że Wacy idzie wyjątkowo dobrze, tata powtarza tyko:
– Jeszcze raz… od początku… broda do góry… wyżej… wyżej… nazywasz się Niżyński, więc przyłóż się, na miłość boską!
Większość wybuchów złości ojca nie skupia się na mnie, ale przez to gniewa się na mnie Wacław. Kiedy tylko nasze lekcje się kończą, znika.
– Donikąd – odpowiada, gdy pytam, dokąd się wybiera. Albo jak w bajce: – Gdzie mnie oczy poniosą.
Na próżno proszę, żeby pozwolił mi iść ze sobą. Jestem za mała. Jestem dziewczynką. Jestem za słaba. Przeszkadzałabym mu tylko w robieniu tego, na co ma ochotę. Aż do dziś wracam myślą do tego popołudnia. Jest słonecznie, w powietrzu tańczą drobinki kurzu. Siedzę przy stole w jadalni na wyściełanym krześle. Obok mnie Stasik je grubą pajdę chleba z masłem posypaną cukrem. Zielonkawa mucha krąży nad nim, głośno brzęcząc. Na wpół wyjedzony słonecznik leży na tyle blisko, że mogę wyskubywać z niego ziarna. Wybieram jedno po drugim, odgryzam koniuszek i wysysam wnętrze, aż łuski, czarne w białe prążki, robią się zupełnie płaskie. Próbuję skończyć rysunek, nad którym pracuję. Przedstawia konia ciągnącego powóz. Sam powóz z dużym oknem i kołami był łatwy do narysowania, ale koń wygląda jakoś dziwnie. Nogi ma za krótkie, a grzbiet za długi i krzywy. Próbuję go zetrzeć, ale mimo że staram się jak mogę, stary kształt jest dalej widoczny.
Mamusia siedzi z nami i ceruje skarpetki. Widzę, że jest zdenerwowana, bo często przerywa i zerka na zegar, aż w końcu wstaje i podchodzi do otwartego okna.
– Gdzież on się podział tym razem, Broniu? – pyta, wychylając się na zewnątrz z nadzieją, że dostrzeże Wacę wśród chłopców bawiących się na ulicy. – Czemu go nie zatrzymałaś?
Nie wiem, co odpowiedzieć. Wacław nigdy mi nie mówi, dokąd idzie, tylko gdzie był, i za każdym razem jest to inna historia, jedna niezwyklejsza od drugiej. Stajenny pozwolił mu pojechać na oklep nad rzekę i pokazał mu gniazdo sroki. Waca tańczył hopaka przed flisakami, którzy dali mu całego rubla i zaprosili na swoją barkę. I ma na to dowody: błyszczącą monetę, szalik, niebieskawe nakrapiane jajeczko, które nakłuł z obu stron i wydmuchał jego zawartość. Niekiedy przynosi prezenty. Dla mnie wyrzucone na brzeg kawałki drewna, przypominające ogon syreny albo węża. Dla Stasika podkowę. Dla mamusi błękitny paciorek w kształcie łezki, którego powierzchnia jest spękana jak skorupa żółwia. Mamusia wychyla się przez okno jeszcze bardziej, jakby zauważyła go na ulicy, ale musiał to być jakiś inny chłopiec, nie „nasz Waca”, bo mama mówi:
– Gdzie on może być o tej porze? A jeśli coś mu się stało?
– Przestań, na miłość boską – wtrąca ojciec. Jest w sypialni, ubiera się do teatru, ale drzwi zostawił otwarte. – Tak się nad nim trzęsiesz, jakbyś chciała zrobić z niego maminsynka.
Coś spada na podłogę i toczy się po niej, aż wreszcie zatrzymuje je głośne tupnięcie buta. Obok Stasik wzdryga się i chwyta mnie za rękę tak mocno, że czuję, jak głęboko w brzuchu kurczą mi się mięśnie. To takie samo uczucie, jak kiedy huśtam się bardzo wysoko albo gdy karuzela zatrzymuje się zbyt gwałtownie. Mamusia nie zdąża nic odpowiedzieć, bo drzwi się otwierają i do mieszkania wbiega Wacław, zdyszany, spocony, z twarzą umorusaną błotem.
– Wróciłem – woła wesoło.
Mamusia wzdycha z ulgą.
– Gdzieś ty był?… Tak się o ciebie martwiłam!
– Nad rzeką. Zobacz, co ci przyniosłem!
