Zamykająca „trylogię łemkowską” Informacja opowiada o czymś tylko pozornie banalnym: życie jest ciągłym poszukiwaniem i ucieczką, ale bez względu na jej kierunek staje się utopią. Zupełnie jak floryńska monarchia, po której ostatnim symbolicznym „tańcu”, wraz ze śmiercią stryja Michała, umiera pewien świat.


InformacjaHistoria dwóch młodych mężczyzn, którzy po opuszczeniu rodzinnego miejsca próbują znaleźć się w świecie pozbawionym perspektyw.

Fedo studiuje w stolicy i zaczyna pracę w międzynarodowej korporacji. Staje się trybikiem w świecie współczesnego, cywilizowanego niewolnictwa.

Jego przyjaciel, Vakso, kręci się w błędnym kole zmiennych wyjazdów do Niemiec, USA i na Ukrainę.

Odskocznią od pozbawiającego złudzeń życia jest wędrówka w poszukiwaniu magii Floryńskiej monarchii – fikcyjnej nazwy ziem ruskich z tradycyjną osadą na pograniczu Słowacji, Polski i Ukrainy, luźno nawiązującej do nieudanej próby rusińskich Łemków o ogłoszenie tak zwanej Republiki floryńskiej.

Maroš Krajňak (ur. 1972)pochodzi z Vyšnej Jedľovej, od 1991 roku mieszka w Bratysławie. Ukończył studia na kierunku praca socjalna oraz International Business School. Zawodowo zajmuje się marketingiem w usługach telekomunikacyjnych i usługach on-line. W 2012 r. ukazała się druga jego książka zatytułowana “Entropia” (Książkowe Klimaty 2015), nawiązująca do debiutanckiej “Carpathii” (Książkowe Klimaty 2015), w której autor zabiera czytelników na wyprawę do świata Łemków, magicznych historii i tajemnic z przeszłości. W 2013 roku wydał trzecią część łemkowskiej trylogii, powieść pt. “Informacia”. Wszystkie książki zostały nominowane do nagrody Anasoft Litera 2014.

Maroš Krajňak
Informacja
Przekład: Weronika Gogola
seria: Słowackie Klimaty
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 20 września 2016

