W tej odsłonie “Dzieła (niemal) wszystkie” gromadzą (niemal) wszystkie utwory teatralne Przybory, (niemal) wszystkie teksty prozatorskie (w tym jedyną powieść!), nieznane piosenki, a do tego cenną i celną summę jego twórczości pióra K.T. Toeplitza.


Dzieła (niemal) wszystkie. Tom II“W kawiarence Sułtan” czy “Ballada z trupem”? Nie jesteśmy zmuszeni wybierać, obie piosenki znalazły się w jednym tomie. Oprócz tego cały cykl “Divertimento”, sztuka “Balladyna ’68” i “Autoportret z piosenką”.

Te dzieła dopełniają literacki portret mistrza polszczyzny, twórcy nieprawdopodobnych światów, które swoją elegancją nawiązywały do czasów przedwojennych. Wszystkie jednak komentowały rzeczywistość powojenną – tak dalece powojenną, że pozostają w mocy do dzisiaj.

Dzieła Mistrza zilustrowali wybitni polscy graficy: Marek Raczkowski, Piotr Socha i Marcin Wicha.

Skąd się bierze inteligentny humor…?

(znani ludzie o fenomenie Jeremiego Przybory)

Przybora. Mistrzowskie połączenie piosenki lirycznej z żartobliwą. Mistrzostwo polega na tym, że szwów nie widać. Druga rzadkość – słowa tych piosenek mogą istnieć samodzielnie, nawet bez ślicznych melodii Wasowskiego, a i tak rozrzewniają i śmieszą.
Wisława Szymborska

W jego głowie pewnie siedziały też i mroczne rzeczy. Nie był aniołem.
Grzegorz Turnau

Pomiędzy popularną szmirą a popularnym piśmiennictwem – nieważne w tym wypadku: pisanym, śpiewanym czy mówionym – przebiega jakaś cienka, ale równocześnie czytelna granica. Myślę, że wyznacza ją kompletność i gruntowności myślowe zgłaszanej propozycji.
Krzysztof Teodor Toeplitz

Jestem fanką jego twórczości wszelakiej, włącznie z listami do Agnieszki Osieckiej. Jestem bardzo długo wkręcona, moje dzieciństwo jest związane z tymi piosenkami. Moje problemy w przedszkolu sióstr zakonnych też są połączone z tymi piosenkami, a zwłaszcza z piosenką Bo we mnie jest seks, którą śpiewałam i siostry zakonne zgłaszały to rodzicom. Moi rodzice mówili „no tak, ona jest artystką”.
Natalia Przybysz

Dla mnie Przybora to pierwsze miejsce w rankingu polskich tekściarzy.
Marcin Świetlicki

(…) nasz język jest wyjątkowy jeśli chodzi o różnorodność, tajemniczość, ilość ostrych zakrętów. Pewnie dlatego nie sposób się nim znudzić. (…) Natomiast rys poetycki w moich piosenkach… Zawsze byłam blisko twórczości takich artystów jak Agnieszka Osiecka, Wojciech Młynarski, Jonasz Kofta, Jeremi Przybora czy Marek Grechuta.
Mela Koteluk

Przybora to nieprawdopodobna wielkość literacka.
Magda Umer

W kolejnym, ostatnim już tomie ukaże się pełne wydanie wspomnień Jeremiego Przybory “Przymknięte oko opaczności. Memuarów części wszystkie”.

Mistrz Jeremi Przybora: wytworny Pan B. z Kabaretu Starszych Panów, poeta, pisarz, aktor, człowiek historia (Polskiego Radia i Telewizji). Jego wyobraźnia w czasach PRL-u przenosiła Polaków do świata równoległego, świata życzliwości i ciepłych barw, a dziś zachwyt wzbudza jej poetycki rozmach, niepowtarzalne poczucie humoru i purnonsensowy charakterek. Jego dzieła mają w sobie czar tak niezwykły, że zdolne są komentować wciąż na nowo polską rzeczywistość, również tę dzisiejszą.

