W niewielkim Clanton dochodzi do gwałtu na czarnoskórej dziewczynce. To wydarzenie uruchamia lawinę nieszczęść. Czy adwokat Jake Brigance będzie miał odwagę opowiedzieć się po stronie prawdy?


Czas zabijania
Clanton, małym miastem w stanie Missisipi, wstrząsa wiadomość o wielokrotnym zgwałceniu i brutalnym pobiciu dziesięcioletniej Tonyi Hailey. Kilka dni później w gmachu sądu rozlegają się strzały – to ojciec dziewczynki postanawia sam wymierzyć sprawiedliwość i zabija prowadzonych na salę sądową sprawców, raniąc przy tym funkcjonariusza z biura szeryfa.

Jake Brigance – młody adwokat borykający się z problemami małomiasteczkowego prawnika – do którego Carl Lee Hailey zwraca się z prośbą o obronę, wie, że będzie miał twardy orzech do zgryzienia. Jego nowy klient jest bowiem czarnoskóry, a zabici mężczyźni byli biali, i chociaż czasy niewolnictwa są już zamierzchłą przeszłością, to na amerykańskim Południu jego echo wciąż nie ucichło.

Jake wie również, że nie może liczyć na wysokie honorarium. Mimo to podejmuje się obrony zdesperowanego ojca. Bo sam ma córkę. Nie wie tylko, że reprezentując Carla Lee przed sądem, może narazić na niebezpieczeństwo swoją rodzinę, ponieważ Ku-Klux-Klan, zawiadomiony przez krewnych zabitych mężczyzn, dostrzega w toczącym się w Clanton procesie szansę na ponowne zaistnienie.

John Grisham
Czas zabijania
Przekład: Zbigniew Kościuk
Kolekcja: John Grisham W świetle prawa
Wydawca: Ringier Axel Springer / Albatros
Premiera w tej edycji: 4 maja 2017 (cz.1), 18 maja 2017 (cz.2)

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Pod tym adresem można zakupić online prenumeratę całej kolekcji lub pojedyncze tomy.

