Elektryzujący nowy thriller autorki “Pierwszych piętnastu żywotów Harry’ego Augusta”.


DotykPróbował mnie zabić, ale to ja go zabiłam.
Było to dawno temu. Pamiętam, że panował mrok.
Zauważyłam mordercę w ostatniej chwili.
Umierając, dotknęłam jego dłoni i nagle nastąpiła pierwsza przesiadka.
Patrzyłam, jak umieram. Spoglądałam na siebie oczami zabójcy.
Teraz przesiadki to drobiazg. Przeskakuję z ciała do ciała, kiedy chcę. Mogę być każdym.

***

Jedna z najinteligentniejszych, najbardziej fascynujących książek, jakie czytałam. Wywołująca zawrót głowy, wciągająca, skomplikowana […] Claire North to cholernie dobra pisarka…
C.L. Taylor, autorka Gdzie kończy się cisza

Wysoka stawka i oszałamiające tempo akcji nie pozwalają się oderwać od lektury, a medytacje nad naturą człowieczeństwa i miłości pozostają w pamięci długo po ostatnim strzale.
Kirkus

Claire North to pseudonim literacki Catherine Webb, nominowanej do Medalu Carnegie. Jej poprzednią powieść, “Pierwszych piętnaście żywotów Harry’ego Augusta”, wybrały trzy brytyjskie kluby książki: Richard and Judy Book Club, Waterstones Book Club oraz BBC Radio 2 Book Club. Catherine pracuje jako projektantka oświetlenia teatralnego. Uwielbia wielkie miasta i ich tajemnice oraz tajską kuchnię, kolekcjonuje grafitti. Mieszka w Londynie.

Claire North
Dotyk
Przekład: Tomasz Wyżyński,
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 23 listopada 2016

Dotyk


Rozdział 1

Josephine Cebula umierała, choć miałam umrzeć ja.
Dwie kule trafiły ją w klatkę piersiową, jedna w nogę. Na tym powinno się skończyć, lecz zabójca stanął nad konającą dziewczyną i szukał mnie.
Mnie.
Czaiłam się w ciele kobiety o opuchniętych kostkach i wiotkich nadgarstkach. Obserwowałam śmierć Josephine. Zsiniały jej wargi i zbladła skóra; krew wypływająca z rany w okolicy żołądka miała w sobie coś równie nieuniknionego jak niekontrolowana erupcja ropy naftowej. Kiedy oddychała, na jej zębach pojawiały się czerwone bąble, a krew wypełniała płuca. On – zabójca – zaczął odchodzić, obrócił głowę i uniósł pistolet, szukając wzrokiem następnego gospodarza, następnego ciała. Tłum na dworcu przypominał ławicę sardynek uciekających przed rekinem. Biegłam razem z ludźmi, potykając się w niepraktycznych butach, a potem straciłam równowagę i upadłam. Dotknęłam dłonią nogi brodatego staruszka w brązowych spodniach; był siwy i zapewne lubił kołysać na kolanach szczęśliwe wnuki. Miał twarz wykrzywioną ze strachu i próbował uciec, odpychając łokciami nieznajomych i uderzając ich pięściami, choć niewątpliwie był dobrym człowiekiem.
