Paryż i Londyn w przededniu Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Ten burzliwy okres ukazany jest przez pryzmat losów młodego francuskiego arystokraty, niesprawiedliwie uwięzionego lekarza, jego córki i angielskiego prawnika.


Opowieść o dwóch miastach“Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy” – tak rozpoczyna swą niezwykłą Opowieść o dwóch miastach Charles Dickens. Słowa te są zapowiedzią dramatycznych wydarzeń przedstawionych w książce z epickim rozmachem.

Po osiemnastu latach spędzonych w Bastylii doktor Manette wychodzi na wolność. Szczęśliwie, już na angielskiej ziemi, rozpoczyna drugie życie u boku córki Lucie. Tam przecinają się drogi dwóch mężczyzn: zbiegłego z Francji Karola Darnaya i błyskotliwego adwokata Sydneya Cartona, samotnika i pijaka, których połączy miłość do jednej kobiety – córki doktora.

Wskutek dramatycznego splotu okoliczności bohaterowie są zmuszeni porzucić spokojne ulice Londynu i przybyć do Paryża pod rządami krwawego terroru. Porwani w wir wydarzeń zostaną poddani ciężkiej próbie.

Charles Dickens (1812-1870) – angielski pisarz, zaliczany do najważniejszych przedstawicieli powieści społeczno-obyczajowej w Europie w drugiej połowie XIX wieku. Zaczynał jako dziennikarz, by po sukcesie ‘Klubu Pickwicka” (1837) poświęcić się wyłącznie literaturze. W swojej twórczości dał wyraz wrażliwości na problemy społeczne, realistyczny i drobiazgowy opis środowisk mieszczańskich i biedoty miejskiej łączył z romantyczną atmosferą baśniowości, liryzmem i domieszką przypowieści. Najsłynniejsze powieści Dickensa – “Oliver Twist” (1838), “Nicholas Nickleby” (1839), “David Copperfield” (1850), “Ciężkie czasy” (1854) oraz “Opowieść o dwóch miastach” (1859) – stanowią wielką panoramę życia i obyczajowości Anglii w XIX wieku. Dickens wywarł wielki wpływ na wielu pisarzy późniejszych epok, między innymi do inspiracji jego twórczością przyznawali się Lew Tołstoj i George Orwell.

rewolucja i miłość w cieniu gilotyny

Charles Dickens
Opowieść o dwóch miastach
Przekład: Tadeusz Jan Dehnel
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 21 listopada 2016

Opowieść o dwóch miastach


Księga pierwsza
Wrócony życiu

ROZDZIAŁ I
Epoka

Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nami i nic nie mieliśmy przed sobą. Dążyliśmy prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym. Mówiąc zwięźle, były to lata tak bardzo podobne do obecnych, że niektórzy z najhałaśliwszych znawców owej ery widzą w niej dobro i zło takie samo jak dzisiaj, tylko w nieporównywalnie wyższym stopniu.
Na tronie Anglii zasiadał król o wydatnej dolnej szczęce i królowa o szpetnym obliczu. Na tronie Francji zasiadał król o wydatnej dolnej szczęce i królowa o powabnym obliczu. W obydwu tych państwach mężowie stanu odpowiedzialni za cudowne rozmnażanie ryb i bochnów chleba widzieli jaśniej niż słońce, że ogólny porządek rzeczy został ustalony raz na zawsze.
Był rok Pański tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty. W owym chwalebnym okresie objawienia duchowe spływały na Anglię nie rzadziej niż obecnie. Joanna Southcott* ukończyła dwudziesty piąty rok życia, a pojawienie się jej obwieszczał natchniony szeregowiec Gwardii Królewskiej, który zapowiadał ponadto, że poczyniono już wszystkie przygotowania do całkowitego zniszczenia Londynu i Westminsteru. Ba! Ledwie przed dwunastoma laty został zdemaskowany Upiór z Koguciego Zaułka**, który uprzednio wystukiwał swoje orędzia metodą bardzo zbliżoną do tej, jaką posługują się pozbawione oryginalności nasze duchy z bieżącego lub ubiegłego roku. Inne orędzia, całkiem naturalne i ziemskie, otrzymywał król i naród angielski od kongresu brytyjskich poddanych w Ameryce i — dziwna rzecz — orędzia te okazały się ważniejsze dla ludzkości niż jakiekolwiek wieści pochodzące od progenitury Upiora z Koguciego Zaułka.