Czas zabijania


Od autora

Mam skłonność do rozpoczynania wielu spraw i niedoprowadzania ich do końca, więc kiedy zacząłem pisać tę książkę, moim celem było jedynie jej ukończenie. Wyobrażałem sobie, jak pewnego dnia wskazuję schludną stertę zapisanych kartek w rogu mojego biura i z dumą wyjaśniam klientom oraz przyjaciołom, że to powieść, którą napisałem. Oczywiście w głębi serca marzyłem, że zostanie wydana, ale mówiąc szczerze, nie przypominam sobie takich myśli, przynajmniej wtedy, gdy zaczynałem pisanie. Sądziłem, że będzie to moja pierwsza długa próba w dziedzinie powieści.
Zacząłem na jesieni 1984 roku, trzy lata po ukończeniu wydziału prawa, kiedy byłem jeszcze żółtodziobem. We wczesnych latach mojej prawniczej kariery spędzałem wiele godzin na sali sądowej, obserwując dobrych prawników. Sala rozpraw zawsze mnie fascynowała… i fascynuje do dziś. Podczas rozpraw ludzie dyskutują o sprawach, o których nie ośmieliliby się bąknąć za progiem własnego domu. Największe dramaty rozgrywają się nie na ekranie lub scenie teatralnej, lecz w niezliczonych salach sądowych tego kraju.
Pewnego dnia byłem świadkiem drastycznego procesu. Młoda dziewczyna zeznawała przeciwko mężczyźnie, który brutalnie ją zgwałcił. Bardzo boleśnie to przeżyłem, a przecież byłem jedynie obserwatorem. W jednej chwili dziewczyna wydawała się bardzo odważna, w drugiej żałośnie krucha. Byłem głęboko poruszony. Nie potrafiłem wyobrazić sobie koszmaru, przez który przeszła ona i jej rodzina. Zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby była moją córką. Widząc, jak cierpi, zeznając przed ławą przysięgłych, chciałem własnoręcznie zastrzelić gwałciciela. Przez krótką, a jednocześnie niekończącą się chwilę chciałem być jej ojcem. Pragnąłem sprawiedliwości. I dostrzegłem interesującą historię.
Dostałem obsesji na punkcie ojcowskiej zemsty. Jak takiego ojca potraktowałaby ława przysięgłych złożona z przeciętnych, zwykłych ludzi? Naturalnie odczuwaliby pewną dozę współczucia, ale czy wystarczyłoby jej na uniewinnienie? Pomysł tej powieści narodził się w ciągu trzech miesięcy, kiedy ta myśl pochłaniała mnie prawie bez reszty.
Pierwszy rozdział napisałem odręcznie w notatniku i poprosiłem Renee, moją żonę, aby go przeczytała. Była pod wrażeniem i powiedziała, że chciałaby przeczytać rozdział drugi. Miesiąc później dałem jej drugi i trzeci. Powiedziała, że ją wciągnęło. Dodam, że Renee czyta pięć lub sześć powieści tygodniowo – kryminalnych, thrillerów, szpiegowskich, wszelkiego rodzaju – i nie ma cierpliwości do nudnych historii.
Pisanie tej książki potraktowałem jako okazję do rozwijania własnego hobby – poświęcałem jej godzinę tu, godzinę tam, z postanowieniem, aby pisać przynajmniej stronę dziennie. Nigdy nie porzuciłem tego zamiaru, choć pamiętam okres czterech tygodni, kiedy nie napisałem ani słowa. Czasami zdarzyło mi się zmarnować dzień, ale konsekwentnie, ze ślepą cierpliwością podążałem naprzód. Chociaż historia wydawała się wspaniała, nie byłem pewien swojego warsztatu. Renee podobało się to, co napisałem, więc kontynuowałem to zajęcie.