W takich chwilach biorę to, co jest pod ręką. Nadawał się.
Zacisnęłam palce wokół jego kostki i
skoczyłam,
wślizgując się bezszelestnie w jego ciało.
Chwila niepewności. Przed chwilą byłam kobietą, teraz jestem mężczyzną, starym i przestraszonym. Ale mam mocne nogi i silne płuca; nie przesiadłabym się, gdybym nie była tego pewna. Za moimi plecami rozległ się okrzyk kobiety o opuchniętych kostkach. Zabójca odwrócił się z uniesioną bronią.
Co widzi?
Kobietę, która upadła na schodach, i uprzejmego staruszka pomagającego jej wstać. Noszę białą czapeczkę pielgrzyma do Mekki, chyba kocham swoją rodzinę i w moich oczach jest dobroć, której nie wymazała trwoga. Postawiłam kobietę na nogi i poprowadziłam w stronę wyjścia. Morderca widział tylko moje ciało, ale nie mnie, i odwrócił głowę.
Kobieta, którą byłam przed chwilą, doszła do siebie na tyle, by spojrzeć na twarz nieznajomego mężczyzny. Kim jestem? Jak to się stało, że jej pomagam? Nie znała odpowiedzi, ogarnął ją paniczny lęk – zawyła z trwogi jak wilczyca i szarpnęła się do tyłu, drapiąc mnie paznokciami w podbródek. Wyrwała się i rzuciła do ucieczki.
W górze, w kwadratowym portalu światła na szczycie schodów: policja, dzień, ocalenie.
Z tyłu: mężczyzna z pistoletem, ciemnobrązowe włosy i czarna marynarka ze sztucznej skóry. Nie biegł, nie strzelał, lecz rozglądał się, szukał ciała.
Na schodach krwawiła Josephine.
Kiedy oddychała, z jej gardła dobiegały bulgocące dźwięki, ledwo słyszalne w zgiełku panującym na dworcu.
Moje ciało chciało uciec, cienkie komory starego serca pompowały krew w kościstej piersi. Oczy Josephine napotkały moje spojrzenie, lecz mnie nie widziały.
Zawróciłam. Podeszłam do niej, uklękłam, przycisnęłam dłoń do rany najbliżej serca i szepnęłam:
– Wszystko w porządku. Wyzdrowiejesz.
Tunelem nadjeżdżał pociąg. Zdziwiłam się, że nikt nie wstrzymał ruchu, jednak pierwszy strzał oddano zaledwie trzydzieści sekund wcześniej: wszystko działo się błyskawicznie.
– Nic ci nie będzie – szepnęłam do Josephine po niemiecku. – Kocham cię.
Może maszynista nadjeżdżającego pociągu nie zauważył krwi na schodach, matek rozpaczliwie tulących dzieci, kryjących się za szarymi kolumnami i rozjarzonymi automatami sprzedającymi kanapki. A może zauważył, lecz zareagował jak jeż, który widzi nadjeżdżającą betoniarkę – nie potrafił wykrzesać z siebie oryginalnej myśli, uległ rutynie i zwolnił.
Mężczyzna z pistoletem rozejrzał się po stacji. W górze wyły syreny, w dole hamował pociąg. Nie zobaczył tego, czego szukał, i pobiegł.
Wskoczył do jednego z wagonów, gdy rozsunęły się drzwi.
Josephine Cebula nie żyła.
Wsiadłam za zabójcą do pociągu.

