W powieści “Sympatyk”, uhonorowanej Nagrodą Pulitzera, znajduje odbicie wiele osobistych przeżyć Nguyena. Autor, urodzony w 1971 roku w Wietnamie, w 1975 roku znalazł się w Stanach Zjednoczonych jako uchodźca, wcześniej przebywszy prawie 200 kilometrów, by z matką i bratem dostać się do najbliższego portu.


SympatykKwiecień 1975, ogarnięty chaosem Sajgon, ostatnie chwile przed wkroczeniem oddziałów Północy. Generał armii południowowietnamskiej popija whisky w swojej willi i z pomocą zaufanego kapitana sporządza listę tych, którym będzie dane wejść na pokład ostatniego samolotu odlatującego z kraju.

Generał i jego rodacy zaczynają nowe życie w Los Angeles, nie zdając sobie sprawy, że są obserwowani: kapitan, narrator opowieści, okazuje się podwójnym agentem. „Jestem szpiegiem, śpiochem, kretem, człowiekiem o dwóch twarzach” – Sympatyk, jak sam o sobie mówi, jest synem Wietnamki i Francuza; po ukończeniu amerykańskiego uniwersytetu wrócił do Wietnamu, by walczyć za sprawę komunizmu.

Jeszcze długo po upadku Sajgonu będzie donosić swoim mocodawcom z Wietkongu o każdym ruchu generała. Kiedy jednak jego lojalność zostanie zakwestionowana, zrobi coś, co będzie go prześladować do końca życia.

Podobnie jak bohaterowie powieści, Nguyen i jego bliscy osiedlili się w Kalifornii. Tworząc postać głównego bohatera, czerpał z doświadczeń dorastającego w Ameryce uchodźcy.

Komitet nagrody Pulitzera określił „Sympatyka” jako „złożoną historię imigranta, opowiedzianą gorzkim, konfesyjnym tonem człowieka o dwóch umysłach, mającego dwie ojczyzny: Wietnam i Stany Zjednoczone”.

Viet Thanh Nguyen – pisarz wietnamski, urodził się w 1971 roku w Buon Ma Thuot (Wietnam). Jest wykładowcą języka angielskiego i amerykanistyki na Uniwersytecie Południowej Karoliny. “Sympatyk”, debiutancka powieść Nguyena, zdobyła Nagrodę Pulitzera w 2016 w kategorii Fiction oraz wiele innych nagród i wyróżnień, m.in. Dayton Literary Peace, Center for Fiction First Novel Prize, nagrodę Carnegie Medal for Excellence in Fiction Amerykańskiego Stowarzyszenia Bibliotekarzy, Edgar Award za najlepszy debiut.

Viet Thanh Nguyen
Sympatyk
Przekład: Radosław Madejski
Wydawnictwo Akurat
Premiera: 12 października 2016

