Bohaterem debiutanckiej powieści Scotta Stambacha jest Iwan Isajenko, zdeformowany fizycznie siedemnastolatek o błyskotliwym umyśle i upodobaniu do wisielczego humoru, od urodzenia mieszkający w Szpitalu dla Ciężko Chorych Dzieci w Mazyrzu na Białorusi.


Niewidzialne życie Iwana IsajenkiPonieważ każdy dzień w tym miejscu wygląda tak samo, dla zabicia nudy Iwan namiętnie czytuje książki i wszystko zamienia w grę, manipulując zdarzeniami oraz ludźmi. I dopiero pojawienie się nowej pacjentki wywraca jego spokojny, poukładany świat do góry nogami.

Początkowo Iwan nie darzy Poliny sympatią. Dziewczyna podkrada mu książki. Niszczy ustalony od dawna porządek dnia. I na dodatek jest piękna. Niechęć szybko ustępuje jednak miejsca ciekawości, aż wreszcie między dwojgiem młodych ludzi rodzi się uczucie, o którym żadne z nich nie śmiało nawet marzyć.

Teraz Iwan, który dotąd starał się tylko jakoś przetrwać, odgrodzony od świata murem obojętności, zaczyna pragnąć od życia czegoś więcej. Pragnie, by Polina żyła…

Historia Iwana to wzruszająca opowieść o odnajdywaniu nadziei w najbardziej nawet niesprzyjających okolicznościach. Czytelnik długo jej nie zapomni.

***

Iwan Isajenko to jeden z najbardziej zaskakujących narratorów, na jakich zdarzyło mi się natknąć: inteligentny, oczytany, a czasami wulgarny nastolatek, skazany na życie, które wydaje mu się nie do zniesienia – dopóki nie odkryje, że nawet w szpitalu dla ciężko chorych dzieciaków miłość jest możliwa. Rozgrywająca się w realiach Europy Wschodniej brutalniejsza, dojrzalsza wersja powieści „Gwiazd naszych wina”.
Eowyn Ivey, autorka „Dziecka śniegu”

Piękna, wzruszająca, przesycona ironią opowieść, której niewiele brakuje do „Lotu nad kukułczym gniazdem”. (…) Prawdziwy klejnot.
Nickolas Butler, autor „Shotgun Lovesongs”

Odważny i oryginalny debiut.
Carolina De Robertis, autorka „Niewidocznej góry”

Zachwycający, niejednoznaczny, niemal magiczny świat.
Sarah Shun-lien Bynum, autorka „Madeleine Is Sleeping”

Czarująco zgryźliwa i ujmująco czarująca opowieść o miłości, nadziei i prawdziwym człowieczeństwie w obliczu nieuchronnej śmierci.
Bradley Somer, autor „27 pięter”

Scott Stambach mieszka w San Diego, gdzie jest wykładowcą fizyki i astronomii na tamtejszym uniwersytecie. Współpracuje z tybetańskimi mnichami i wychowawcami, tworząc specjalne programy nauczania dla tybetańskich klasztorów. Do tej pory publikował głównie opowiadania w czasopismach literackich. „Niewidzialne życie Iwana Isajenki” jest jego pierwszą powieścią.

Scott Stambach
Niewidzialne życie Iwana Isajenki
Przekład: Anna Kłosiewicz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 15 listopada 2016