Jeremi Przybora
Dzieła (niemal) wszystkie. Tom II
Wydawnictwo Znak
Premiera: 14 września 2016

Dzieła (niemal) wszystkie. Tom II


Utopia Jeremiego Przybory

Kiedy zaczyna się rzeczywisty, społeczny sukces literacki? – Krytycy mają na to tysięczne odpowiedzi, krytycy dzielą się na partie upodobań, gustów, wymagań. Przeciętny odbiorca nie myśli o tych sprawach w takich kategoriach; czyta, co lubi, przekazuje swoje spostrzeżenia znajomym. I równocześnie powiada o swoim sąsiedzie, że „blaguje jak Zagłoba”; i równocześnie zwraca się żartobliwie do koleżanki z pracy: „kobieto, puchu marny!”. Ubolewa, że „ideał sięgnął bruku”, bawi go, gdy ktoś „z dziecinną radością pociągnie za sznurek”, wie, że jeśli ktoś „wstąpił w progi moje, włos mu z głowy spaść nie może”, drażnią go „dziewice konsystorskie”, pragnie to i owo ze swego życia „ocalić od zapomnienia”.
Mowa potoczna i świat pojęć współczesnego człowieka pełen jest cytatów z literatury. Typy literackie występują tu jako synonimy postaw, ktoś bajdurzy jak Papkin, ktoś hamletyzuje, ktoś jest przewrotny jak Jagon. Z czasem proces ten postępuje dalej. Zaciera się literacki pierwowzór, mówiąc, że ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś, nie mamy wrażenia, że posługujemy się cytatem. Funkcjonowanie literatury w mowie potocznej i w świecie pojęć obiegowych nabiera bezpretensjonalnej oczywistości, używamy zwrotów, które wydają się nam najwłaściwsze, najcelniej obrazujące myśl, żywiąc równocześnie święte przeświadczenie, że mówimy własnymi słowami.

Kto przed kilku laty jeszcze witał zimowy niedobór warzyw patetycznym okrzykiem „addio pomidory!”; kto nazywał nadętego urzędasa, nie gardzącego korupcją nazwiskiem „Kuszelas”; kogo śmieszyła swoją zgrzebną prostotą oczywistość, że „w czasie deszczu dzieci się nudzą”?
Świat powiedzonek, piosenek i tekstów Jeremiego Przybory wszedł w obrót leksykalny współczesnego pokolenia Polaków. Są to jeszcze cytaty, którymi porozumiewamy się dla uproszczenia, a zarazem niejakiego uintymnienia sytuacji, my, widzowie Kabaretu Starszych Panów, słuchacze dawnego radiowego Teatrzyku „Eterek”, konsumenci literackiej piosenki. Ale są to równocześnie zwroty tak już swojskie, adaptowane, poręczne w użyciu, że obwarowujący je jeszcze dzisiaj cudzysłów zaczyna wydawać się zbędny. Przypomina się sytuacja sprzed lat kilkunastu: tak wchodzili do polskiej mowy i obyczaju „biedny Lolo”« i poetka Hermenegilda Kociubińska, „ginąca nacja” inteligentów, metafizyczno-surrealistyczne pojęcie „ogólnej transmogryfikacji”. (…)

