Wielokrotnie nagradzana, debiutancka powieść Matthew Thomasa, zdobyła uznanie zarówno krytyków jak i czytelników, plasując się na listach bestsellerów i w zestawieniach najważniejszych książek.


Przypomnij mi, kim jestem„Przypomnij mi, kim jestem” to epicka opowieść o losach pierwszego pokolenia irlandzkich imigrantów, którzy przemierzyli ocean w poszukiwaniu lepszego życia w Nowym Jorku.

Urodzona w 1941 roku już na amerykańskiej ziemi Eileen Tumulty wychowuje się w Queens z ojcem, barowym kaznodzieją i matką, podejmującą się prac sprzątaczki. Rozgoryczenie amerykańskim snem oboje topią w alkoholu. Eileen czuje, że może dostać od życia coś więcej, obiecuje sobie nigdy nie popełnić błędów rodziców. Wydaje się, że drzwi do innego, lepszego świata otworzy jej introwertyczny naukowiec Ed Leary, który różni się od wszystkich mężczyzn, jakich do tej pory poznała. Skupiony na pracy, szarmancki, unikający alkoholu Ed pozwala jej uwierzyć, że po ślubie Eileen dołączy wreszcie do tego kręgu socjety, do którego zawsze aspirowała. Ku jej rozczarowaniu, pojęcie życiowego sukcesu jej mąż rozumie zupełnie inaczej.

W tej po mistrzowsku skonstruowanej, wielowątkowej powieści historia Ameryki, rozbudzonej nadzieją ekonomicznego bumu po II Wojnie Światowej, splata się z historią jednej rodziny, rozdartej między obietnicą szczęścia i luksusu, a rozczarowaniem płynącym z gorzkich życiowych doświadczeń i poczucia, że nasze życie jest życiem kogoś innego.

***

Wielkie dzieło! Nie tylko najlepsza debiutancka powieść, ale też najlepsza powieść amerykańska od dłuższego czasu.
—The New York Post

W tej ważnej książce Thomas po mistrzowsku opisuje historię życia kobiety wywodzącej się z błyskotliwie uchwyconej w powieści robotniczej społeczności irlandzkich imigrantów… Doskonały portret zmian społecznych jakie zachodziły w Ameryce w XX wieku. Emocjonalna prawda prozy Thomasa w połączeniu z rozmachem powieści stworzyła niezapomnianą narrację.
—Publishers Weekly

Ambitna, pięknie napisana powieść o tym, co ambicja może uczynić z człowiekiem, traktująca o klasycznym amerykańskim śnie i wszystkich jego pokręconych komplikacjach.
—USA Today

Długa, cudowna, epicka, pełna miłości i troski jedna z najlepszych powieści tego roku.
—New York Times Book Review

Matthew Thomas urodził się i wychował w Nowym Jorku. „Przypomnij mi, kim jestem”, jego pierwsza powieść, nad którą pracował 10 lat, stała się bestsellerem New York Timesa i była nominowana do Center for Fiction First Novel Prize, James Tait Black Prize, The Guardian First Book Award, Folio Prize i John Gardner Fiction Book Award. Znalazła się też wśród najważniejszych ksiażek 2014 roku New York Timesa, Washington Posta, Entertainment Weekly, Esquire, Publishers Weekly, Barnes & Noble i Amazonu.

Matthew Thomas
Przypomnij mi, kim jestem
Przekład: Anna Zeller
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 26 października 2016

Przypomnij mi, kim jestem


Kochanie, czy pamiętasz mężczyznę,
za którego wyszłaś? Dotknij mnie,
przypomnij mi, kim jestem.
Stanley Kunitz, Touch me (przeł. A. Szyper)

Nikt nie jest sobą, gdy cierpieniem ciała
Zaraża umysł znękana natura.
William Szekspir, Król Lear (przeł. S. Barańczak)