Niewidzialne życie Iwana Isajenki

Przedmowa

Poniższy tekst został odnaleziony przez irlandzkiego dziennikarza podczas kręcenia filmu dokumentalnego na terenie szpitala dziecięcego w Mozyrzu na Białorusi. Spisano go niemal nieczytelnym pismem na wystrzępionych, poplamionych rozmaitymi substancjami, od kawy po barszcz, kartkach. Kilka lat później za sprawą szeregu zbiegów okoliczności trafiły one w ręce pełnego zapału doktoranta nowojorskiego uniwersytetu, W.P. Kalisha, który scalił i zredagował tekst, a następnie przepisał go na komputerze. Autorem tekstu był siedemnastoletni pacjent wspomnianego już szpitala, Iwan Isajenko. Z powodów, które szybko staną się oczywiste, Iwan będzie znacznie lepszym narratorem własnej historii niż ktokolwiek z nas, pozostawmy więc to zadanie w jego rękach. Na razie chcielibyśmy jedynie podkreślić dwie kwestie, by naświetlić kontekst całej opowieści, jak również naszą rolę w jej publikacji.
Po pierwsze, jak większość pacjentów szpitala dla ciężko chorych dzieci w Mozyrzu, Iwan cierpiał na kilka poważnych schorzeń stanowiących najprawdopodobniej skutek działania chmury radioaktywnych pyłów, które dostały się do atmosfery w następstwie wybuchu reaktora atomowego w Prypeci na Ukrainie 26 kwietnia 1986 roku. Z powodu braku współpracy ze strony personelu szpitala nie znamy dokładnej diagnozy, jednak amerykańscy lekarze, z którymi konsultowaliśmy ten przypadek, orzekli, że Iwan najprawdopodobniej urodził się z zespołem Bealsa, któremu towarzyszyło kilka innych anomalii genetycznych.
Po drugie, choć staraliśmy się zachować historię Iwana w jej pierwotnej formie, uznaliśmy za konieczne wprowadzenie kilku drobnych zmian. Przede wszystkim poprawiliśmy błędy gramatyczne oraz interpunkcyjne tam, gdzie intencje autora były dla nas jasne. Poza tym w kilku przypadkach Iwan używa słowa typowego jedynie dla języka rosyjskiego albo takiego, którego konotacje trudno w tłumaczeniu oddać. W takich sytuacjach pozostawialiśmy w tekście rosyjski zwrot, dodając jedynie przypis wyjaśniający jego znaczenie. Zdarzały się również rosyjskie idiomy, niemające bezpośredniego angielskiego odpowiednika. W takich przypadkach zastępowaliśmy je angielskimi idiomami o najbardziej zbliżonym znaczeniu albo też tłumaczyliśmy takie zdanie omownie, byle tylko zachować sens.
Zanim jednak oddam czytelników w ręce Iwana, chciałbym opowiedzieć pewną anegdotkę. Na proszonych kolacjach czy koktajlach często jestem zasypywany pytaniami o tajemne życie redaktora. Teraz mam już na takie sytuacje jedną ripostę – po prostu pompatycznie odpowiadam, że czasem czuję się jak Bóg. Pomagam tworzyć nowe światy i decyduję o tym, które z ludzkich marzeń zostaną wypuszczone w przestrzeń, by trafić do świadomości zbiorowej. Mówię tak od lat, więc jakaś cząstka mnie chyba rzeczywiście w to wierzy. Jednak raz na jakiś czas w moje ręce trafia historia, w której mój głos nie ma żadnego znaczenia – historia, w przypadku której prawdziwą zbrodnią byłoby nie wygładzić tekstu jedynie minimalnie i nie posłać go w świat w jak najbardziej prawdziwej formie. Byłoby to niewybaczalne, ponieważ istnieją takie miejsca na świecie, gdzie ludzkie słowa giną niewysłuchane, słowa przesycone udręką, a jednocześnie tak pełne życia, tak niezwykłe, a przecież tak znajome, że trafiają do tych, którzy mogą im przetrzeć szlak do ludzkich serc i umysłów.
Historia Iwana jest właśnie jedną z takich opowieści.
James C. Bigley
Nowy Jork, czerwiec 2014 roku

CZĘŚĆ PIERWSZA
Lista
obecności

Zegar wskazuje godzinę 23.50.
Jest drugi grudnia 2005 roku.