* Joanna Southcott (1750–1814) — wizjonerka religijna. Miała licznych zwolenników i była nawet założycielką sekty (przyp. tłum.).
** Upiór z Koguciego Zaułka (Cock-Lane Ghost) — domniemany upiór, któremu przypisywano złowieszcze hałasy w domu przy Kogucim Zaułku numer 33. W 1762 roku zdemaskowano nieuczciwych lokatorów tego domu, ale sprawa nabrała szerokiego rozgłosu (przyp. tłum.).

Francja — na ogół biorąc, mniej uprzywilejowana pod względem duchowym niż jej siostrzyca z tarczą i trójzębem — gładko staczała się po pochyłości, drukując i wydając papierowe pieniądze. Ponadto korzystała w pełni ze światłego przewodnictwa chrześcijańskich duszpasterzy i wymy-ślała takie na przykład rozrywki, jak skazanie na obcięcie ręki, wyrwanie języka i spalenie żywcem pewnego wyrostka za to, że nie ukląkł podczas deszczu, aby oddać hołd procesji brudnych mnichów, która ciągnęła w polu widzenia lub oddalona o pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt jardów. Zapewne w dniu, gdy uśmiercano okrutnie owego męczennika, w lasach Francji i Norwegii rosły już drzewa, które Drwal-Przeznaczenie wybrał do ścięcia i przetarcia na deski, aby z desek powstała groźna i dobrze znana w historii maszyna składająca się z przenośnego rusztowania, noża i worka. Zapewne w szopach włościan uprawiających gliniaste grunty w okolicach Paryża stały gdzieś wozy pokryte zastarzałym błotem, obwąchiwane przez świnie, używane przez drób jako grzędy — wozy, które Rolnik-Śmierć wyznaczył już na furgony Wielkiej Rewolucji. Ale owi Drwal i Rolnik pracowali w milczeniu, chociaż nieustannie, i stłumionych ich kroków nie łowiło niczyje ucho, a wszelkie słowa na temat ich domniemanej działalności uchodziły za wystąpienia bezbożne i zdradzieckie.
Tymczasem w Anglii stan porządku publicznego i bezpieczeństwa nie upoważniał do narodowej dumy. Śmiałe zbrojne włamania i uliczne rabunki zdarzały się w stolicy co noc. Władze publiczne przestrzegały obywateli, by wyjeżdżając z miasta, oddawali na przechowanie ruchomości. Rozbójnik nocny był za dnia kupcem, kiedy więc w roli „herszta bandy” zatrzymywał sąsiada, klienta i zostawał rozpoznany, odważnie strzelał w łeb napadniętemu i odchodził bez lęku. Pewnego razu siedmiu rabusiów urządziło zasadzkę na dyliżans; konduktor zastrzelił trzech, sam zaś zginął z ręki pozostałych czterech, ponieważ „wyczerpał zapas amunicji”; następnie złoczyńcy bez przeszkód dokonali rabunku. Lord Mayor Londynu został zatrzymany na Turnham Green przez pojedynczego bandytę, który ograbił wszechmocnego dygnitarza na oczach całej jego świty.
W londyńskich więzieniach więźniowie staczali bitwy ze strażnikami, a majestat prawa narzucał posłuch, stosując garłacze ładowane siekańcami i kulami. Na dworskich salonach złodzieje kradli najdostojniejszym lordom krzyże wysadzane brylantami. Szukając towarów z przemytu, muszkieterowie wkraczali do Przytułku Świętego Idziego; tłum strzelał do muszkieterów, a muszkieterowie do tłumu i nikt nie widział w tych zdarzeniach nic osobliwego. Pośród takiego zamętu kat — ustawicznie zajęty, chociaż na nic nieprzydatny — bez wytchnienia pełnił swe obowiązki: raz brał na powróz długi szereg rozmaitego pokroju przestępców, innym razem wieszał w sobotę ujętego we wtorek włamywacza albo w więzieniu Newgate tuzinami wypalał piętna, albo na placu przed pałacem westminsterskim palił nielojalne broszury; dzisiaj pozbawiał życia zwyrodniałego mordercę, jutro włóczęgę-nędzarza, który ukradł sześć pensów parobkowi z farmy.
Wszystko to i wiele jeszcze podobnych rzeczy działo się w roku Pańskim tysiąc siedemset siedemdziesiątym piątym oraz w latach poprzednich i następnych. Drwal i Rolnik czynili swoje, chociaż nikt na nich nie baczył, a dwaj królowie o wydatnej dolnej szczęce i dwie królowe (jedna o szpetnym, druga o powabnym obliczu) kroczyli naprzód pewnym i dostojnym krokiem i mocno dzierżyli swoje od Boga dane prawa. Rok ów wiódł zatem ich królewskie moście, a wraz z nimi miliony pośledniejszych istot (w tej osobie i bohaterów naszej kroniki) rozlicznymi drogami.