Sympatyk


ROZDZIAŁ 1

Jestem szpiegiem, śpiochem, kretem, człowiekiem o dwóch twarzach. A także o dwóch umysłach, co chyba nie dziwi. Nie jestem jakimś osobliwym mutantem z komiksu czy horroru, choć niektórzy właśnie tak mnie traktowali. Po prostu umiem spoglądać na problem z dwóch przeciwnych stron. Czasami sobie schlebiam, uważając to za talent, zresztą chyba jedyny, jaki posiadłem, choć muszę przyznać, że nie ma się czym chwalić. Ale kiedy sobie uświadamiam, że właściwie nie potrafię patrzeć na świat w inny sposób, nie jestem pewien, czy w ogóle można to nazwać talentem. Wszakże talent jest darem, który wykorzystujemy, a nie siłą, która wykorzystuje nas. Talent, któremu ulegamy zamiast z niego korzystać, może się obrócić przeciwko nam. Ale w czasie, od którego zaczyna się ta opowieść, mój sposób postrzegania świata wydawał się raczej zaletą, a nie zagrożeniem, bo taką właśnie postać przybierają niektóre zagrożenia na pierwszy rzut oka.
Moja opowieść zaczyna się w kwietniu, najokrutniejszym z miesięcy. To był miesiąc, w którym trwająca od bardzo dawna wojna straciła swój impet, jak to z wojnami bywa. To był miesiąc, który dla ludzi w tym małym zakątku świata znaczył wszystko, a dla prawie całej reszty świata nie znaczył nic. To był miesiąc, który przyniósł koniec wojny i początek… cóż, słowo „pokój” nie jest tutaj odpowiednie, prawda, mój drogi komendancie? Czekałem na ten miesiąc od pięciu lat, zamknięty w willi za murem zwieńczonym zwojami drutu kolczastego i najeżonym odłamkami szkła, które połyskiwały w słońcu. Miałem tam własny pokój, podobnie jak teraz, kiedy mam własny pokój w twoim obozie, komendancie. A raczej pojedynczą celę, nazywając rzeczy po imieniu, a zamiast gosposi, która codziennie przychodziłaby sprzątać, przydzieliłeś mi strażnika o dziecinnej twarzy, który w ogóle nie dba o porządek. Ale nie narzekam. Do spisania tych zwierzeń potrzebuję wyłącznie zacisznego kąta, w którym wcale nie musi być czysto.
Wprawdzie nocą w willi generała nikt mi nie przeszkadzał, za to w dzień trudno było o chwilę spokoju. Jako jedyny z oficerów mieszkałem w jego domu, byłem jedynym kawalerem w jego sztabie i cieszyłem się pozycją najbardziej zaufanego adiutanta. Co rano, zanim odwiozłem go do położonego nieopodal biura, zasiadaliśmy razem do śniadania przy tekowym stole w jadalni i analizowaliśmy meldunki. Na drugim końcu stołu jego żona doglądała czwórki dobrze wychowanych nastolatków. Krzesło najstarszej córki, która przebywała na studiach w Ameryce, stało puste. Wprawdzie nie każdy żywił obawy, jak to wszystko się skończy, ale w zachowaniu generała dało się odczuć wyraźny niepokój. Ten szczupły mężczyzna o nienagannej prezencji był zaprawionym w bojach weteranem, który w pełni zasłużył na swoje liczne odznaczenia. Pociski i odłamki pozbawiły go trzech palców. Okaleczoną dłoń mogli zauważyć wszyscy, ale tylko rodzina i najbliżsi powiernicy wiedzieli, że nie ma dwóch palców u lewej stopy. Życie bardzo rzadko zmuszało go do wyrzeczeń, a jedynym, czego musiał sobie odmawiać, było wypicie butelki przedniego burgunda w towarzystwie przyjaciół, którzy wiedzieli, że do kieliszków z winem nie wrzuca się kostek lodu. Był epikurejczykiem i chrześcijaninem, właśnie w takiej kolejności, człowiekiem wierzącym, który pokładał ufność w dobrej kuchni i Bogu, a także w swojej żonie i dzieciach oraz we Francuzach i Amerykanach. Ci ostatni jego zdaniem mieli nam do zaoferowania dużo lepsze wzorce niż inni zagraniczni szarlatani – Karol Marks, Włodzimierz Lenin i Przewodniczący Mao – którzy opętali naszych braci z Północy, a także część tych z Południa. Nie myślcie, że kiedykolwiek czytał dzieła któregoś z tych mędrców! To było moje zadanie – jako jego adiutant i oficer wywiadu przygotowywałem dla niego streszczenia Manifestu komunistycznego albo Czerwonej książeczki, a on tylko wybierał stosowną okazję, aby popisać się znajomością wrogiej ideologii. Najbardziej upodobał sobie tytuł jednej z rozpraw Lenina, który cytował, ilekroć zachodziła potrzeba.