Świat Jeremiego Przybory jest światem kompletnym. Dzięki temu jest to świat literacki. Nosi on cechy obyczajowej utopii, karmiącej się nadrealistyczną materią. Albo inaczej: właśnie ów utopijny klucz nadaje światu Przybory cech nadrealnych i poetyckich. Jeśli bowiem w sposób analityczny przyjrzymy się z osobna elementom, z których Przybora składa swoje utwory, odnajdziemy w nich cechy najzwyklejsze. Oto dziewczyna, która puściła się z cudzoziemcem, „Portugalczykiem Osculatti”; oto naczelnik; „z kwaterunku”; oto mówca dukający z kartki; chuligan, ciemny typ, „niesłychanie tani drań”; jedzący bez przerwy w podróży pasażer nocnego pociągu; inkasent elektrowni; a oto „całe Delikatesy aż się trzęsą” od plotek; a oto „dzwonił prezes Omega”, którego „nazywają jedynie prezesem, ale który musi być w istocie kimś znacznie ważniejszym”… Postacie są więc tu codzienne, sytuacje potoczne, aż banalne niekiedy, tworzywo zwykłych satyr obyczajowych, proza dnia powszedniego. Czytamy o tym w „Szpilkach”, słuchamy w Wielokropku. U Przybory jednak nagle cały ów światek podnosi się o kategorię wyżej, sytuacje i postacie przestają być „życiowe”, jak z satyrycznej humoreski, a stają się poetyckie. Dlaczego? Czy działa tu melodia – owe piękne, prościutkie melodyjki Jerzego Wasowskiego, towarzyszące Kabaretowi Starszych Panów? Czy też może chodzi tu o aktorstwo, rzeczywiście znakomite, jakie wnoszą do Kabaretu Barbara Krafftówna, Michnikowski czy Gołas? Owszem, tak, wszystko to jest niezmiernie ważne, ale aktorów i melodie mamy przecież także w Podwieczorku przy mikrofonie, ale nie mamy tam poezji ani i owego „świata osobnego”, który jest poezji wynikiem. A więc chodzi tu o coś więcej. Tym „więcej” jest właśnie filozoficzna propozycja Przybory, którą nazwałbym utopią szlachetnych intencji.

Postacie Przybory bowiem działają w aurze szlachetnych intencji. Albo ściślej – aurę tę nadają im w Kabarecie wiodące postacie tego teatrzyku, Starsi Panowie Dwaj, w innych zaś, poza-„kabaretowych” utworach, przewrotnie suflowana intencja autora. A więc działania ludzkie nie dzielą się tutaj na dobre i złe, szlachetne i występne. Żadne z nich nie sprzeciwia się ustalonemu porządkowi rzeczy, nie jest skierowane przeciwko bliźniemu, nie nosi w sobie trucizny. Oczywiście, zdarzają się czyny występne. Straszliwy wampir zabija „blaszanego świerszczyka”, który stuka w piersi jego dziewuszki, Kuszelas bierze łapówki, włamywacz pozostaje włamywaczem. Ale przecież wszyscy „chcą dobrze”. Za każdym z tych czynów stoi motywacja pokrętna być może, ale nadająca się do zrozumienia; więcej – mieści się za nimi jakiś nieprzeparty i szlachetny u swoich podstaw imperatyw. Ci ludzie są więźniami swoich: zmysłów; albo są produktem konieczności; albo też ofiarami nieporozumienia. Chcą dobrze, chcieli dobrze i teraz potrzebują zrozumienia, albo rady, albo po prostu życzliwości. W każdym razie nie można ich o nic winić. Ich dziwaczne położenie życiowe jest wynikiem zaufania do jakiejś konwencji, której zawierzyli, takiej na przykład, jak nakaz dobroci dla swoich – wzajemnych – mężów i żon, leżący u podstaw związku dwojga kochanków, albo jak wyższe pojęcie szlachetności i wielkoduszności, dyktujące postępowanie oszukanej przez Osculattiego ladacznicy. Przybora wybrukował swój świat dobrymi intencjami i – wbrew, powiedzeniu – nie powstało z tego piekło. Powstała poetycka utopia. (…)

Istnieje w tym wszystkim jeszcze jeden stopień absurdu: ten mianowicie, że ów nierealny, złożony z fantastycznych paradoksów świat Przybory bywa najautentyczniejszą rzeczywistością. Jego relacje ze światem obiektywnym są czasem niespodziewane. Wystarczy zdjąć kostiumy, wystarczy odjąć melodie, wystarczy coś poprzestawiać wśród rekwizytów i otrzymamy – na przykład – powszedniość biurokratycznego urzędu. Ja robię rzecz niedorzeczną, ty robisz rzecz niedorzeczną, my robimy rzecz niedorzeczną. Ja o tym wiem, ty o tym wiesz, my o tym wiemy. Pozujemy wobec siebie, że nie wiemy, ale jest to przecież poza. Z tej pozy istnieje tylko jedno wyjście. Właśnie takie, aby uwierzyć w dobre intencje i na tym właśnie oprzeć wzajemne porozumienie. To porozumienie wyraża się w stosunku Starszych Panów do ich rozmówców. Pozwalają im po prostu odegrać swoje role, pozwalają wyłożyć racje, są uprzejmi i „niedzisiejsi”. Gdyby byli „dzisiejsi” staliby się podobni do innych postaci ze swego kabaretu, musieliby dzielić ich pasje i przyjąć ich logikę. „Niedzisiejszość” pozwala im być życzliwymi komentatorami. Groteski? Ależ nie! Ironicznej sielanki.
Krzysztof Teodor Toeplitz (fragment posłowia do II tomu)