Ojciec obserwował żyłkę w wodzie. Chłopiec złapał żabę i wbił w jej brzuch haczyk, żeby zobaczyć, co się stanie. Śliskie wnętrzności oblepiły haczyk, a chłopca zemdliło od wyrzutów sumienia. Starał się, by jego głos brzmiał niewinnie, gdy pytał, czy da się łowić ryby na żaby. Ojciec zerknął w jego stronę i sypnął w niego zawartością puszki po kawie. Robaki się rozpełzły. Powiedział synowi, że wyrządził zło i że młody wiek nie usprawiedliwia takiego okrucieństwa. Kazał mu wyciągnąć haczyk i trzymać wijącą się w konwulsjach żabę tak długo, aż zdechnie. Potem podał mu nóż i polecił wykopać mały grób. Mówił do niego z przerażającą obojętnością, jakby byli sobie obcy, a łączące ich niewidzialne więzy zostały przecięte.
Chłopiec zakopał żabę i długo uklepywał ziemię, nie podnosząc wzroku. Ojciec kazał mu przemyśleć swoje zachowanie i odszedł. Chłopiec przykucnął i słuchał oddalających się kroków, a w oczach stanęły mu łzy. Wilgotny zapach butwiejących liści wdzierał mu się w nozdrza. Nad doliną szybko zapadał zmrok. Chłopiec podniósł się i popatrzył na rzekę. Nagle zdał sobie sprawę, że stoi tu o wiele za długo, ale bał się wracać do samochodu. Bał się, że gdy spojrzy ojcu w oczy, zrozumie, że on już nie uznaje go za swojego syna. Nie umiał sobie wyobrazić nic gorszego, dlatego rzucał w wodę kamienie i czekał, aż ojciec po niego przyjdzie. Gdy po kolejnym rzucie zamiast pluśnięcia usłyszał głośny skrzek, zląkł się i pobiegł do auta. Ojciec opierał się o maskę, trzymając nogę na zderzaku, i patrzył na niego z taką miną, jakby czekał tu całą noc. Na widok syna poprawił czapkę i otworzył mu drzwi, żeby zabrać go do domu. Jeszcze nie był dla niego stracony.

Część I
Wyblakłe od słońca i deszczu
1951–1982

1

Zamiast chodzić do księdza, mężczyźni, którzy po pracy spotykali się w barze Doherty’ego, chodzili do ojca Eileen Tumulty. Eileen widziała to na własne oczy, chociaż była dopiero w czwartej klasie. Koło czwartej trzydzieści, zaraz po zakończeniu dostawy, ojciec odbierał ją z lekcji tańca i szli do baru. Tańce trwały do szóstej, ale Eileen była rada, gdy mogła wyjść wcześniej z parafialnej piwnicy. Pan Hurley krzyczał na nią, że gubi rytm albo nierówno trzyma ręce. Była za chuda i za wysoka, żeby zgrabnie stepować w zdyscyplinowanym tańcu, który – wedle pana Hurleya – wymyślono specjalnie po to, żeby udawać przed funkcjonariuszami policji, że się stoi nieruchomo. Wolałaby się uczyć jitterbuga, Lindy Hop albo jakiegokolwiek tańca, w którym bez opamiętania mogłaby wywijać nieskoordynowanymi kończynami, ale matka zapisała ją na step irlandzki.
Matka nigdy na dobre nie porzuciła Irlandii. Nawet nie wystąpiła o obywatelstwo. Ojciec lubił się chwalić, że złożył podanie w dniu, w którym uzyskał takie prawo. W salonie wisiał oprawiony w ramkę certyfikat obywatelstwa, opatrzony datą trzeciego maja 1938 roku. Wisiał dokładnie naprzeciw akwareli ze świętym Patrykiem przepędzającym węże, jedynego dzieła sztuki w mieszkaniu, nie licząc wiszącego w kuchni drewnianego krzyża celtyckiego. Na certyfikacie znajdowała się niewielka fotografia, na której widniała wypukła pieczęć, staranny podpis i twarz o zaciśniętych ustach i gniewnym wyrazie. Eileen często wpatrywała się w nią, szukając wskazówek, ale na próżno.