– Panowie – mówił, stukając w blat stołu twardymi knykciami. – Co robić?
Wydawało się niestosowne uświadamiać generałowi, że tak naprawdę to Nikołaj Czernyszewski jako pierwszy zadał to pytanie w tytule swojej książki. Ale kto teraz pamięta o Czernyszewskim? Liczył się Lenin, człowiek czynu, który przywłaszczył sobie te słowa.
Ale gdy nadszedł ów kwiecień, najbardziej ponury z miesięcy, stojąc w obliczu tego pytania, generał, który zawsze potrafił znaleźć jakieś rozwiązanie, nie wiedział już, co robić. Zawsze pełen wiary w cywilizacyjną misję Zachodu i amerykański styl życia uległ w końcu zwątpieniu. Nagle zaczął cierpieć na bezsenność i snuł się po swojej willi, a jego pobladła twarz przybrała zielonkawy odcień, jakby zachorował na malarię. Przez kilka tygodni, odkąd w marcu załamał się nasz front na Północy, stawał z posępną miną w drzwiach mojego biura albo pokoju, w którym byłem zakwaterowany, żeby podzielić się ze mną strzępkami najnowszych wiadomości. Miałem na nie reagować, jak sobie życzył, mówiąc: „Ależ nie, panie generale!” albo: „Nie do wiary!”. Nie mogliśmy uwierzyć, że Buon Ma Thuot, słynące z plantacji kawy malownicze górskie miasteczko, w którym się wychowałem, na początku marca zostało splądrowane. Nie mogliśmy uwierzyć, że prezydent Thieu, którego imię zaczęliśmy wymawiać jak przekleństwo, z niewiadomych przyczyn nakazał odwrót naszym siłom broniącym gór. Nie mogliśmy uwierzyć, że Da Nang i Nha Trang upadły, a nasi żołnierze strzelali cywilom w plecy, kiedy uciekający tłum wdzierał się na łodzie i barki. W zaciszu swojego biura sumiennie fotografowałem te doniesienia, wiedząc, że ich widok ucieszyłby Mana, mojego łącznika. Ja również czerpałem z nich radość, gdyż zwiastowały nieuchronny upadek reżimu, ale nie mogłem nic poradzić na to, że czułem się wstrząśnięty niedolą tysięcy ginących nieszczęśników. Być może współczucie dla nich było niepoprawne z politycznego punktu widzenia, ale gdyby żyła moja matka, spotkałby ją taki sam los. Była ubogą kobietą, a ludzi ubogich nikt nie pyta, czy chcą wojny. Tych biedaków nikt nie pytał, czy chcą umierać z pragnienia, dryfując po morzu wzdłuż wybrzeża, albo czy chcą być rabowani i gwałceni przez żołnierzy, którzy mieli ich chronić. Żadna z tysięcy ofiar nawet sobie nie wyobrażała, jak przyjdzie jej zginąć, tak samo jak nam nie mieściło się w głowie, że Amerykanie, których uważaliśmy za swoich przyjaciół, dobroczyńców i obrońców, byli głusi na nasze prośby, kiedy potrzebowaliśmy więcej pieniędzy. A co byśmy zrobili z tymi pieniędzmi? Wydalibyśmy je na amunicję, paliwo i części zamienne do karabinów, samolotów i czołgów – tych samych, które dostaliśmy od nich w prezencie. Dali nam igły i strzykawki, a teraz przewrotnie wstrzymali dostawę narkotyków. Najwięcej kosztuje nas to – mawiał generał – co dostajemy za darmo.
Po każdej rozmowie albo posiłku przypalałem generałowi lucky strike’a, który tlił się zapomniany w jego palcach, podczas gdy on siedział zapatrzony tępo przed siebie. Pewnego kwietniowego dnia, kiedy rozżarzony papieros wyrwał go z zadumy, a z jego ust padło jedno z tych słów, na które nie powinien sobie pozwalać przy stole w obecności rodziny, generałowa uciszyła rozchichotane dzieci i powiedziała:
– Nie wydostaniemy się stąd, jeśli będziesz dłużej zwlekać. Powinieneś poprosić Claude’a o samolot.