Po roku ze zdumieniem stwierdziłem, jak szybko zapisuję kolejne kartki, i zdałem sobie sprawę, że książka jest w połowie gotowa.
Zapomniałem o swoim pierwotnym celu i zacząłem rozmyślać o umowach wydawniczych, tantiemach oraz urojonych lunchach z agentami i wydawcami – jednym słowem przeżywać dramaty każdego pisarza, który jeszcze nic nie wydał.
Po trzech latach od rozpoczęcia pracy dałem Renee ostatni rozdział i przesłaliśmy tekst do Nowego Jorku. Tytuł roboczy brzmiał Podzwonne, co było kiepskim pomysłem, więc został zmieniony, gdy tylko rękopis wylądował na biurku mojego nowego agenta, Jaya Garona. Jay przeczytał trzy rozdziały i natychmiast przesłał mi umowę pełnomocnictwa. Dodam, że powieść odrzuciło szesnastu innych agentów i kilkunastu wydawców. Jay odebrał rękopis i powiedział, żebym zaczął pisać kolejną książkę. Posłuchałem jego rady.
Minął rok i nic się nie stało. W kwietniu 1988 roku, kiedy byłem pochłonięty pisaniem “Firmy”, Jay zadzwonił ze wspaniałą wiadomością: moja książka ukaże się drukiem. Bill Thompson z Wynwood Press przeczytał rękopis i natychmiast kupił prawa do książki. Pod jego kierunkiem dokonałem nielicznych zmian i wymyśliłem nowy tytuł: “Czas zabijania”. Myślę, że był do szósty lub siódmy tytuł, na który się zdecydowałem. Przyznaję – nie jestem najlepszy w wymyślaniu tytułów.
W czerwcu 1989 roku Wynwood wydrukował pięć tysięcy egzemplarzy. Powieść sprzedała się w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów od domu, ale została przeoczona przez resztę świata. Nie mieliśmy umowy na wydanie broszurowe, nie było też klauzuli o prawach zagranicznych. Z drugiej strony była to moja pierwsza powieść, a większość debiutanckich powieści przechodzi bez echa. Na szczęście za rogiem czekały lepsze rzeczy.
W roku 1989 ukończyłem “Firmę” i przesłałem ją Jayowi. Powieść kupił Doubleday/Dell, a kiedy w marcu 1991 roku została wydana w twardej oprawie, w mojej pisarskiej karierze nastąpił dramatyczny zwrot. Sukces “Firmy” wzbudził nowe zainteresowanie “Czasem zabijania”.
W tej książce umieściłem dużo elementów autobiograficznych.
Chociaż już nie praktykuję prawa, przez dziesięć lat czyniłem to w bardzo podobny sposób jak Jake Brigance. Zawsze reprezentowałem ludzi, nigdy banki, firmy ubezpieczeniowe lub wielkie korporacje. Byłem prawnikiem ulicy. Jake i ja byliśmy w tym samym wieku. W liceum grałem na pozycji rozgrywającego, choć nie szło mi najlepiej. Większość tego, co mówi lub robi, sam powiedziałbym lub zrobił w podobnych okolicznościach. Obaj jeździmy saabem. Obaj odczuwamy nieznośne napięcie, uczestnicząc w procesie, w którym oskarżonemu grozi kara śmierci, co próbowałem oddać w mojej powieści. Obaj nie spaliśmy z powodu strachu o klienta i wymiotowaliśmy w sądowych łazienkach.
Książka, którą trzymacie w rękach, jest bliska mojemu sercu. To moja pierwsza powieść i choć czasami wątki się plączą, nie zmieniłbym w niej ani słowa. Nawet gdybym miał okazję.