ROZDZIAŁ II
Dyliżans

W piątkową noc pod koniec listopada gościniec do Dover ciągnie się przed pierwszą osobą, która ma w tej opowieści rolę do odegrania. Gościniec ciągnął się także za tym człowiekiem i za dyliżansem, gdy ów piął się pod górę w okolicy Shooter. Człowiek szedł również pod górę w błocie obok dyliżansu (podobnie jak pozostali pasażerowie) nie dlatego, aby nęciła go przechadzka, ale dlatego, że droga była stroma i grząska, a uprząż i pojazd ciężkie. Konie zatrzymywały się już trzykrotnie, a raz stanęły w poprzek kolein, jak gdyby powodowane buntowniczym duchem próbowały zawrócić do Blackheath. Wszelako pocztylion i woźnica przy użyciu lejców i bata dowiedli wspólnymi siłami, że nietrudno podważyć słuszne skądinąd twierdzenie, jakoby zwierzęta miały rozum. Zaprzęg skapitulował i pokornie wrócił do roboty.
Ze zwieszonymi łbami i opuszczonymi ogonami konie szamotały się i ślizgały co chwila, jak gdyby nogi łamały im się w stawach. Ilekroć po krótkim odpoczynku woźnica zbierał wodze i powtarzał monotonnie: „Wio! Hej! Wio!”, prawy lejcowy potrząsał głową i wszystkim, co się na niej znajdowało, jak gdyby powątpiewał o możliwości wywindowania ciężkiego wehikułu na grzbiet wzgórza. Ilekroć prawy lejcowy robił taki hałas, pasażer wzdrygał się (jak przystało zdenerwowanemu pasażerowi) i tracił wątek myślowy.
Pierzasta mgła zalegała wszystkie zagłębienia i leniwie wspinała się po stoku, niby zły duch, co szuka i znaleźć nie może wytchnienia. Lepka, przejmująco zimna mgła sunęła przez powietrze tumanami, które doganiały się wzajemnie i prześcigały na podobieństwo fal zmętniałego morza. Była wystarczająco gęsta, aby przed blaskiem latarń osłonić wszystko z wyjątkiem samego dyliżansu i kilku jardów drogi. Opar ze zdrożonych koni łączył się z mgłą, co stwarzało złudzenie, że w taki właśnie sposób powstało całe wilgotne kłębowisko.
Oprócz interesującej nas osoby dwaj inni pasażerowie wlekli się obok pustego dyliżansu. Wszyscy trzej byli okutani wyżej uszu, a na nogach mieli podróżne buty z cholewami. Żaden z nich nie potrafiłby określić, jak tamci dwaj wyglądają, gdyż liczne okrycia i szale kryły ich wzajemnie zarówno przed zmysłem wzroku, jak i przed oczyma wyobraźni. W owe lata podróżni byli na ogół trwożliwi i unikali przygodnych znajomości, bo na gościńcu każdy mógł być rabusiem lub cichym wspólnikiem rabusiów. Ta ostatnia możliwość wydawała się szczególnie prawdopodobna, gdyż w niemal każdym przydrożnym zajeździe lub szynku krył się ktoś (od samego pana oberżysty do ostatniego popychadła ze stajni) pozostający na żołdzie tego czy innego herszta. Takie mniej więcej niewesołe myśli snuł pocztylion dyliżansu, który piął się pod górę w okolicy Shooter w piątkową noc pod koniec listopada roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego. Pocztylion stał na swojej grzędzie przymocowanej do tylnej części wehikułu, przytupywał dla rozgrzewki, a czujnym wzrokiem i nie mniej czujną dłonią pieścił skrzynię na broń, gdzie nabita rusznica leżała na kilku nabitych pistoletach, te zaś spoczywały na podściółce z broni białej.
Niepokój pospolity w owych czasach towarzyszył zmierzającemu do Dover dyliżansowi: pocztylion podejrzewał pasażerów, a pasażerowie pocztyliona i siebie nawzajem, wszyscy podejrzewali wszystkich, a woźnica pewien był jedynie koni i z czystym sumieniem mógł poprzysiąc na Stary i Nowy Testament, że nie nadają się do dalszej drogi.
