Co przytrafiło się Hansowi Castorpowi w trakcie pobytu na studiach w Gdańsku? Dlaczego gospodyni w mieszkaniu wynajmowanym przez Eliasa Canettiego wieczorami zamieniała się w psa? Wreszcie, czy William Faulkner byłby w stanie napisać współczesny bestseller?


Ulica Świętego Ducha i inne historieW “Ulicy Świętego Ducha i innych historiach” Paweł Huelle odsłania swoje drugie oblicze. Okazuje się nie tylko wyśmienitym pisarzem, ale i wnikliwym, pełnym erudycji czytelnikiem. Wielbicielem literatury, któremu nie wystarcza to, co znajduje na kartach książek i w biografiach pisarzy.

Czyta więc między wierszami, tropi niezapisane fakty, podróżuje śladami bohaterów, zastanawia się, co by było, gdyby…, zaciera granicę między prawdą a fikcją.

„Zwyczajne mieszkanie typowej wdowy okazuje się więc miejscem pełnym mrocznych namiętności i dewiacji. Niczym w teorii Freuda – prawda ukrywa się pod powierzchnią, w zakamarkach. Aż strach pomyśleć, co z takiej sceny zrobiłby Kafka, Genet czy Sartre. Lecz nie Canetti. Tok jego opowieści jest rzeczowy, zaledwie w kilku miejscach ironiczny, zupełnie nieepatujący czytelnika”.
Haidgasse, rok 1927

Paweł Huelle jest zakochanym w Gdańsku i jego historii pisarzem, scenarzystą i dramaturgiem. Autorem, m.in. słynnego „Śpiewaj ogrody”, „Mercedesa-Benza” czy „Opowieści chłodnego morza”. Świat, który już dawno przeminął, w jego utworach nabiera niezwykłego blasku. Tętni życiem, uwodzi i hipnotyzuje. Ostatnio w nowej serii ukazała się najnowsza powieść „Śpiewaj ogrody” oraz wznowienie bestsellerowego „Mercedesa-Benza”.

Paweł Huelle
Ulica Świętego Ducha i inne historie
Wydawnictwo Znak
Premiera w tej edycji: 14 września 2016