Oxford, Missisipi 30 stycznia 1992

Rozdział 1

Billy Ray Cobb był młodszym i mniejszym z dwójki wsioków. W wieku dwudziestu trzech lat miał już na koncie trzyletnią odsiadkę w więzieniu stanowym w Parchman za posiadanie kradzionych towarów z zamiarem sprzedaży. Był szczupłym twardzielem, drobnym oprychem, któremu udało się przeżyć więzienie i jakimś cudem utrzymać siatkę dealerską narkotyków, które opylał, a czasami dawał w prezencie czarnym i strażnikom, żeby zapewnili mu ochronę. Po wyjściu na wolność nadal prosperował, a jego drobny narkotykowy interes sprawił, że awansował do grona najbardziej wpływowych wsioków okręgu Ford. Był przedsiębiorcą pełną gębą, z pracownikami, zobowiązaniami, umowami i wszystkim innym oprócz podatków. W Clanton, w okręgu Ford, był ostatnim gościem w najnowszych dziejach, który zapłacił gotówką za nowego pick-upa. Odlotowe chromowane felgi i opony wyścigowe do jazdy po błocie dostał w zamian za przysługę. W tylnym oknie wisiała flaga konfederatów, którą Cobb ukradł pijanemu gościowi z bractwa studenckiego podczas meczu futbolowego na Ole Miss, czyli Uniwersytecie Missisipi. Pick-up był najcenniejszą rzeczą, jaką Billy Ray posiadał. Siedział teraz na tylnej klapie, żłopiąc piwo, popalając jointa i patrząc, jak jego kumpel, Willard, zabawia się z czarną dziewczynką.
Willard był cztery lata starszy, ale zachowywał się, jakby różnica wynosiła kilkanaście lat. Można powiedzieć, że ogólnie był nieszkodliwy. Nigdy nie znajdował się w poważnych tarapatach, nie miał też poważnej roboty. Czasem zdarzyła mu się bójka, za którą przesiedział nockę w areszcie, ale nie miał na koncie niczego wyjątkowego. Mówił, że jest drwalem, ale ból pleców powodował, iż trzymał się z dala od lasu. Uszkodził sobie kręgosłup, pracując na platformie wiertniczej gdzieś w Zatoce Perskiej, a koncern naftowy wypłacił mu przyzwoite odszkodowanie, które Willard stracił, kiedy jego była ogoliła go do czysta. Głównym jego zajęciem była dorywcza robota u Billy’ego Raya Cobba, który wprawdzie niewiele mu płacił, ale za to nie skąpił towaru. Pierwszy raz od lat Willard zawsze mógł mieć towar, którego stale potrzebował od czasu wypadku z kręgosłupem.
Dziewczynka miała dziesięć lat i była mała jak na swój wiek. Leżała, opierając się na łokciach, które umieścili pod tułowiem i związali żółtą nylonową linką. Nogi spoczywały w groteskowym rozkroku, bo prawa stopa była mocno przywiązana do młodego dębu, a lewa do zbutwiałego, pochylonego słupka starego ogrodzenia. Narciarska linka wrzynała się w jej nadgarstki, a po nogach spływała krew. Miała zakrwawioną i opuchniętą twarz. Jedno oko było nabrzmiałe i zamknięte, drugie na wpół otwarte, więc mogła widzieć drugiego białasa siedzącego na skrzyni. Nie patrzyła na faceta, który na niej leżał. Tego, który ciężko dyszał, pocił się i przeklinał. I robił jej krzywdę.
Kiedy skończył, uderzył ją w twarz i zarechotał. Drugi odpowiedział śmiechem, a później zanieśli się jeszcze głośniej i zaczęli turlać po trawie obok wozu, jak dwaj wariaci, pokrzykując i rechocząc. Odwróciła głowę i cicho zapłakała, tak żeby jej nie usłyszeli. Wcześniej pobili ją za to, że płakała i krzyczała. Zagrozili, że zabiją, jeśli się nie zamknie.
Po chwili zmęczyli się rechotem i wyciągnęli na skrzyni. Willard wytarł się koszulą małej czarnulki, nasączoną krwią i potem. Cobb podał mu zimne piwo z chłodziarki i bąknął coś o wilgotnym powietrzu. Później patrzyli, jak mała szlocha, wydając dziwne, ciche dźwięki, aby w końcu zamilknąć. Puszka Cobba była w połowie pusta, a napój przestał być chłodny. Cisnął nią w dziewczynkę. Puszka uderzyła ją w brzuch, tryskając białą pianą, a później potoczyła się na ziemię obok innych, pochodzących z tej samej chłodziarki. Wyciągali kolejne z dwóch sześciopaków, wypijali do połowy, a później rzucali nimi w nią i rechotali. Willard miał problem z trafieniem w cel, za to Cobbowi całkiem nieźle szło. Nie należeli do tych, co to marnują piwo, ale cięższe puszki lepiej leżały w dłoni, a poza tym miło było patrzeć, jak piana się rozpryskuje.
Ciepłe piwo mieszało się z ciemną krwią i spływało po twarzy i szyi dziewczynki, tworząc kałużę za głową. Przestała się poruszać.
Willard spytał Cobba, czy jego zdaniem mała nie żyje. Cobb otworzył kolejne piwo i wyjaśnił, że nie jest martwa, bo czarnego nie da się zabić kopaniem, biciem i gwałceniem. Żeby załatwić czarnucha, trzeba użyć znacznie bardziej radykalnych środków, na przykład noża, spluwy lub sznura. Chociaż nigdy nie zabił Murzyna, poznał w pudle paru czarnych i wiedział o nich wszystko. Zwykle zabijali jedni drugich, używając jakiegoś rodzaju broni. Ci, których jedynie pobito i zgwałcono, nigdy nie umierali. Niektórzy biali, których pobito i zgwałcono, odwinęli kitę, ale nie czarni. Ich głowy były znacznie twardsze. Willard sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego odpowiedzią.
Później Willard spytał, co Cobb ma zamiar zrobić z dziewczynką, skoro już z nią skończyli. Cobb pociągnął jointa, popił piwem i odparł, że on jeszcze nie skończył. Zakołysał się na skrzyni i powlókł w kierunku małej polany, gdzie ją przywiązali. Zaklął i krzyknął na nią, żeby się obudziła, a później chlusnął jej zimnym piwem w twarz, śmiejąc się jak oszalały.
Patrzyła na niego, gdy obchodził drzewo, żeby znaleźć się z prawej strony, a później utkwiła w nim wzrok, gdy zaczął się gapić między jej nogi. Kiedy spuścił portki, odwróciła się w lewo i zamknęła oczy. Chciał jej ponownie zrobić krzywdę.
Spojrzała między drzewa i dostrzegła jakiś ruch – mężczyznę, który biegł jak oszalały przez krzaki i zarośla. Swojego tatę. Krzyczał i dawał jej znaki, i pędził co sił na ratunek. Krzyknęła w jego stronę, a wtedy zniknął w zaroślach. A ona straciła przytomność.