— Hej! Wio! — wołał woźnica. — Wio! Raz, a dobrze! Na samą górę! Wio! Bodaj to wszyscy diabli! Alem się z wami namordował! Joe!
— Aha? — ocknął się pocztylion.
— Która godzina?
— Co najmniej dziesięć po jedenastej.
— Do licha! Dziesięć po jedenastej, a my jeszcze pod Shooter. Hej! Wio! Bodaj to wszyscy diabli!
Prawy lejcowy dostał batem w chwili, gdy z powątpiewaniem potrząsał głową, szarpnął więc i pociągnął za sobą resztę zaprzęgu. Jeszcze raz dyliżans przyspieszył, a długie buty zatupotały żywiej u jego drzwiczek. Gdy wehikuł stawał, pasażerowie zatrzymywali się i zbijali w gromadkę. Gdyby w takiej chwili którykolwiek zaproponował drugiemu wspólny spacer przed końmi we mgle i ciemnościach, naraziłby się na to, że bez ostrzeżenia zostanie zastrzelony jako bandyta na publicznej drodze.
Ostatni zryw wciągnął pojazd na grzbiet wzgórza. Woźnica zatrzymał konie, aby dać im odpoczynek. Pocztylion zeskoczył ze swego miejsca, chcąc sprawdzić hamulce przed zjazdem i otworzyć drzwiczki dla podróżnych.
— Tsss, Joe! — syknął ostrzegawczo woźnica.
— Co nowego, Tom?
Obydwaj zaczęli nasłuchiwać podejrzliwie.
— Powiedziałbym, że koń zbliża się kłusem — oznajmił Tom.
— A ja powiedziałbym: galopem — uzupełnił Joe i opuściwszy posterunek przy drzwiczkach, zwinnie skoczył na grzędę. — Panowie! Stać! Rozkazuję w imieniu króla! — zawołał, odwodząc kurek rusznicy, i przyjął postawę obronną.
Pasażer, który ma w naszej opowieści niejaką rolę do odegrania, trzymał nogę na stopniu, dwaj pozostali następowali mu na pięty, gotowi szybko zająć miejsca. Po groźnym okrzyku pocztyliona pierwszy znieruchomiał z głową we wnętrzu pojazdu, drudzy — stojąc na gościńcu. Wszyscy przenieśli wzrok najpierw z Joego na Toma, potem z Toma na Joego i nadstawili uszu. Woźnica i pocztylion bacznie spojrzeli wstecz, a prawy lejcowy poszedł za ich przykładem, nie wyrażając tym razem powątpiewania. Cisza nocna była tym bardziej martwa, gdy umilkł stukot i chrzęst ciężkiego wehikułu. Zdrożone konie dygotały lekko i drżenie to zdawało się udzielać dyliżansowi, jak gdyby był nadal w ruchu. Serca podróżnych biły silnie, niemal dosłyszalnie, lecz wszystkie te odgłosy potęgowały jedynie milczenie przywodzące na myśl ludzi zdyszanych i powstrzymujących oddech, ludzi, których krew pulsuje rytmem przyspieszonym od trwożnego oczekiwania.
Tętent galopującego konia zbliżał się szybko i coraz donośniej.
— Hej, tam! — huknął pocztylion najpotężniej, jak umiał. — Stój, bo strzelam!
Galop ustał raptownie, aż błoto zachlupotało, i w ciemnościach zabrzmiał głos mężczyzny:
— Czy to dyliżans do Dover?
— Nic ci do tego, bracie — odkrzyknął Joe. — A ty coś za jeden?
— Czy to dyliżans do Dover?
— Dlaczego pytasz?
— Mam interes do jednego pasażera.
— Jakiego pasażera?
— Do pana Jarvisa Lorry’ego.
Pasażer, który ma w naszej opowieści niejaką rolę do odegrania, zdradził niezwłocznie, iż usłyszał własne nazwisko. Pocztylion, woźnica i dwaj pozostali podróżni zerknęli nań nieufnie.
— Nie ruszaj no się, bracie — rzucił pocztylion pod adresem głosu dobywającego się z mgły — bo jak popełnię omyłkę, nie zdążę naprawić jej za twojego życia. Może pan Lorry sam porozumie się z tym człowiekiem.
— O co chodzi? — zapytał pasażer cokolwiek drżącym głosem. — Kto ma do mnie sprawę? Czy to Jerry?
— U licha — mruknął do siebie Joe. — Jeżeli to nawet Jerry, wcale nie podoba mi się jego chrypa. Stanowczo coś zanadto ochrypnięty.
— Tak, panie Lorry — odpowiedział głos.
— O co chodzi?
— Mam wiadomość dla pana. Od T. i Spółki.

 
Wesprzyj nas