W drzwiach stanął ojciec. Trzymał przed sobą stetsona jak tarczę osłaniającą go przed niepotrzebną rozmową. Pan Hurley od razu przestał krzyczeć, nie tylko na Eileen. Ludzie zawsze milkli w obecności jej ojca. Muzyka wciąż grała i dziewczęta dokończyły slip jiga. Eileen uwielbiała dźwięk skrzypiec, gdy nie musiała panować nad nieokiełznanym ciałem. Nagranie ucichło, lecz pan Hurley nie zadał sobie trudu, by powiedzieć Eileen, że może już iść. Patrzył w podłogę, kiedy zbierała swoje rzeczy. Tak jej było spieszno do wyjścia, że buty zmieniła dopiero na zewnątrz.
Kiedy doszli do ulicy, przy której mieścił się bar, Eileen pobiegła przodem w nadziei, że wreszcie przyłapie któregoś z mężczyzn na stołku ojca, ale oni zawsze tylko stali wokół jego ulubionego miejsca, jakby na niego czekali.
W barze unosił się gęsty dym papierosowy. Była tu jedynym dzieckiem. Przyglądała się ojcu, jak bryluje w towarzystwie. Przed piątą przychodzili robotnicy, tacy jak on; niespiesznie popijali piwo, zmęczeni i zadowoleni, spowici dobrym samopoczuciem jak mgłą. Po piątej napływali urzędnicy, rzucali pieniądze na bar i czekali, aż ktoś ich obsłuży. Jednym haustem wypijali piwo i od razu zamawiali następne. Pochyleni nad kontuarem, ponaglali barmana. Przyglądali mu się uważnie, tak samo jak ojcu Eileen.
Siedziała przy rozklekotanym stoliku, ubrana w plisowaną spódniczkę i bluzkę z kołnierzykiem, i odrabiała lekcje, przysłuchując się rozmowom ojca. Nie musiała wcale nadstawiać ucha, bo mężczyźni nawet nie starali się ściszać głosu, choć ona była zaledwie metr od nich. W majestacie ojca ludzie zapominali o zażenowaniu.
– Wykończę się – wymamrotał Tom, przyjaciel ojca. – Nie śpię po nocach.
– Mów.
– Zdradziłem Sheilę.
Ojciec pochylił się, wciskając go wzrokiem w stołek.
– Ile razy?
– Tylko raz.
– Nie kłam.
– Za drugim razem za bardzo się denerwowałem i nie dałem rady.
– Czyli dwa razy.
– Tak, dwa.
Podszedł barman, sprawdził zawartość ich kufli, po czym zarzucił ściereczkę na ramię i ruszył dalej. Ojciec spojrzał na Eileen. Przycisnęła do kartki ołówek tak mocno, że złamała jego końcówkę.
– Kim jest ta lafirynda?
– Dziewczyna z banku.
– Powiedz jej, że kończysz z tym kretyństwem.
– Dobrze, Mike.
– A może wolisz dalej być skończonym idiotą? Odpowiadaj.
– Nie.
Do baru wszedł mężczyzna. Ojciec i Tom skinęli do niego głowami. Podmuch powietrza ochłodził gołe nogi Eileen i przyniósł ostry zapach rozlanego piwa i brudnej podłogi.
– Kup Sheili coś ładnego – powiedział ojciec. – Choćbyś miał wyciągnąć z portfela ostatni banknot.
– Tak zrobię.
– Pamiętaj. Choćby ostatni banknot.
– Skończę z tym.
– Przysięgnij na Boga.
– Przysięgam, Mike. Uroczyście przysięgam.
– Nie chcę znowu słyszeć, że się uganiasz za babami.
– To koniec.
– Tylko nie rób żadnych głupot i nie opowiadaj tej biednej kobiecinie, co narobiłeś. I bez tego ciężko jej z tobą wytrzymać.
– Nie powiem jej – zapewnił Tom.
– Jesteś przeklętym idiotą.
– Masz rację.
– Ostatni raz o tym rozmawiamy. Zamów nam coś do picia.

Śmiali się ze wszystkiego, co mówił, chyba że akurat mówił serio, a wtedy natychmiast robili poważne miny. Rozwodzili się na temat jego cnót, nawet gdy go nie było w pobliżu. Załatwił im robotę, od razu po ich przyjeździe do Ameryki, co najmniej połowie z nich – u Schaefera, w Macy’s, za barem, w stróżówce albo warsztacie.
Wszyscy nazywali go Wielki Mike. Słynął z tego, że był odporny na ból. Miał tak szerokie plecy, że nawet bez marynarki prezentował się okazale, jakby wkładał poduszki w ramiona koszuli. Pięść miał wielkości głowy noworodka, a jego tułów rozmiarem przypominał beczki piwa, które bez trudu nosił, po jednej pod każdą pachą. Siłę zawdzięczał pracy fizycznej. Nigdy nie dbał o sylwetkę. Ci, którzy przyłapali go na chwili odpoczynku, powtarzali, że wtedy jakby się kurczył i osiągał rozmiary zwykłego człowieka. Ci, którzy mieli coś do ukrycia, twierdzili, że wyrastał przed nimi jak spod ziemi.
Nie była za młoda, żeby widzieć, że cenił nie tych, co spijali śmietankę z jego legendy, ale tych, co węszyli wokół jego człowieczeństwa, sceptycznie kręcąc nosem.
Miała zaledwie dziewięć lat, ale rozumiała pewne sprawy. Domyślała się, dlaczego nie odbierał jej z tańców, idąc z baru do domu. Gdyby tak robił, nie miałby czasu dla facetów w garniturach, którzy po całym dniu pracy wracali z Manhattanu. Tłoczyli się wokół niego, luzowali krawaty, zdejmowali marynarki i zaczynali mówić. Musiałby wtedy wychodzić z baru o piątej trzydzieści zamiast za piętnaście szósta, a te kilkanaście minut sprawiało wielką różnicę. Wiedziała, że nie robi tego dla przyjemności i że dyspozycyjność wobec swoich ludzi jest tak samo ważna jak obowiązki wobec żony.
Co wieczór jadali kolację we troje. Matka, po całym dniu sprzątania biur i toalet w zakładach Bulova, podawała posiłek punktualnie o szóstej. Nie przyjmowała żadnych wymówek. W drodze z baru ojciec wciąż zerkał na zegarek, a w pobliżu domu wyraźnie przyspieszał kroku. Gdy Eileen za nim nie nadążała, brał ją na ręce. Czasami specjalnie się ociągała; tylko po to, żeby znaleźć się u niego na rękach.