Generał udał, że tego nie słyszy. Jego żona miała trzeźwy umysł rachmistrza, nosiła się sztywno jak instruktor musztry, a jej ciało nawet po pięciu ciążach zachowało młodzieńczą figurę. Była jedną z tych kobiet, których powierzchowność sprawia, że nasi wykształceni w paryskich szkołach malarze sięgają po najbardziej pastelowe odcienie akwareli i rozprowadzają je najbardziej zamaszystymi pociągnięciami pędzla. Mówiąc krótko, była wcieleniem idealnej Wietnamki. Ten uśmiech losu napawał jej męża wdzięcznością i zarazem przerażeniem.
– Myślę, że czas poprosić Claude’a o samolot – zwrócił się do mnie, rozcierając pozostałość okaleczonego palca.
Dopiero kiedy przestał oglądać swój kikut, zerknąłem na generałową, która tylko nieznacznie uniosła brwi.
– Słuszna decyzja, panie generale – powiedziałem.
Claude był Amerykaninem i najbardziej zaufanym z naszych przyjaciół. Łączyła nas wielka zażyłość i pewnego razu przy butelce burbona wyznał mi, że w jednej szesnastej jest Murzynem.
– Ach, to wyjaśnia, dlaczego masz czarne włosy, łatwo chwytasz opaleniznę i tańczysz cza-czę, jakbyś był jednym z nas – powiedziałem mocno podchmielony.
– Mówią, że Beethoven też miał domieszkę czarnej krwi.
– Teraz rozumiem, dlaczego nikt nie potrafi tak zaśpiewać Happy Birthday jak ty.
Znaliśmy się od ponad dwudziestu lat. W 1954 roku wypatrzył mnie na barce wśród tłumu uchodźców i poznał się na moich zdolnościach. Podobno zajmował się wówczas pomocą humanitarną, a ja byłem nad wiek rozwiniętym dziewięciolatkiem i zdążyłem już całkiem nieźle opanować angielski, którego nauczył mnie jeden z pierwszych amerykańskich misjonarzy. Teraz Claude pracował w ambasadzie Stanów Zjednoczonych, gdzie rzekomo parał się promowaniem turystyki w naszym ogarniętym wojną kraju. Nietrudno się domyślić, że musiał wylewać siódme poty, mobilizując ducha amerykańskiej przedsiębiorczości, aby sprostać temu zadaniu. W rzeczywistości Claude był agentem CIA, który zaczynał swoją karierę w Wietnamie, kiedy jeszcze rządzili tu Francuzi. CIA nazywała się wtedy OSS, a Ho Chi Minh liczył na jej pomoc w walce przeciwko ówczesnym okupantom. Zacytował nawet słowa ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, wygłaszając deklarację niepodległości naszego kraju. Wuj Ho, jak twierdzili jego przeciwnicy, mówił ludziom to, co chcieli usłyszeć, ale Claude wierzył, że przynajmniej zna oczekiwania swoich słuchaczy.
Zadzwoniłem do niego z biura i poinformowałem go po angielsku, że generał stracił już całą nadzieję. Claude słabo mówił po wietnamsku, a po francusku jeszcze gorzej, za to jego angielski był doskonały. Wspominam o tym tylko dlatego, że nie o każdym z jego rodaków można powiedzieć to samo.
– To już koniec – oznajmiłem i kiedy te słowa wydostały się z moich ust, dotarło do mnie wreszcie, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Myślałem, że Claude będzie protestował, próbując mnie przekonać, że na naszym niebie wkrótce zjawią się amerykańskie bombowce albo przybędzie nam na ratunek amerykańska kawaleria powietrzna, ale on oszczędził mi złudzeń.
– Zobaczę, co da się zrobić – powiedział.
W tle słyszałem pomruk stłumionych odgłosów. Wyobraziłem sobie pogrążoną w chaosie ambasadę, dalekopisy przegrzane od nieustannej wymiany pilnych depesz między Sajgonem i Waszyngtonem, pracujący bez wytchnienia personel i wszechobecny odór nieuchronnej klęski, z którym nie radził sobie żaden klimatyzator. Mimo nerwowej atmosfery Claude zachowywał spokój – spędził tutaj tyle czasu, że prawie się nie pocił w tropikalnym zaduchu. Wprawdzie umiał się zakradać w ciemności, ale w naszym kraju nie miał szans wtopić się w tłum. Jak na wykształconego faceta wyglądał osobliwie; miał umięśnioną sylwetkę, jakby w przeszłości trenował wioślarstwo, i wyhodował sobie całkiem pokaźny biceps. Podczas gdy nasi intelektualiści byli zazwyczaj bladymi cherlakami w grubych okularach, Claude mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt, miał sokoli wzrok, a kiedy co rano robił dwieście pompek, żeby zachować formę, kazał młodemu Nungowi, który usługiwał mu w domu, siadać sobie na plecach. W wolnym czasie czytał i ilekroć zjawiał się w naszej willi, miał pod pachą jakąś książkę. Kiedy odwiedził nas kilka dni później, przyniósł Komunizm w Azji a destrukcja w stylu orientalnym Richarda Hedda.