Waca wyciąga coś z kieszeni, gdy nagle z sypialni wyłania się ojciec. Policzki i szyję ma pokryte czerwonymi plamami, koszulę rozpiętą. Krawat, który trzyma w ręce, zwisa bezwładnie jak martwa ryba.
– Dość tego przesłuchiwania! Człowiek nie może tu się nawet ubrać do teatru w spokoju!
Wacław prostuje się i wysuwa do przodu prawą nogę, jakby szykował się do hopaka. Obok mnie Stasik, który tymczasem puścił moją rękę, zaczyna się kiwać do tyłu i do przodu.
– Przestań. Przestań. Przestań – mamrocze.
Ojciec nie przestaje.
– Czy nie wiesz, że zabawy nad rzeką są niebezpieczne? Jesteś idiotą? Nie masz krztyny rozumu w tym zakutym łbie?
Słowa fruwają, eksplodują, każde z nich jest ostre, oślepiające, każde jest jak cios.
– Umiem pływać. Co cię obchodzi, dokąd chodzę?
– Jak śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób?
– Mówię, co mi się podoba.
– Nie w moim domu! Nie w mojej obecności.
Każde zdanie jest głośniejsze niż poprzednie. Mamusia zakrywa Stasikowi uszy dłońmi. Moje oczy biegną od ojca do Wacława i z powrotem. „Ulicznik… włóczęga… nicpoń… głupiec… zdrajca”.
– Marsz do sypialni, Wacławie, w tej chwili. Nie waż się wyjść, dopóki nie przeprosisz!
– Ciebie? Nigdy w życiu!
Ojciec podnosi rękę, jakby miał spoliczkować Wacława, ale potem ją opuszcza. Mamusia ciągle obejmuje Stasika. Przygryza wargę i w tym momencie zauważam, jakie czerwone ma oczy, jakie opuchnięte.
– Do pokoju, Wacławie! Natychmiast!
Waca rusza z miejsca, wolno, wolniutko. Jeden krok, dwa, trzy. Cicho jak kot aż do chwili, gdy zatrzaskują się za nim drzwi.
– Przestań… przestań… przestań… – zawodzi Stasik.
– A ty czemu się na mnie gapisz? – ryczy ojciec. Spogląda na Stasika, nie na mnie, ale serce zaczyna walić mi jak młotem. Ciepła struga spływa na wyściełane krzesło pode mną.
Ojciec odwraca się na pięcie i wybiega z mieszkania, wciąż ściskając w ręce krawat. Słychać łoskot zamykających się za nim drzwi, które ledwie widzę przez migotliwą zasłonę łez. Na zewnątrz tata wrzeszczy na naszą wścibską sąsiadkę, każąc jej pilnować własnego nosa, do wszystkich diabłów.
– Nic się nie stało, Broniu – mruczy mamusia, kiedy przyznaję się, że się zmoczyłam. – To było niechcący.
W pokoju pod nami ktoś wali w sufit, czyli w naszą podłogę. W korytarzu wścibska sąsiadka wyrzeka na wszystkich Polaków. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Uważamy się za coś lepszego niż Rosjanie. Zadzieramy nosa, jakby w naszych żyłach płynęła błękitna krew, podczas gdy tak naprawdę jesteśmy bandą nieokrzesanych prostaków i zdrajców, którzy tylko czekają, żeby wbić Rosjanom nóż w plecy.
Jakiś czas później, umyta i pachnąca najlepszym mydłem mamusi, otwieram drzwi do pokoju dziecinnego. Wacław rzucił się na łóżko, twarzą do poduszki. Siadam obok niego i kładę mu rękę na głowie. Włosy ma miękkie, ale dziwnie pachną, a kilka kosmyków lepi się od smoły.
– Waca, czemu jesteś taki zły na tatę? – pytam.
Brat nie strząsa mojej ręki, jak się obawiałam. Mamrocze coś w poduszkę.
– Nie słyszę. – Głos mi się łamie, ale udaje mi się nie rozpłakać.
Wacław podpiera się na łokciu i zwraca w moją stronę. Czoło ma umorusane sadzą. Na prawej skroni zauważam skaleczenie.
– Naprawdę chcesz wiedzieć?
– Tak.
– Nazywa się Rumiancewa.
Wymawia to nazwisko tak, jakby było przekleństwem. Bo rzeczywiście nim jest. Cała ta gadanina o szkole i lekcjach tańca to jedno wielkie kłamstwo. Jedziemy do Petersburga tylko z mamusią.
– Rumiancewa – oznajmia mi brat – ukradła nam tatę.

 
Wesprzyj nas