Ulica Świętego Ducha i inne historie


Ulica Świętego Ducha
I

W IV rozdziale Gdańskich wspomnień młodości Joanny Schopenhauer pada zagadkowe zdanie, którego sens – celowo przez autorkę niesprecyzowany – pozwala snuć rozmaite przypuszczenia. „Cały bieg mego życia – powiada – został uzależniony od tej drobnej okoliczności, że dom moich rodziców stał właśnie w tym, a nie innym miejscu. Gdyby się znajdował o kilka domów wyżej lub poniżej, nawet przy tejże ulicy, byłoby zapewne wszystko ułożyło się inaczej i ja sama byłabym inna”. Pani Joanna nazywa to „przypadkiem nie do wiary”, lecz ani w tym, ani w żadnym innym fragmencie wspomnień nie wyjaśnia, o co w istocie chodzi. A przecież trudno wyobrazić sobie mocniejsze stwierdzenie; dotyczy ono wszakże całego jej życia i – bagatela – poczucia własnej tożsamości, a więc tego, kim czuła się w istocie. Stwierdzenie to przejmuje tym mocniej, im lepiej uświadomimy sobie dystans, jaki rozdziela moment zapisywania wspomnień od realnego ich przebiegu. Joanna Schopenhauer, pisząc te słowa, miała siedemdziesiąt jeden lat, a zatem wydarzenia, miejsca i ludzie, których wspomina, są od niej odlegli o lat ponad sześćdziesiąt. W takiej perspektywie łatwo o drobny błąd rzeczowy i to wykazać we wspomnieniach prosto, trudno natomiast sądzić, aby autorka nie postrzegała trafnie w całej linii swojego życia tych konsekwencji, które brały początek właśnie z umiejscowienia jej rodzinnego domu przy ulicy Świętego Ducha w Gdańsku.
Nosił on numer osiemdziesiąt jeden, u szczytu budynku wyryta była data 1650, a w ocenie samej autorki – „nie był ani piękny, ani brzydki, ani duży, ani mały”. Jego osobliwością był metalowy żółw zdobiący zwieńczenie barokowego szczytu. Tak zatem rodzinna kamienica Joanny Trosiener oddana została nie pod władanie antycznej czy też kupieckiej alegorii, lecz powolnego gada. Odbudowana po zniszczeniach ostatniej wojny stoi dziś w pierzei zrekonstruowanych kamienic, z repliką metalowego żółwia. I chociaż jej wnętrza, składające się z wielu małych mieszkań, w niczym nie przypominają tamtej kupieckiej przestrzeni domu Trosienerów, fasada i przedproże mogą nam dać pewne pojęcie o wielu scenach przywoływanych we wspomnieniach. Wszystko to jednak nie tłumaczy owego zdania o „przypadku nie do wiary”, cóż bowiem stałoby się z życiem Joanny, gdyby faktycznie dom jej rodziców stał o kilka numerów wyżej lub niżej od kamienicy z żółwiem pod osiemdziesiątym pierwszym? Czy rzeczywiście byłaby kimś innym? A jeśli tak, to kim? Kluczowe wydaje się sąsiedztwo. Trzy domy położone w niewielkiej odległości od kamienicy Trosienerów miały odegrać w biografii Joanny rolę nader ważną. Rzecz jasna nie o mury idzie, ale o osoby. Z najbliższym domem (miał wspólną ścianę z kamienicą Joanny), czyli budynkiem Kościoła Angielskiego i mieszkaniem pastora na zapleczu, związany był szkocki doktor teologii z Edynburga Ryszard Jameson, sprowadzony na stanowisko kaznodziei przez kolonię angielskich kupców w Gdańsku. Jeszcze przed narodzinami Joanny zaprzyjaźnił się z jej rodzicami. Z kolei nieco dalej położony dom bogatego patrycjusza Andrzeja Schopenhauera będzie przyszłym domem samej Joanny, gdy wyjdzie za mąż za jego syna – Henryka Florisa. Trzeci budynek, równie nieodległy, to dom rodzinny Daniela Chodowieckiego, wówczas oznaczony numerem pięćdziesiątym czwartym i uwieczniony przez artystę w jednej z jego prac.
Z punktu widzenia biografii największe znaczenie dla panny Trosiener miał oczywiście dom Schopenhauerów. Zapewne Henryk Floris w epoce dość intensywnych poszukiwań żony mógłby nie zwrócić uwagi na jedną z dorastających córek Christiana Henryka Trosienera, gdyby nie owo bliskie sąsiedztwo. Joanna napomyka zresztą, że przyszły mąż przypatrywał jej się uważnie i wielokrotnie, „choć ona sama nic o tym jeszcze nie wiedziała”.
Można powiedzieć, że w życiu panny Trosiener zmieni się wszystko, kiedy w wieku dziewiętnastu lat stanie się panią Schopenhauer, nadal jednak zamieszkiwać będzie przy tej samej ulicy Świętego Ducha, tyle tylko że po przeciwległej stronie, kilkanaście numerów dalej i w znacznie wykwintniejszych wnętrzach. Tu narodzi się Artur, przyszły filozof, stąd wyjadą Schopenhauerowie z Gdańska na zawsze, kiedy w roku 1793 miasto zostanie zaanektowane przez Prusy. Zanim jednak doszło do tych brzemiennych w skutki wydarzeń, Joanna pozostawała w orbicie dwóch innych domów przy ulicy Świętego Ducha.