Książka była dla mnie, a generał dostał butelkę jacka daniel’sa – wolałbym ten drugi prezent, gdybym mógł wybierać. Mimo to przyjrzałem się dokładnie miękkiej okładce pokrytej tak entuzjastycznymi komplementami, jakby książkę zachwalały dziewczęta z fan clubu, a nie dwaj sekretarze obrony, pewien senator, który spędził w naszym kraju dwa tygodnie, i słynny prezenter telewizyjny, który w swoich wypowiedziach naśladował Mojżesza w kreacji Charltona Hestona. Przyczyna owego zachwytu tkwiła w wymownym podtytule: Dlaczego marksizm zagraża Azji i jak się przed nim bronić? Kiedy Claude napomknął, że wszyscy czytają ten praktyczny poradnik, powiedziałem, że też chciałbym się z nim zapoznać. Generał, który od razu otworzył butelkę, nie był w nastroju do dyskusji o książkach ani do błahych pogawędek, kiedy osiemnaście nieprzyjacielskich dywizji okrążało stolicę. Chciał rozmawiać o samolocie, a Claude obracając w dłoniach szklaneczkę whisky, oznajmił, że jedyne, co zdoła zorganizować, to C-130 poza oficjalnym przydziałem. Na pokładzie tej maszyny mieściło się dziewięćdziesięciu dwóch spadochroniarzy z pełnym wyposażeniem, o czym generał doskonale wiedział, gdyż służył w wojskach powietrznodesantowych, zanim prezydent osobiście mianował go szefem policji. Problem polegał na tym, że sama jego rodzina liczyła aż pięćdziesiąt osiem osób i chociaż nie za wszystkimi przepadał, a tak naprawdę niektórych nie znosił, żona nigdy by mu nie wybaczyła, gdyby nie uratował wszystkich jej krewniaków.
– A moi podwładni, Claude? – zapytał generał nienaganną angielszczyzną. – Co z nimi będzie?
Obaj zerknęli w moją stronę. Starałem się zachować mężny wyraz twarzy. Nie byłem wysokim rangą oficerem sztabowym, ale jako adiutant najlepiej znałem kulturę amerykańską i uczestniczyłem we wszystkich spotkaniach generała z Amerykanami. Niektórzy moi rodacy władali angielskim tak samo biegle jak ja, chociaż większość nie potrafiła zapanować nad akcentem, ale prawie nikt nie potrafił tak jak ja dyskutować o rozgrywkach baseballowych, żenujących wybrykach Jane Fondy i wyższości Rolling Stonesów nad Beatlesami. Gdyby jakiś Amerykanin słuchał mnie z zamkniętymi oczami, nie zorientowałby się tak łatwo, że ma do czynienia z cudzoziemcem. Rzeczywiście, kiedy rozmawiałem z nimi przez telefon, często brali mnie za jednego ze swoich. Rozmówcy, z którymi spotykałem się oko w oko, nie kryli zaskoczenia moim wyglądem i prawie zawsze dopytywali się, jakim cudem zdołałem tak doskonale opanować ich język. Spodziewali się, że podobnie jak miliony mieszkańców jednej z tych republik bananowych stanowiących dominium Stanów Zjednoczonych w najlepszym wypadku potrafię wydukać kilka zdań łamaną angielszczyzną skażoną obcym akcentem. Oburzały mnie takie uprzedzenia. To dlatego zawsze z taką skwapliwością demonstrowałem biegłą znajomość angielskiego, zarówno w mowie, jak i w piśmie. Zasobem słownictwa i poprawnością gramatyczną górowałem nad przeciętnym Amerykaninem. Nieobce mi były zarówno salonowe, jak i rynsztokowe niuanse, toteż bez trudu pojąłem, co miał na myśli Claude, kiedy określał ambasadora mianem „dupy wołowej” i „głupiego fiuta”, gdy ten usilnie nie przyjmował do wiadomości wiszącej nad miastem nieuchronnej klęski.