Powieść Uwiedziony

fragment

Między pustymi jeszcze o tej wczesnej porze wieczornej stolikami sali dancingowej hotelu „Hadrian” snuli się kelnerzy, nakrywając je śnieżnymi obrusami, poprawiając kwiatki w wazonikach, rozmieszczając egzemplarze karty dań. Maître d’hôtel (odpowiednik kierownika sali w lokalach niższej kategorii) automatycznie śledził od baru ich ruchy, podczas gdy barman po tamtej stronie rozległego, lśniącego blatu chuchał w kieliszki, przecierał je i ustawiał w pełnych gotowości szeregach. Instrumenty rozłożone na podium dla orkiestry świadczyły o niewidzialnej na razie obecności jej członków. Jedynie przy perkusji ozdobionej firmową winietą zespołu czas spędzał nietrzeźwy osobnik bez marynarki, nieporadnie zabawiając się pałeczką i „miotełką”. W chaotyczny takt jego muśnięć i uderzeń pląsało na parkiecie dwóch mocno sfatygowanych panów, zapewne na delegacji. Każdy z nich jedną ręką kurczowo trzymał się partnera, gdy druga, zakończona teczką, balansowała swobodnie. Para ta ani nietrzeźwy perkusista nie zaprzątali uwagi personelu „Hadriana”, natomiast zaabsorbował go nagle dość niecodzienny tu widok. Oto na salę wkroczył mężczyzna około pięćdziesiątki, popychając przed sobą dziecięcy wózek z podniesioną budką. Sunął on w kierunku upatrzonego po przeciwległej stronie sali stolika. Na widok mężczyzny z wózkiem maître d’hôtel osłupiał, o mało nie udławiwszy się wykałaczką, którą właśnie zaczął był dłubać sobie w głębi jamy ustnej. Po chwili otrząsnął się z osłupienia i energicznym gestem przywołał jednego z kelnerów. Szepnął mu kilka słów na ucho, pokazując wzrokiem nowo przybyłego, który właśnie zajmował miejsce przy upatrzonym stoliku. Był to mężczyzna średniego wzrostu, nader proporcjonalnej budowy ciała. Bujna, srebrna czupryna przydawała regularnym rysom jego przystojnej twarzy godności, że nie powiemy – dostojeństwa, a dobrze skrojony, choć może niezbyt modny, ciemny garnitur, olśniewająco biała koszula i krawat przebity szpilką z perłą nadawały szczupłej sylwetce owego pana piętno niedzisiejszej, dyskretnej dystynkcji. Z niewymowną swobodą bywalca usiadł na nieco odsuniętym od stolika krześle, zakładając w sposób niewymuszony, nogę na nogę. Jedną ręką zaczął wertować menu, gdy druga lekko kołysała wózkiem, a z ust płynęło kojące: „Aaaa aaa aaa…”.
Na widok zbliżającego się kelnera obrzucił go krótkim, badawczym spojrzeniem. A było kogo obrzucać, bo i kelner wyróżniał się wśród swoich kolegów z „Hadriana” zewnętrznymi warunkami członka Izby Lordów. Skłonił się przed klientem i chwilę trwali tak, milcząc, jeden naprzeciw drugiego, jeden greckim, a drugi rzymskim profilem zwróceni ku sobie, i było w nich jakieś pokrewieństwo, powinowactwo, pobratymstwo nawet niejako, które sprawiało, że tak różni, jakby z jednego się wywodzili… czego? Otóż to: czego? To dla nich jeszcze było niejasne, ale czuli to obaj, wyczuwali w podświadomości swojej, że z czegoś wspólnego się wywodzą.