Informacja


Floryńska monarchio, kraino bez żyjącego władcy, podsuwasz swoim obywatelom liryczną ułudę, chociażby o tym, że flora i fauna są w zasadzie jednym i tym samym, kiedy giną żyjątka, powracają w postaci pięknych roślin, i odwrotnie. Albo że każde światło przychodzące z nieba ma specyficzny smak oraz zapach, oba można odróżnić tylko, kiedy ma się zamknięte oczy, każdy z twoich ludzi wie, w jaki sposób z idealną dokładnością wyczytywać ze Słońca czas, lubi rozpoznawać fazy Księżyca, potrafi nieomylnie przyporządkować rodzaj i nazwę każdego obiektu kosmicznego. Przekonałaś ludzi, żeby nie istnieli według tygodni i miesięcy, każdy z dni ma zawsze zupełnie inną nazwę. Tylko w tobie jest w stanie trwać przestarzały realizm magiczny, wszystko mu podlega, próby wymknięcia się spod jego władzy zawsze kończą się sromotną porażką, każde z napoczętych wydarzeń ma w sobie coś niezwyczajnego. Naprawdę tak jest, lepiej się przed tym nie buntować, zostawić temu wolną rękę, cudowne sytuacje przyjdą same, w zamian za to woda święcona w domu zamieni się wam samoistnie w śliwowicę.
Floryńska monarchia, jedyna uprawniona dziedziczka imperium Białych Chorwatów, cień jego niegdysiejszej wielkości, podczas krótkiego epizodu obroniły ją Karpaty, ale ona również zgodnie z prawidłami przepada wraz z ostatnimi duszami swoich ludzi, te dusze tracą swoją istotę, jeszcze do niedawna były wszechobecne i z dumą przemierzały nieśmiertelność. Działają tutaj potajemnie, w letargu, ostatnie wyniszczone generacje, po nich nie zostanie już nic, tylko kilka muzeów i wzmianek na piśmie i obrazach, być może zawiążą się jakieś towarzystwa, zapaleni neofici będą dzięki nim wywoływać minioną sławę, ale to będzie jedynie komiczny pseudointelektualny słomiany zapał, ewentualnie słaby etnobiznes. Zbliżający się koniec floryńskiej monarchii jest zapowiedzią agonii reszty świata, po niej w ten sam sposób wyginą wszystkie narody i idąc dalej, wszystkie państwa, społeczeństwa wtedy przeniosą się do świata wirtualnego, człowiek wykształci w sobie zdolność, by ekspotencjalnie mnożyć swoje nowe tożsamości, te będą szybko rozrastać się w zależności od nieznanych nam teraz faktów, nie wiemy o nich, ponieważ w tym momencie znacznie przewyższają potencjał naszego rozumu, stopniowo odkryją się przed nami same, z nudy.
Floryńska monarchia, kraina wielonarodowościowo zagęszczona wojennymi mogiłami i wioskami, życie tutaj przestaje się opłacać, ziemię trzymają w kupie tylko resztki nostalgii, od lat jest podzielona na trzy państwa, szansy na całkowite usunięcie granic i nowe zjednoczenie się nikt nie oczekuje. Ludzie z floryńskiej monarchii są obdarzeni zdolnością improwizacji na najwyższym poziomie, dlatego od początku wykorzystują rozbicie jako pożywkę, stworzyli prowizoryczny, ale ogromny przemysł przemytniczy towaru wszelkiej maści, romantycznego handlu końmi i całym dobytkiem, kiedy przez ciemny las zaganiali krowy, owce i kozy, albo kiedy w jeszcze ciemniejszych bagażnikach osobówek przewozili w workach ukryte małe świnie albo kury, dzisiaj miejsce mało dochodowej trzody zajęli sponiewierani uchodźcy z Azji i Afryki.
Floryńska monarchia ulega sublimacji, zostaną po niej tylko opustoszałe góry, w które bardzo długo nikt nie będzie się zapuszczać. Uciekaj stąd! – rezolutnie mówi do Fediego na ulicy budzący zaufanie człowiek. Jesteś młody, uciekaj, i nie oglądaj się za siebie! – wciąż krzyczy i dodaje, że Vakso też zniknął, jest gdzieś w Niemczech, kiedy uda mu się uwolnić z poddaństwa u faszystowskiego farmera, przeniesie się do wielkiego, tolerancyjnego miasta, tam postara się wtopić w tłum. Spieprzaj stąd! Jesteś młody, więc znikaj stąd, tak jak reszta! – usłyszy jeszcze na ulicy Fedi, zaraz po tym, jak któregoś razu będzie wracać z Krosna. Zawozi tam wódkę, to jego dream job, wstaje jeszcze o zmroku, przed piątą, korzysta z tego, że celnicy przed ranną zmianą przeszukują go niewyspani, trzy razy na tydzień udaje turystę, z wielkim wypchanym plecakiem staje na granicy, zawsze bez wahania mówi: Jadę na wycieczkę w Bieszczady. Oczywiście towar sprzedaje w Krośnie zaraz po przybyciu, jest ósma, swoje już odrobił, dziś znów jest bogaty, upajająco bogaty, do domu jedzie szybko na niewidzialnym wznośniku, który zużywa energię spalających się zrolowanych banknotów. Ale to też przeminie, inni też dojdą do tych samych wniosków, wywieziony towar mnoży się, ceny szybko spadają, Fedi ponosi fiasko. Wciąż zastanawia się nad nie tak dawno przyjaźnie sugerowaną ucieczką z floryńskiej monarchii, już się nie waha, tylko rozmyśla, zastanawia się, gdzie się wybrać, pada na być może najtrudniejszy z celów.
Następuje parę ciężkich lat, podczas których Fedi nie znajduje żadnego sposobu na wzbogacenie się, nic z tego, z czym wiązał nadzieje, nie wychodzi, wszystko zmienia się na formalne piekła. To piekło zmarnotrawionego majątku, które na zawsze przynosi nocne koszmary, piekło nudy, która stopniowo zaczyna natarczywie bzyczeć, piekło zniewalającej bezczynności, rutynowego rozczarowania, relacji, o których należy zapomnieć, życia na granicy ubóstwa w ramach wyolbrzymionej sprawiedliwości, piekło nienaturalnego lenistwa, czekania na coś nieoczywistego, piekło intryg rozumianych jako jedna z niewielu form socjalizacji, piekło picia jak oddychania, piekło wyimaginowanego wykorzenienia z floryńskiej monarchii, niezawodnych wymówek i wszystkich odcieni melancholii, sceptycyzmu jako jedynej z możliwych dróg, piekło świetnie wypracowanego zwalania winy na innych, nad tym wszystkim jeszcze kilka innych specyficznych piekieł, które można nazwać tylko dziwacznymi nowotworami, Fedi zawsze wymyśla je zgodnie z sytuacją. Obecność w tych ziemskich piekłach, do których dostanie się z własnej woli, świetnie przygotuje go, rzecz jasna, na piekło ostateczne, uniwersalne, wypełniające wieczność, do którego być może kiedyś naprawdę się dostanie. Albo nie, być może z tego końcowego piekła wykupi się, ostateczny wynik może być niejednoznaczny, Fedi będzie wybrany do przeniesienia się w międzysfery, może dostanie się tam, gdzie nie ma już absolutnie nic.