– Oficjalnie nie ma mowy o żadnej ewakuacji – wyjaśnił. – Nie zanosi się, abyśmy prędko się stąd ruszyli.
Generał, który nigdy nie podnosił głosu, tym razem zrobił wyjątek.
– A nieoficjalnie zostawiacie nas na lodzie – wykrzyknął. – W dzień i w nocy z lotniska startują samoloty. Każdy, kto współpracował z Amerykanami, przychodzi do waszej ambasady po wizę wyjazdową. Ewakuowaliście już wszystkie swoje żony i matki, ewakuowaliście dzieci i sieroty. Więc jak to możliwe, że jako jedyni nie macie pojęcia o tym, co się dzieje?
Claude miał na tyle przyzwoitości, żeby zrobić zakłopotaną minę, i wyjaśnił, że gdyby zarządzono ewakuację, w mieście doszłoby do zamieszek, a wtedy tłum prawdopodobnie zwróciłby się przeciwko tym Amerykanom, którzy pozostali na miejscu. Tak było w Da Nang i Nha Trang, gdzie po ucieczce Amerykanów zapanował chaos. Mimo tych alarmujących wydarzeń atmosfera w Sajgonie była zadziwiająco spokojna, a większość mieszkańców zachowywała się jak przeżywający kryzys małżonkowie, którzy desperacko trzymają się razem, dopóki nie wyjdzie na jaw prawda o ich zdradach. W tym przypadku prawda była taka, że Stany Zjednoczone zatrudniały tu co najmniej milion osób na różnych stanowiskach, od pucybutów po oficerów zorganizowanej na amerykańską modłę armii, wysługując się nimi bezwstydnie za marne grosze. Większość tych ludzi zdawała sobie sprawę, że jeśli komuniści zwyciężą – choć nikt nie chciał wierzyć, że do tego dojdzie – czeka ich więzienie albo śmierć, a młode dziewczęta będą zmuszone wygniatać łóżka barbarzyńców. A czemu miałoby być inaczej? Takie właśnie plotki rozpuszczała CIA.
– A więc… – zaczął generał, ale Claude szybko wszedł mu w słowo.
– Ma pan do dyspozycji jeden samolot i proszę się uważać za szczęściarza.
Generał nie zamierzał błagać o więcej. Dopił whisky i zaczekał, aż jego gość zrobi to samo, po czym nie przerywając ani na chwilę kontaktu wzrokowego, uścisnął mu dłoń na pożegnanie. Powiedział mi kiedyś, że Amerykanie lubią patrzeć ludziom w oczy, zwłaszcza kiedy pieprzą ich od tyłu. Ale Claude nie postrzegał tej sytuacji w taki sposób. Wyznał nam na odchodnym, że inni generałowie zabiegają tylko o miejsca dla najbliższej rodziny. Nawet Bóg i Noe nie mogli wszystkich ocalić. W każdym razie nie ocalili.
Ale czy nie mogli? Co powiedziałby na to mój ojciec? Był katolickim księdzem, ale nie przypominałem sobie, aby ten ubogi duchowny kiedykolwiek wspominał o potopie, choć muszę przyznać, że na nabożeństwach byłem obecny tylko ciałem. Ale niezależnie od tego, co mogli zrobić Bóg i Noe, nie ulegało wątpliwości, że gdyby tylko nadarzyła się okazja, każdy oficer ze sztabu generała mógłby ocalić setkę swoich krewnych, a także każdego pociotka, którego byłoby stać na łapówkę. Relacje rodzinne w Wietnamie często bywały skomplikowane i pełne subtelności, i chociaż jako jedyny syn potępionej kobiety czasami tęskniłem za rodziną, teraz mi jej nie brakowało.
Tego samego dnia prezydent ustąpił z urzędu. Już od wielu tygodni spodziewałem się, że prezydent ucieknie z kraju w sposób typowy dla dyktatorów, i nie poświęcałem mu wiele uwagi zajęty przygotowywaniem listy ewakuowanych. Wprawdzie generał był skrupulatny, nawykły do szybkiego podejmowania trudnych decyzji i przywiązywał wagę do najdrobniejszych szczegółów, ale to zadanie powierzył mnie. Sam był zajęty sprawami urzędowymi – każdego ranka czytał raporty z przesłuchań, uczestniczył w posiedzeniach sztabu generalnego i uzgadniał przez telefon ze swoimi powiernikami, jak utrzymać miasto i jednocześnie przygotować się do jego opuszczenia, co stanowiło tak ryzykowny manewr jak gra w gorące krzesła przy akompaniamencie ulubionej melodii.

 
Wesprzyj nas