I
Znieczulenie Iwana Isajenki

Drogi czytelniku, którego nie znam, którego może nawet nigdy nie będzie, piszę nie dla ciebie, lecz dla samego siebie. Piszę, bo nie mogę zasnąć. Piszę, bo Polina nie żyje.
Jestem wstawiony – upiłem się trzema nakrętkami wódki wypitymi na pusty od trzech dni żołądek. To dzięki siostrze Natalii. Tylko ona wie, co tak naprawdę straciłem. Jest dla mnie niczym matka, której nigdy nie miałem, sama zresztą też traktuje mnie jak syna. I jak każda dobra matka czuwa nade mną. Od dwóch dni zagląda do mnie dosłownie co piętnaście minut. Tej nocy zrobiła to siedem razy, a ponieważ ciągle nie spałem, za ósmym zjawiła się z butelką stolicznej.
– O twórz usta, Iwanie – powiedziała. – To pomoże ci zasnąć.
Wlała mi zawartość nakrętki do ust, przyprawiając mnie o atak kaszlu i niemal torsje, kiedy jednak chciała sobie pójść, chwyciłem ją za rękę i poprosiłem o więcej. Zawahała się, w końcu jednak napełniła nakrętkę ponownie i wlała mi jej zawartość do gardła.
– Jeszcze – poprosiłem.
Popatrzyła na mnie groźnie, jakby chciała powiedzieć, żebym nawet nie ważył się prosić o więcej, potem jednak, pełna współczucia, napoiła mnie kolejną porcją. Teraz wreszcie dobrze się czuję. Nie na tyle, by zasnąć, ale wystarczająco, by móc pisać. Muszę ci przecież opowiedzieć o tym miejscu, mój drogi czytelniku. O moich przyjaciołach, o których nigdy nie powiedziałbym na głos, że nimi są. O ukochanej, choć nigdy nie przyznałbym otwarcie, że ją kochałem. Bo jeśli nie spróbuję opisać naszego świata tu i teraz, na tych wybrudzonych nie wiadomo czym świstkach papieru, na których skrobię jak szalony niemal całkiem wypisanym długopisem, obawiam się, że wszyscy rozpłyniemy się w mrokach niepamięci jako bezimienna masa. A przecież zasługujemy na coś więcej.
Mam nadzieję, że po skończonej lekturze przyznasz mi rację.

II
Spektrofobia

Mam siedemnaście lat, jestem mniej więcej mężczyzną i mieszkam w szpitalu dla odmieńców. Po raz pierwszy natknąłem się na nazwę tego miejsca – szpital dla ciężko chorych dzieci w Mozyrzu – w jakichś dokumentach, które znalazłem przypadkiem w świetlicy, ale nigdy w życiu nie zdołałbym go wskazać na mapie. Wiem tylko, że szpital znajduje się gdzieś w południowej Białorusi, w mieście, które zapewne nazywa się Mozyrz. Nigdy nie poznałem rodziców, ale o ile mi wiadomo, kiedy matka wreszcie wydała mnie na świat, spojrzała tylko raz na potwora, którego nosiła pod sercem, a potem czym prędzej porzuciła go na schodach najbliższej cerkwi z obawy, że padła ofiarą tej radzieckiej klątwy, o której tyle mówili w radiu. Tak się składa, że ta sama klątwa była odpowiedzialna za problemy z tarczycą u koni i fakt, że zwierzęta we wschodniej Europie łysiały bardziej niż Gorbaczow.
Ja tymczasem jestem tak odrażający, że w rezultacie rozwinęła się u mnie wręcz obezwładniająca fobia przed wszelkimi powierzchniami, w których można się przejrzeć (oraz przed wszystkim, co przypomina mi o moim wyglądzie). Dla dobra mej opowieści dzielnie stawię jednak czoło tej prawdzie i opowiem ci, czytelniku, jak obeszła się ze mną natura. Moje ciało jest tak straszliwie niekompletne. Mam tylko jedną rękę (lewą), z dłonią wyposażoną jedynie w dwa palce i kciuk, natomiast w miejscu pozostałych kończyn znajdują się krótkie, nieforemne kikuty, którymi mogę poruszać z wielkim wysiłkiem. Skórę mam niemal przezroczystą, przebija przez nią skomplikowana sieć słabych żył. Mięśnie mojej twarzy mają niewiele połączeń nerwowych z mózgiem, więc całość przypomina nieruchomą, sflaczałą maskę, co sprawia, że wyglądam jak kompletny idiota, zwłaszcza kiedy coś mówię. Ze wszystkich moich niedostatków ten okazał się jednak choć trochę przydatny, ponieważ pozwala mi udawać śpiączkę, kiedy nie mam ochoty na kontakty z lekarzami czy innymi pacjentami (czyli prawie zawsze). Zwykle jednak chodzi po prostu o to, by móc się schronić przed piekłem otaczającej mnie rzeczywistości w odrobinę bardziej znośnym piekle własnego umysłu. Przynajmniej wtedy mogę marzyć o zupełnie innym życiu, śnić, że jestem Spartakusem, dalajlamą, amerykańskim gwiazdorem – Michaelem Jacksonem czy Eminemem, Oskarem Schindlerem, Oprah Winfrey, Carlem Saganem, Larrym Flintem (z czasów, kiedy nie był jeszcze przykuty do wózka), jakimś znanym rosyjskim pisarzem czy Konfucjuszem, by wspomnieć zaledwie parę możliwości.