Ryszard Jameson, ów sąsiad zza ściany, po ponad sześćdziesięciu latach wspomniany jest przez autorkę za pomocą literackiego skojarzenia: zarówno fizys szkockiego teologa, jak pewne cechy jego charakteru przypominają Joannie jej ulubionego bohatera literackiego – Yorika z Sentimental Journey i Życia i myśli J.W. Pana Tristrama Shandy Sterne’a. To nieco luźne skojarzenie w niczym nie ujmuje pamięci kaznodziei – „gdy podrosłam – podkreśla – został Jameson moim nauczycielem, moim powiernikiem, moim doradcą”. Był niewątpliwie człowiekiem oświecenia, i to w najlepszym wydaniu – jego serdeczna przyjaźń najpierw z małą dziewczynką, potem z dorastającą panną, wreszcie młodą mężatką miała wszelkie cechy swoistej powieści edukacyjnej, w której światły, uprzejmy i wykształcony przewodnik duchowy wprowadza w życie osobę młodą i niedoświadczoną. „Śpiewanie przy fortepianie, odbębnienie do taktu kilku polonezów lub mazurka, poprawne tańczenie menueta i co najwyżej paplanie kilku francuskich zwrotów odpowiednio nieśmiało – były to wszystkie umiejętności, których wymagano w tamtych czasach od córki” – wyznaje nie bez sarkazmu Joanna. Otóż dzięki Jamesonowi właśnie jej edukacja, jej horyzonty intelektualne i ambicje znacznie przekroczyły poziom przewidziany dla córki kupca średniego stanu. W rozdziale XIII wspomnień mamy przepiękny, idylliczny obrazek pogodnego wieczoru na przedprożu kamienicy pod żółwiem. Pod rozłożystym kasztanem ojciec Joanny pali w milczeniu fajkę, z pobliskiego portu na Motławie nie dochodzą już żadne odgłosy pracy, śpi Wyspa Spichrzów gdzie interesy za dnia idą jeszcze całkiem dobrze, świat toczy się ustalonym torem i ład miasta, ład historii oraz ład rodzinny znajdują swoje dopełnienie w obrazie rozgwieżdżonego nieba, które rozciąga się nad ulicą Świętego Ducha. Na przedprożu – jak każdego niemal letniego wieczoru – znajduje się też Jameson. „Pogrążałam się cała w słuchaniu jego słów, gdy mówił o miliardach światów, które tajemniczo krążą nad nami – pisze Joanna – uczył mnie nazw najbardziej znanych gwiazd, a następnego dnia doszukiwałam się na jego niebieskim globusie gwiazdozbiorów, do których należały, aby odnajdywać je znów na nocnym niebie. Musiałam także obliczać długości i szerokości geograficzne rozmaitych krajów. Umiałam określić mu z dokładnością na włosek, która na przykład godzina jest w Paryżu albo Archangielsku o naszej trzeciej po południu. Umiał mi coś powiedzieć o każdym przelatującym motylu, o każdym brzęczącym obok nas chrząszczu. I tak bezwiednie wciąż się uczyłam”. Każdego dnia Joanna spędzała w domu Jamesona kilka godzin i dzięki tym rozmowom doskonale opanowała angielski. Ale nie tylko przyrodniczo-astronomiczny duch oświecenia patronował ich spotkaniom. U Jamesona czytała „Spectatora”, listy Lady Montagu (Mary Wortley), Homera w przekładzie Pope’a, Complaint or Night Thoughts Younga oraz w pokaźnych fragmentach Miltona i Szekspira. Sporo jak na córkę kupca, który wedle słów własnej córki – „wrodzonymi zdolnościami i dobrze wyzyskanym doświadczeniem życiowym pokrywał prawie zupełny brak wiadomości szkolnych”. Sporo jak na środowisko, w którym znajomość angielskiego u nieletniej panny uważana była za zbyteczną ekstrawagancję.
Sąsiedztwo domu, w którym znajdowały się kaplica Kościoła Angielskiego i mieszkanie jego kaznodziei, było więc dla Joanny istotnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Gdyby Ryszard Jameson urzędował w innym kwartale miasta lub w odleglejszej części ulicy Świętego Ducha, wspomniana rozmowa o „miliardach światów, które tajemniczo krążą nad nami”, ta lekcja astronomii na przedprożu kamienicy pod żółwiem, być może nigdy by się nie odbyła. Podobnie jak nie byłoby lektury „Spectatora”, Younga czy Szekspira.
Walter Abendroth w biografii Artura Schopenhauera pisze o Joannie, że posiadała – oprócz temperamentu i pragnienia rozrywek – ruchliwy umysł i żywą wyobraźnię. Niewątpliwie miał w tym swoją zasługę Jameson, którego osoba łączy się także z trzecim, równie dla Joanny ważnym domem przy ulicy Świętego Ducha. Chodzi o kamienicę pod ówczesnym numerem pięćdziesiątym czwartym, rodzinny dom Daniela Chodowieckiego. Jameson otóż rokrocznie ofiarowywał uczennicy egzemplarz Kalendarza gotajskiego, zdobiony pięknymi rycinami Chodowieckiego. Joanna pisze o nich „arcydzieła” i dodaje, że tak jak w przypadku ilustracji „Historii naturalnej” Ralfa – usiłowała je odwzorowywać. W tym przypadku Jameson nie wprowadzał jej w całkiem nowy świat, lecz przypominał raczej o silnym, przejmującym, zapamiętanym przez całe życie i opisanym szczegółowo we wspomnieniach spotkaniu siedmioletniej Joanny z mistrzem Danielem Chodowieckim. „Matka Daniela – wspomina Joanna – po niemiecku mówiła mało i niechętnie, była bowiem rodowitą Francuzką i jako hugenotka z powodu prześladowań religijnych musiała uchodzić ze swego pięknego rodzinnego kraju. Zachowała jednak ubiór jak również zwyczaje i mowę francuskich mieszczan. Z powodu wieku i słabego już wzroku nie mogła pomagać obu dość już leciwym córkom w prowadzeniu szkoły, ale chętnie pozostawała wśród dzieci”.