Kiedy się obudziła, jeden leżał pod pick-upem, a drugi obok drzewa. Spali. Jej ręce i nogi były odrętwiałe. Krew, piwo i mocz zmieszały się z ziemią pod tułowiem, tworząc kleistą maź, która przytwierdzała jej drobne ciało do ziemi i trzeszczała, kiedy dziewczynka się poruszyła. Pomyślała o ucieczce, ale mimo największych wysiłków zdołała się przesunąć zaledwie kilka centymetrów w prawo. Przywiązali jej stopy tak wysoko, że pośladki ledwie dotykały ziemi. Nogi i ręce były tak zdrętwiałe, że nie chciały jej słuchać.
Spojrzała w kierunku drzew w poszukiwaniu taty i cicho go zawołała. Odczekała chwilę, a później znów zapadła w sen.
Kiedy ponownie się obudziła, tamci już wstali i krążyli wokół. Wysoki podszedł do niej na chwiejnych nogach z małym nożem. Chwycił jej prawą kostkę i zaczął z furią piłować linkę, aż puściła. Gdy uwolnił jej prawą nogę, skuliła się w pozycji płodu, odwracając plecami.
Cobb zarzucił kawał linki na konar, a później zrobił pętlę i zawiązał węzeł.
Następnie chwycił dziewczynkę i założył jej pętlę na szyję. Kiedy skończył, ruszył na drugi koniec polany i usiadł na pace pick-upa, gdzie Willard popalał kolejnego jointa i uśmiechał się na myśl o tym, co Cobb ma zamiar zrobić. Ten złowrogo szarpnął linę, unosząc drobne nagie ciało nad ziemię na tyle, by głowa znalazła się tuż pod konarem. Dziewczynka krztusiła się i kaszlała, więc miłosiernie poluzował linę, aby dać jej kilka minut wytchnienia. Później przywiązał linę do zderzaka i otworzył kolejne piwo.
Siedzieli z Willardem na pace, pijąc, paląc i gapiąc się na małą. Spędzili nad jeziorem większą część dnia, bo Cobb miał tam przyjaciela, a przyjaciel łódkę i kilka zaprzyjaźnionych dziewczyn, które miały być łatwe, ale okazały się niedotykalskie. Chociaż Cobb nie żałował prochów i piwa, wredne laski nie chciały się odwdzięczyć. Sfrustrowani, odjechali znad jeziora. Sunęli przed siebie, gdy szczęśliwym trafem napatoczyła się ta mała. Szła żwirową drogą z torbą zakupów, kiedy Willard trafił ją w tył głowy puszką piwa.
– Naprawdę chcesz to zrobić? – spytał Willard, spoglądając na niego szklistymi, nabiegłymi krwią oczami.
Cobb się zawahał.
– Nie. Pozwolę, żebyś sam to zrobił. To był twój pomysł.
Willard pociągnął jointa, splunął i powiedział:
– To nie był mój pomysł. To ty jesteś specem od zabijania czarnuchów. Sam to zrób.
Cobb odwiązał linkę od zderzaka i pociągnął. Lina oderwała korę od gałęzi, rozrzucając drobne kawałki wiązu wokół dziewczynki, która obserwowała ich bacznym wzrokiem. Zakaszlała.
Nagle usłyszała coś, co przypominało warkot samochodu z zepsutym tłumikiem. Tamci odwrócili się niespokojnie, spoglądając na żwirową drogę odchodzącą od pobliskiej autostrady. Zaczęli przeklinać i gorączkowo biegać w kółko. Jeden z nich podniósł klapę, a drugi ruszył w stronę dziewczynki. Potknął się i wylądował nieopodal. Przeklinali jeden drugiego, zdejmując jej pętlę z szyi, wlokąc do pick-upa i rzucając na pakę. Cobb zdzielił ją w twarz i zagroził, że zabije, jeśli nie będzie cicho. Powiedział, że odwiezie ją do domu, jeśli nie będzie się ruszała i zrobi, co jej każe. W przeciwnym razie ją załatwią. Później zatrzasnęli drzwi i ruszyli szybko żwirową drogą. Pomyślała, że jedzie do domu, i zemdlała.
Cobb i Willard pomachali w kierunku firebirda z zepsutym tłumikiem, mijając go na wąskiej bitej drodze. Willard obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy czarnulka leży nieruchomo. Cobb skręcił na szosę i przyspieszył.
– Co teraz? – spytał nerwowo Willard.
– Nie wiem – odrzekł niespokojnie Cobb. – Musimy się pospieszyć, bo mi zakrwawi cały samochód. Popatrz, wszystko upaćkała.
Willard pomyślał chwilę, dopijając puszkę.
– Zrzućmy ją z mostu – zaproponował z dumą.
– Dobry pomysł. Cholernie dobry. – Cobb raptownie zahamował. – Daj mi piwo – polecił Willardowi, który wywlókł się z kabiny i poszedł na tył po dwie puszki.
– Nawet chłodziarkę zakrwawiła – oznajmił, kiedy ruszyli z piskiem opon.

 
Wesprzyj nas