III
Dzień, w którym zyskałem świadomość

Niewielu ludzi ma ten luksus, że potrafi przywołać swoje pierwsze wspomnienie. Wiem o tym, bo pytałem siostrę Natalię, Ridicka i mojego jedenastego terapeutę, doktora Dubowa, i żadne z nich nie potrafiło sobie przypomnieć czegoś takiego. Moje pierwsze wspomnienie tymczasem jest jasne i wyraźne – jeden szybki policzek, wymierzony prosto w twarz, a potem widok mojego zęba lądującego gdzieś w drugim kącie pokoju. Nigdy go zresztą nie znalazłem. Na szczęście był to tylko mleczak, bo miałem wtedy zaledwie cztery lata. No więc właśnie sprzed tego momentu nic nie pamiętam. Dosłownie nic, nawet ciemności. Po prostu jedna wielka pustka. Ciemność i pustka bardzo się od siebie różnią. Większość ludzi tego nie dostrzega. Ja jednak wolę pustkę od ciemności.
– Połknij je, Iwan! No, łykaj! – wrzeszczała, ściskając mi policzki tak mocno, że w końcu usta same mi się otworzyły niczym portmonetka z papieru, a potem wcisnęła do środka kilka białych sowieckich pastylek. Plunąłem jej nimi prosto w twarz.
– Iwan, no co za chuj morżowyj z ciebie!*. Weź wreszcie to lekarstwo!

* Po rosyjsku oznacza to mniej więcej tyle co „penis morsa”.

Najwyraźniej stanowiłem prawdziwy wrzód na tyłku, jeszcze zanim podjąłem decyzję, że nim się stanę. Nie pamiętam, jakie to było lekarstwo ani dlaczego nie chciałem go połknąć (ostatecznie to przecież moje pierwsze wspomnienie). Pamiętam jedynie wyraz twarzy tej pielęgniarki, na której malowało się tyle rzeczy. Na przykład myśl: „Nienawidzę miesiączki”. Albo: „Nienawidzę też tylu innych rzeczy, że nie potrafię już odróżnić między tym wszystkim, czego tak naprawdę nienawidzę, a tobą”. A także: „Co to wszystko ma, do kurwy nędzy, znaczyć?”. I jeszcze: „Przecież wcale się taka nie urodziłam, ja się taka nie urodziłam”. Malowało się tam jeszcze mnóstwo innych rzeczy, ale chyba już rozumiecie ogólny sens.
Nie znosiłem tej pielęgniarki. Moim zdaniem nikt, kto ma wszystkie części ciała na swoim miejscu, nie może sobie pozwalać na tego rodzaju myśli. Zanim w ogóle poznałem jej imię (przezywałem ją czornyj puch od owłosionego pieprzyka nad jej górną wargą), zginęła podczas przypominającej prawdziwy huragan zawieruchy, spadając z dachu szpitala, dokąd wymknęła się na papierosa.

 
Wesprzyj nas