[…]

Skończyła się noc, Vakso obudził się, słyszy ciszę, powieki zaczynają rozświetlać się od wewnątrz, czuje, że jest ranek. Vakso słucha ciszy, wie, że jest inna, cichsza, brakuje w niej czegoś, co dobrze zna, Jestem sam, jestem tutaj sam, mówi, kiedy podnosi się, żeby usiąść.
Vakso ucieka, brodzi w śniegu, zmierza w stronę floryńskich Karpat, jego długą brodę i włosy zlepił pot, który leje się na ziemię. Na nogach ma skórzane wysokie buty, czarne spodnie; rozpięty kożuch, pod spodem jest nagi. Biegnie i przewraca się, ucieka najszybciej, jak może, wytrzeszczone oczy garną się w stronę gór, w prawej ręce ściska nóż.
Srokaty koń ciągnie sanie, na nich otwarta trumna, w niej leży Michał, na twarz spadają mu wielkie płatki śniegu, sanie suną w stronę świeżo wykopanego w zamarzniętej ziemi grobu. Za Michałem kroczy procesja, śpiewający pop, starcy z wnukami, wokół przybywa coraz więcej koni. Te srokate konie to potomkowie tego, który ciągnie sanie, przychodzą z dalekich wiosek, za chwilę będzie ich więcej niż ludzi.
Vakso biegnie i płacze, krzyczy głęboko i gardłowo, nie może pojąć, patrzy na góry i na nóż z długim ostrzem w pięści, wczoraj kroił nim chleb, teraz całe jest czerwone. Ucieka w stronę wzgórz, które pokryje ciemność, ta zejdzie również na równinę, już za chwilę, jest ranek, jest popołudnie, jest wieczór, Vakso biegnie, płacze.
Michał! Michał! krzyczy przerażony Vakso, zaraz potem, jak po przebudzeniu, otwiera oczy, podbiega do drugiego łóżka, z piersi starca szybko wyciąga nóż. Michał! Michał! krzyczy roztrzęsiony Vakso, krzyczy wprost w jego spokojną twarz, krzyczy w głęboką dziurę, na której zasycha krew.
Srokaty koń przystaje, trumna leży na ziemi i ktoś ją zabija gwoździami, dlaczego dopiero tutaj, a nie jeszcze w domu Michała? ktoś specjalnie naruszył prastary porządek, wokół brzmi tylko echo precyzyjnego młotka. Nadciągają kolejne konie, dorosłe i źrebięta, wszystkie są synami i córkami tego, który przyciągnął sanie.
Vakso trzeci dzień wytrwale biegnie, aż do tej chwili nie zatrzymał się i nie zwolnił tempa, wyłaniają się pierwsze krzaki, nad nimi krążą wrony, za nimi wreszcie zaczyna się las. Zabiłem cię?! Pyta nie wiadomo kogo Vakso z nożem w ręce, to ja cię zabiłem, Michał?! Zabiłem?! krzyczy już między wysokimi pniami, wreszcie się zatrzymał, przed nim rozpościerają się floryńske góry.
Trumnę z ciałem Michała spuszczają do ciemnego dołu, obrzędem kierują srokate konie, powoli zaczynają się kłębić, w ciszy krążą wokół grobu. Jest ich masa, setki, może nawet tysiące, stąpają w ścisku, cisną się do czarnego dołu, na trumnę spada pierwsza grudka ziemi, między końmi podnosi się przejmujący odgłos, który pogania je, aby kroczyły szybciej. Już osiągnęły kłus, zwiększają tempo, łączą się, krążą, są w cwale, Michał spoczywa w ziemi.

[…]

Minęło pięć lat, Fedi idzie ulicą, jest noc, wilgotno i parno, wszystko to czuje ze zdwojoną siłą, powoli zmierza w stronę domu. Asfalt kruszy się na drodze, turyści zakopują się w dziurach, delikatnie potykają się, nastawieni są na przyjemne chwile, dlatego na ich twarzach zjawia się uśmiech. Tubylcy jednak klną w duchu, to nie jest fuszerka, ale celowy zabieg, powierzchnia asfaltu będzie się jeszcze psuć przez dziesięciolecia. Potem może ktoś ją wymieni, w nocy spadnie gęsty deszcz przemieszany z substancjami toksycznymi, które rozwalą ten kamień, potem może wszystko razem dokładnie się naprawi, do tego momentu jednak miejski biznes będzie kogoś nieźle żywić. Ten, o którym mowa, być może wynajął do tego wszystkiego bandę idiotów, którzy systematycznie niszczą nawierzchnię, wszystko jest obliczone na docelowy wynik, na metry kwadratowe, powinno się rozrastać, w mieście przybywa zagranicznych gości, liczba szkód wzrasta eksponencjalnie.
Fedi uwielbia teorie spiskowe, zajmuje się ich obnażaniem, teraz wspina się na górę delikatnie wznoszącą się ulicą. Zbliża się do historycznej bramy, jest sam, dociera do niego zmęczenie, może dlatego cieszy się, kiedy położy się w domu, radość szybko rozleje się po całym ciele aż po kończyny, wtedy bez wysiłku zaśnie. Kiedy więc przyjdzie do domu, ostentacyjnie otworzy drzwi i zaświeci światło, osoby, której jak zawsze się spodziewał, już tam nie będzie. Fedi skurczy się na szerokim łóżku, o błogosławionej pozycji do snu, która kiedyś dawała mu siłę, dawno już zapomniał.

 
Wesprzyj nas