Rozdział 2


Trzy i pół miesiąca przed śmiercią Josephine Cebula powiedziała:
– Pięćdziesiąt euro za godzinę.
Siedziałam na brzegu hotelowego łóżka, przypominając sobie, dlaczego nie lubię Frankfurtu. Po wojnie władze miejskie odbudowały kilka pięknych ulic na znak dumy z historii miasta, ale czas biegł zbyt szybko, potrzeby były zbyt wielkie, toteż odtworzono zaledwie kilometr kwadratowy germańskiego kiczu, by uczcić zaginioną kulturę, historię kojarzącą się z legendami. Resztę stanowi nudna architektura z lat pięćdziesiątych, projektowana przez ludzi potrafiących myśleć tylko w kategoriach linii prostych, zbyt zajętych, by stworzyć coś ciekawszego.
Teraz wśród szarych betonowych ścian siedzą szarzy jak beton dyrektorzy, prawdopodobnie dyskutując o betonie, i we Frankfurcie nie ma nic, co mogłoby się podobać. Jedne z najgorszych piw w Niemczech, najnudniejsze bary w Europie Zachodniej, punktualne autobusy, koszmarnie drogie taksówki na lotnisko, turyści zmęczeni w chwili przyjazdu i zadowoleni w chwili odjazdu.
I w tym otoczeniu Josephine Cebula powiedziała:
– Pięćdziesiąt euro za godzinę. Cena nie podlega negocjacjom.
– Ile masz lat? – spytałam.
– Dziewiętnaście.
– A naprawdę, Josephine?
– A ile byś chciał?
Obejrzałam jej sukienkę, która wyglądała na drogą, bo celowe noszenie tak niewielkiej ilości tkaniny musiało oznaczać bardzo modną kreację. Z boku znajdował się zamek błyskawiczny, a sukienka ściśle przylegała do żeber i wypukłości brzucha. Wysokie buty opinały łydki, a pod kolanami tworzyło się niewygodne wybrzuszenie. Obcasy były zbyt wysokie, by dobrze utrzymywać równowagę; dziewczyna stała w niepewnej pozycji. Rozebrałam ją w wyobraźni z tego nędznego stroju, uniosłam jej podbródek, zmyłam z włosów tanią farbę i doszłam do wniosku, że jest piękna.
– Skąd jesteś? – spytałam.
– Co cię to obchodzi?
– Twój akcent nie jest niemiecki. Polski?
– Po co te pytania?
– Odpowiedz na nie i dostaniesz trzysta euro, natychmiast.
– Pokaż.
Wyłożyłam na podłogę między nami sześć szeleszczących banknotów po pięćdziesiąt euro, jeden po drugim.
– Dostaję czterdzieści procent.
– Masz słaby układ.
– Jesteś gliną?
– Nie.
– Klechą?
– W żadnym wypadku.
Chciała obejrzeć pieniądze, zastanawiała się, ile jeszcze mam przy sobie, lecz zdołała nie oderwać ode mnie oczu.
– A potem?
Namyślałam się przez chwilę.
– Podróż – odpowiedziałam w końcu. – Chcę zmienić scenerię. Masz na rękach ślady po igłach?
– Nie. Oddawałam krew.
Oczywiste kłamstwo wypowiedziane nieprzekonującym tonem, nie musiałam nawet sprawdzać.
– Mogę zobaczyć?
Zerknęła na pieniądze leżące na podłodze. Wyciągnęła ramiona. Obejrzałam zasinienie w zgięciu łokcia, pomacałam skórę, tak cienką, że zdumiałam się, że jej nie przebiłam, lecz nie zauważyłam innych śladów po zastrzykach.
– Jestem czysta – mruknęła, patrząc mi w oczy. – Jestem czysta.
Puściłam jej ręce. Przycisnęła je do piersi.
– Nie robię głupot.
– Jakich głupot?
– Nie siedzę i nie gadam. Mamy zawrzeć transakcję, to ją zawrzyjmy.
– W porządku. Chcę twojego ciała.
Wzruszenie ramionami. To nic nowego.
– Za trzysta mogę zostać na noc, ale muszę uprzedzić facetów.
– Nie, nie na noc.
– No to na jak długo? Nie zawieram umów długoterminowych.
– Trzy miesiące.
Parsknięcie. Zapomniała, jak naprawdę brzmi śmiech.
– Zwariowałeś.
– Trzy miesiące – powtórzyłam. – Dziesięć tysięcy euro po zakończeniu kontraktu, nowy paszport, nowa tożsamość i nowy początek w mieście, które wybierzesz.
– I co za to chcesz?
– Powiedziałem: chcę twojego ciała.
Odwróciła twarz, bym nie zauważyła strachu ściskającego jej gardło. Przez chwilę się zastanawiała, u jej stóp leżały pieniądze, na końcu łóżka siedział nieznajomy mężczyzna. Potem:
– Więcej. Powiedz mi więcej, a ja się zastanowię.
Wyciągnęłam dłoń zwróconą ku górze.
– Weź mnie za rękę – powiedziałam. – Pokażę ci.