– Zacząłbym od odrobiny kawioru… czarnego, nieprasowanego. – Starszy pan odsunął menu i mówił z pamięci pięknym, starannie modulującym słowa głosem. – Do tego kieliszek czystej z lodu. Kawior zjadłbym na toście… średnio podrumienionym…
Nagły spazm krtani zniekształcił ostatnie słowo mówiącego, a bolesny skurcz twarzy zmącił porządek jej rysów w galimatias rozpaczy. Ukrył ją też w dłoniach, a przez palce, długie, białe, z migdałowymi paznokciami przeciekły słowa, niby krople bólu:
– O, Boże! Boże! Nie, ja tego nie wytrzymam!
Wytrzymał jednakowoż na razie, bo po chwili dłonie jego odsłoniły twarz po dawnemu spokojną, a z ust popłynęły rzeczowe instrukcje przerywane adresowanym do zawartości wózka nuceniem:
– Zupy nie będę jadł… Aaaa aaa aaa… W moim wieku zup na noc należy unikać. Natomiast coś lekkiego z ryb… Może pstrąga na niebiesko?… Do pstrąga bym… kieliszek chablis, ale nie macie pewno, więc może jakieś białe jugosłowiańskie! Aaa aaa aaa…
I znów skurcz twarzy, znów dłonie ją zasłaniają, a przez palce przecieka ból, skroplony w słowach:
– Jak ja to przeżyję?! Jak?! O, mój Boże!… O, mój Boże!…
Trwało to jeszcze krócej niż poprzednio, a potem – spokojne wyjaśnienie:
– Spotkał mnie cios przed chwilą, wie pan… Mnie i to oto maleństwo. Aaa… aaa… A kiedy spada na mnie nieszczęście, odczuwam natychmiast gwałtowny głód. Więc i płatek krwistej polędwicy… albo lepiej châteaubriant z kartofelkami paille. Aaa aaa aaa… Czy orkiestra tu nie gra?
– Gra – odpowiedział uprzejmie kelner, którego najwyraźniej wzruszyło wyznanie starszego pana, chociaż do wzruszeń na pewno nie był skory. – Ale w tej chwili patrzy na mecz w telewizji. Zresztą, zabawa się jeszcze nie zaczęła.
– A ci panowie? – spytał starszy pan, ogarniając spojrzeniem perkusistę amatora i dwóch pląsaczy z teczkami.
– To jest wczorajsza zabawa – wyjaśnił kelner. – Ona się już kończy.
Maitre d’hotel, który uważnie śledził dialog gościa z obsługującym go kelnerem, przeniósł wzrok na uczestników wygasającej zabawy, jakby dopiero teraz ich zauważył. Oko jego rzucało złowieszcze błyski. Energicznym krokiem opuścił salę, na której też niemal natychmiast po jego wyjściu zgasło światło. Z mroku dały się słyszeć odgłosy jakby szamotaniny, prucia tkanin, jęk „Nie za nogi! Jestem prezesem!”, suwanie jakby ciał po posadzce itp. Po paru sekundach światła znów zapłonęły nad pustym już parkietem. Pan przy perkusji zniknął również bez śladu.
– Co to było? – Starszy pan próżno szukał wzrokiem nieobecnych.
– Przerwa w dopływie prądu – brzmiało lakoniczne wyjaśnienie kelnera.
Ale tamten już go nie słyszał. Nowy, gwałtowny paroksyzm pogrążył go ponownie w głębokiej, choć krótkotrwałej, jak zwykle, rozpaczy:
– Porzuciła mnie! Mnie i to oto niewinne dzieciątko!… Ja już się z tego nie otrząsnę! O, Boże, Boże, Boże!…

 
Wesprzyj nas