Pewnego czerwcowego wieczoru, tydzień przed końcem czwartej klasy, gdy Eileen i ojciec wrócili do domu, zastali stół nakryty do kolacji, a drzwi sypialni zamknięte. Ojciec ze złością postukał w zegarek, nakręcił go i nastawił wedle zegara wiszącego na ścianie, który wskazywał szóstą dwadzieścia. Eileen nie widziała wcześniej, żeby tak się czymś martwił. Domyślała się, że tu chodzi o coś więcej niż zwykłe spóźnienie, o jakieś sprawy dorosłych, do których ona nie miała dostępu. Była wściekła na matkę, że tak sztywno trzymała się narzuconych przez siebie zasad. Ojciec zdawał się nie podzielać jej złości. Zjadł powoli, w milczeniu. Wstał, żeby dolać im wody do szklanek i dołożyć trochę duszonej marchewki z garnka na kuchence. Potem włożył płaszcz i wyszedł. Eileen stanęła pod drzwiami sypialni i nasłuchiwała przez chwilę, ale nie dobiegł jej żaden szmer. Podeszła do drzwi pokoju pana Kehoego, ale tam też panowała cisza. Nagle dopadł ją strach, że właśnie została porzucona. Miała ochotę walić w drzwi, żeby wreszcie ktoś się pojawił, ale wiedziała, że w takiej chwili lepiej nie zbliżać się do matki. Musiała się uspokoić, dlatego starannie wyczyściła kuchenkę i blat, nie zostawiając ani jednej smugi, ani jednego okruszka, ani śladu po tej kolacji. Próbowała sobie wyobrazić, co czuje człowiek, który jest sam. Stwierdziła, że na początek łatwiej byłoby oswoić się z samotnością niż z porzuceniem. Od tego wszystko jest łatwiejsze.

Podsłuchiwała, co ojciec mówi w barze, bo w domu mówił niewiele. Otwierał usta tylko po to, żeby wyłożyć swoje mądrości. „Człowiekowi nigdy nie wolno rezygnować z pragnień tylko dlatego, że nie chce mu się na nie zapracować”. „Każdy powinien mieć dodatkową robotę”. „Pieniądze są po to, żeby je wydawać”. (Co do ostatniej zasady pozostawał nieprzejednany; denerwowali go urodzeni w Ameryce dusigrosze, którzy nigdy nie mieli drobnych na następną kolejkę).
Ojciec dorabiał u Doherty’ego, u Hartnetta i w Leitrim Castle; w każdym z tych barów jeden wieczór w tygodniu. Zawsze, gdy Wielki Mike Tumulty stawał za barem, w knajpie zbierał się tłum, a gotówka lała się strumieniami – jakby był gwiazdorem na gościnnych i mocno limitowanych występach. Schaefer na tym nie ucierpiał; wszyscy wiedzieli, że u niego robi. Starał się zachować irlandzki akcent, którego matka usilnie próbowała się pozbyć. Przydawał mu się w tej robocie.
Gdy Eileen zdobyła się na odwagę, żeby zapytać go o korzenie, uciszył ją gestem.
– Jestem Amerykaninem – uciął, jakby to miało załatwić sprawę, i poniekąd tak było.