Istotnie – w czasach kiedy służący Adam zaczął odprowadzać trzyletnią Joannę do szkoły wychowania i języka francuskiego na Świętego Ducha, zajęcia prowadziły już tylko starsze siostry Daniela – Elżbieta i Henrietta. On sam bawił już wówczas na stałe w Berlinie, ale tamtego właśnie 1773 roku, kiedy Joanna miała siedem lat, Chodowiecki przybył do Gdańska na wezwanie matki, tworząc z tej podróży słynny dziennik, zawierający sto osiem rycin. O tym wszystkim mała Joanna nie musiała wiedzieć. Samo spotkanie z artystą stało się dla niej – jak pisze – najgłębszym przeżyciem dzieciństwa, inspiracją na całe życie.
Najpierw była świadkiem stawania się sztuki. Chodowiecki w obecności uczennic rozłożył szkicownik i narysował ich klasę. „Na moich oczach – opowiada po ponad sześćdziesięciu sześciu latach – powstawała na małym papierze cała izba szkolna. Nigdy nie przypuszczałam, aby to było możliwe! Tchu mi brakło. Nic nie czułam i o niczym innym nie myślałam, jak tylko o tym, abym i ja miała to szczęście i mogła coś podobnego tworzyć”. Chodowiecki wykonał też portret małej Joanny i dał jej w prezencie, przykazując, aby go zaniosła swojej matce. „Od tej chwili – czytamy dalej – w mej jeszcze nierozwiniętej duszy dziecinnej obudziła się głęboko tkwiąca skłonność do sztuk pięknych i przez całe długie życie pozostawała moją pociechą, radością i tylko razem z nim zagaśnie”. Nawet jeśli przyjąć poprawkę na nieco sentymentalny i miejscami egzaltowany styl wspomnień, trudno przeoczyć wagę opisywanego zdarzenia. Co roku, kiedy Jameson ofiarowywał jej nowy rocznik Kalendarza gotajskiego, myślami wracała do tamtej chwili w szkolnej izbie domu pani Chodowieckiej. Istotnie, przeżycie to miało w sobie coś z siły pierwszej miłości: podziw dla artysty i oczarowanie jego sztuką pozostawiły w duszy pani Joanny trwały i niezatarty ślad. Może dlatego położenie jej rodzinnego domu przy ulicy Świętego Ducha, tak niedaleko kamienicy Chodowieckich, po latach okazało się dla niej bardzo ważne? Gdyby matka artysty prowadziła swoją szkołę powiedzmy przy Ogarnej albo Długich Ogrodach, rodzice na pewno nie zdecydowaliby się na posyłanie kilkuletniej dziewczynki do tak odległego zakładu, a wówczas Joanna nigdy nie ujrzałaby Chodowieckiego przy pracy…
Temu pięknemu przeżyciu towarzyszy jednak we wspomnieniach zdarzenie inne, kładące się cieniem nie tylko na pamięci spotkania mistrza w 1773 roku. Miała dziesięć lat, kiedy jej ojciec Christian Henryk wyruszał w podróż do Lipska. Z rozbrajającą naiwnością złożyła wtedy rodzicom następującą propozycję: chce jechać z ojcem i prosi, aby pozostawiono ją w Berlinie, gdzie terminować pragnie u Chodowieckiego. Ten całkowicie nierealny (zważywszy na wiek adeptki) projekt, a właściwie głośno wypowiedziane marzenie, nie spotkał się jednak z łagodnym ofuknięciem czy wzruszeniem ramion. Na dziewczynkę spadły gromy. „Sposób – pisze z wyraźnym bólem – w jaki ojciec przyjął moją prośbę, stał się pierwszym rzeczywiście gorzkim doświadczeniem mego życia. (…) Dziś jeszcze, po przeszło sześćdziesięciu latach zatrzymuję się niechętnie przy wspomnieniu, jak bezlitośnie wyśmiał moją niesmaczną – wedle jego określenia – zachciankę”. Słowo „niesmaczna”, którego użył Christian Henryk, jest tu bardzo charakterystyczne.
„Wszyscy byli oburzeni – dodaje autorka – że dziecko należące do ich rodziny mogło wpaść na tak poniżający pomysł, aby uprawiać coś w rodzaju rzemiosła”. Klan Trosienerów mógł wprawdzie zgodzić się na rozszerzony (i bezpłatny – Jameson) plan edukacji, lecz sama myśl, że chodzi o córkę kupieckiego rodu, który powoli pnąc się w górę, nie od tak dawna miał swoje miejsce w Radzie Miasta, już sama taka myśl wypowiedziana głośno wydawała się haniebna i obrazoburcza. Tymczasem pragnienie Joanny było głębokie i autentyczne. Pisze o nim, że była to „tęsknota, niedająca spokoju ni we dnie, ni w nocy – uczyć się rysunku i malarstwa”.

 
Wesprzyj nas