Rozdział 3


Działo się to trzy miesiące temu.
Teraz Josephine nie żyła.
Stacja metra Taksim ma niewiele zalet.
Rankiem wzdłuż Bosforu jadą zdążający do pracy ludzie o zaspanych oczach, obijając się o siebie w mokrych od potu koszulach w zatłoczonych pociągach obsługujących dzielnice Yenikoy i Levent. W metrze roi się od studentek w punkrocko-wych T-shirtach, krótkich spódniczkach i kolorowych chustach; zmierzają w stronę wzgórza Galata, kawiarni Beyoglu, sklepów z iPhone’ami i tłustąpide na ulicy Siraselyiler Cadde-si, gdzie drzwi nigdy się nie zamykają i nigdy nie gasną światła za szklanymi witrynami sklepów odzieżowych. Wieczorem matki odbierają dzieci z przedszkoli i wiozą je w podwójnych wózkach, mężowie wracają do domów z teczkami w rękach, a turyści, którzy nie rozumieją, że Stambuł to miasto ludzi pracujących, i interesują się przede wszystkim kolejką szynową, dostają w tłumie zawrotów głowy od woni ludzkiego potu.
Taki jest rytm kwitnącego miasta, więc kiedy pociąg metra opuszcza stację Taksim, nikt się nie dziwi, że jedzie nim morderca. Ma pistolet schowany pod czarną sportową marynarką, zwiesił głowę i mocno trzyma się poręczy.
Jestem dobrodusznym staruszkiem w białej czapeczce. Mam przystrzyżoną brodę i trochę poplamione krwią spodnie, bo uklękłam obok martwej kobiety. Nic nie świadczy o tym, że minutę wcześniej biegłam przez stację Taksim w strachu o własne życie, może z wyjątkiem nieco nabrzmiałych żył na szyi i lekko spoconej, zaczerwienionej twarzy.
Kilka metrów ode mnie – bardzo blisko, lecz bardzo daleko ze względu na liczbę oddzielających nas ciał – stoi mężczyzna z pistoletem pod marynarką i nic nie wskazuje na to, że przed chwilą z zimną krwią zastrzelił kobietę. Z jego czapeczki bejs-bolowej, nasuniętej na oczy, wynika, że jest kibicem Gungoren-spor, drużyny piłkarskiej, której aspiracje zawsze okazują się większe od osiągnięć. Ma jasną cerę, niedawno opaloną tropikalnym słońcem, lecz brąz zaczął już blednąć. Przestrzeń między nami wypełnia około trzydziestu ludzi, którzy kołyszą się w obie strony jak woda w filiżance. Za kilka minut policja zamknie linię do Sanayii. Za kilka minut ktoś zauważy krew na moim ubraniu i nikłe czerwone ślady pozostawiane przy każdym kroku.
Nie jest zbyt późno na ucieczkę.
Obserwowałam mężczyznę w bejsbolówce.
On również uciekał, lecz w całkowicie inny sposób. Próbował wtopić się w tłum i rzeczywiście, w czapeczce naciągniętej na oczy i z lekko zgarbionymi ramionami wydawał się normalnym pasażerem, a nie mordercą.
Szłam przez wagon, ostrożnie stawiając nogi między stopami innych ludzi: dziwna, tocząca się w milczeniu gra nieznajomych, którzy próbują nie patrzeć sobie w oczy.
Na stacji Osmanbey w pociągu wcale nie zrobiło się luźniej, lecz zapanował jeszcze większy ścisk. W chwili odjazdu morderca patrzył przez okno na czarne ściany tunelu; jedną ręką ściskał poręcz nad głową, a drugą chował pod marynarką, być może wciąż trzymając palec na spuście pistoletu. Przed wielu laty złamał sobie nos, który później zrekonstruowano. Był wysoki, lecz nie ogromny; pochylał szyję i garbił plecy, by wyglądać na niższego. Szczupły, lecz nie kościsty, muskularny, ale nie masywny, napięty jak tygrys, leniwy jak kot. Potrącił go chłopiec z rakietą tenisową pod pachą, a zabójca gwałtownie uniósł głowę, zaciskając palce pod marynarką. Chłopiec odwrócił wzrok.
Przecisnęłam się obok lekarki wracającej do domu ze szpitalnym identyfikatorem podskakującym na piersi. Z plastikowej plakietki ponuro spoglądała jej twarz, obniżając oczekiwania dotyczące poziomu opieki medycznej w Turcji. Mężczyzna w bejsbolówce znajdował się zaledwie metr ode mnie, miał płaski kark i tuż nad nim wygolone włosy.
Kiedy pociąg zaczął zwalniać, mężczyzna znów uniósł głowę i rozejrzał się po wagonie. Jego spojrzenie padło na mnie.
Chwila. Najpierw kamienne nic, nieznajomi patrzący na siebie w metrze, brak wyrazu lub emocji. Później uprzejmy uśmiech, bo byłam miłym starszym panem z kolejami życia wypisanymi na twarzy. Uśmiechnął się i miał nadzieję, że dam mu spokój. Nawiązał ze mną kontakt wzrokowy, upłynęło kilka sekund. W końcu zerknął na moje ręce, które już unosiły się w stronę jego twarzy, i uśmiech zbladł, bo zobaczył na moich paznokciach rdzawe pasma zaschniętej krwi Josephine Cebuli. Otworzył usta i zaczął wyjmować pistolet z kabury pod pachą, a ja wyciągnęłam dłoń, dotknęłam palcami boku jego szyi i
skoczyłam.
Chwila zamętu. Stojący przede mną brodaty człowiek z krwią na rękach stracił równowagę, zachwiał się, potrącił chłopca z rakietą tenisową, oparł się o ścianę pociągu, uniósł oczy i zauważył mnie. Pociąg wjeżdżał właśnie na stację Sisli-Meci-diyekoy, a staruszek się wyprostował, wyciągnął palec w stronę mojej twarzy i biorąc pod uwagę okoliczności, wykrzyknął z niezwykłą odwagą:
– Morderca! Morderca!
Uśmiechnęłam się uprzejmie, schowałam z powrotem do kabury do połowy wyciągnięty pistolet i wyskoczyłam na zatłoczony peron przez drzwi, które otworzyły się za moimi plecami.

 
Wesprzyj nas