Gdy w listopadzie 1941 roku urodziła się Eileen, gęste lasy Woodside ograniczały się już tylko do pobliskich cmentarzy. Naturalny porządek uległ odwróceniu: drewniane fasady, asfalt i cegły tętniły życiem, wśród traw rządziła śmierć.
Ojciec miał jedenaścioro rodzeństwa, matka dwanaścioro, ale Eileen była jedynaczką. Mieszkali w trzypiętrowej kamienicy, osadzonej w gęstwinie innych budynków, między którymi wiła się nitka naziemnego metra. Spali w pojedynczych łóżkach, w jednej sypialni, przypominającej wojskowy barak. W drugiej sypialni spał jak król Henry Kehoe, lokator, który wynajmował ten pokój w zamian za pokrywanie niektórych comiesięcznych wydatków. Pan Kehoe żywił się w knajpach, a po powrocie do domu zamykał się w swoim pokoju i grał na klarnecie tak cicho, że Eileen musiała przykładać ucho do drzwi, żeby usłyszeć melodię. Lokatora widywała tylko, gdy przychodził do domu lub wychodził albo gdy korzystał z łazienki. Dręczyłaby ją obecność tego widma nawiedzającego ich dom, gdyby taki stan rzeczy nie był dla niej normą, ale był, więc świadomość, że pan Kehoe jest tuż za drzwiami, uspokajała ją, zwłaszcza gdy ojciec wracał do domu po whisky.
Ojciec nie pił codziennie. Wieczorami, gdy stał za barem, nie brał do ust ani kropli. Chcąc sobie udowodnić, że może nie pić, rezygnował z alkoholu również na czas Wielkiego Postu, wyłączając, rzecz jasna, Dzień Świętego Patryka oraz dzień przed tym świętem i po nim.
W wieczory, kiedy ojciec pracował za barem, Eileen i matka wcześnie się kładły do łóżek. Gdy nie pracował, matka nie pozwalała jej się położyć, dopóki razem nie wypolerują bibelotów: odświętnych sreber, figurek, kryształków w żyrandolu, ramek przy obrazkach. Szykowały się na powrót ojca, jakby urządzały przyjęcie dla jednego gościa, zawczasu tłumiąc wyczuwalne podenerwowanie z powodu niewykluczonej burdy. Kiedy nie było już czego sprzątać ani czyścić, matka kazała jej iść do łóżka, a sama siadała na kanapie i czekała. Eileen zostawiała drzwi sypialni uchylone.
Ojciec po piwie był całkiem do rzeczy. Starannie wieszał kapelusz i płaszcz na haczyku wbitym w ścianę. Potem padał na kanapę jak niedźwiedź na uwięzi, drażliwy i marudny, a w zębach ściskał fajkę. Matka po cichu relacjonowała mu sprawy domowe; on kiwał głową, mozolnie układając w kopułkę rozczapierzone palce obu rąk, które po chwili się osuwały.
Czasami wracał rozweselony i roztańczony. Rozśmieszał matkę, choć ona starała się nie zwracać na niego uwagi. Brał ją w ramiona i prowadził w wolnym tańcu. Miał niebywałą charyzmę i matka nie była na nią odporna.
Gdy pił whisky, co zazwyczaj zdarzało się w dniu wypłaty, zrywał się z uwięzi. Rzucał płaszcz na stolik w sieni i wpadał do salonu, szukając przedmiotów, którymi mógłby rzucić; jakby nagromadzone w barze ciśnienie oczekiwań wobec niego dało się rozładować tylko fizycznie. Ojciec słynął z tego, że wypijał morze whisky, nie tracąc przy tym fasonu – Eileen słyszała bywalców Doherty’ego, wychwalających jego osiągnięcia. Którejś nocy wyjaśnił przygnębionej matce, że pojedynkuje się na kolejki i że przyjmuje wszystkie wyzwania, choćby miał paść na twarz, bo nie może zawieść tych, którzy w niego wierzą. Każdy musi w coś wierzyć.
Nigdy nie rzucał niczym w matkę i nigdy nie rzucał tym, co się mogło zbić; ciskał więc głównie poduszkami i książkami. Matka w milczeniu czekała, aż atak furii minie. Gdy widział, że Eileen przygląda mu się przez szparę w drzwiach, nagle przerywał widowisko, jak aktor, który zapomniał swoją kwestię, i znikał w łazience, a matka wślizgiwała się do łóżka. Rankiem, niczym jaszczur, łypał okiem znad filiżanki z herbatą.
Eileen czasami słyszała kłótnie u Gradych czy Longów. Te krzyki przynosiły jej ulgę, bo oznaczały, że w ich kamienicy nie tylko w jej rodzinie działo się źle. Rodziców łączyła swoista więź w chwilach, gdy słyszeli podniesione głosy sąsiadów. Wymieniali wtedy znaczące spojrzenia i blade uśmiechy.
Raz, podczas kolacji, ojciec wskazał ręką na pokój pana Kehoego.
– Nie zostanie tu z nami na zawsze – oświadczył matce. Eileen posmutniała, więc ojciec szybko dodał: – Jak Bóg da.
Nasłuchiwała wszelkich dźwięków z pokoju pana Kehoego, ale dochodziło ją tylko skrzypienie materaca, skrobanie pióra po papierze i ciche rzężenie klarnetu.

 
Wesprzyj nas