Niepublikowane dotychczas pamiętniki Jana Gawrońskiego, przedwojennego polskiego dyplomaty, obejmują lata dzieciństwa na Litwie, młodość spędzoną w szkole klasztornej w Anglii, studia i podróże.


Jan Gawroński Moje wspomnieniaJan Gawroński był znanym przedwojennym dyplomatą, pracował w ambasadach II Rzeczypospolitej w Szwajcarii, Niemczech, Holandii, Turcji i Austrii. Niepublikowane dotychczas pamiętniki obejmują lata dzieciństwa na Litwie, młodość spędzoną w szkole klasztornej w Anglii, studia i podróże.

Historia Polski i Europy widziana poprzez dzieje rodziny autora (i wielu innych polskich rodów) staje się bliska dzięki autentyczności i indywidualności opowieści.

Talent narracyjny autora idzie w parze z prostotą, skromnością i mądrą refleksją o życiu, a zdjęcia z archiwum rodzinnego są znakomitym uzupełnieniem tych pogodnych wspomnień z nieistniejącego już świata.

Jan Gawroński (ur. 25 stycznia 1892 w Warszawie, zm. 26 stycznia 1983 w Rzymie) – polski pisarz, dyplomata II Rzeczypospolitej, mąż Luciany Frassati, córki założyciela gazety La Stampa i siostry późniejszego błogosławionego Piera Giorgio Frassatiego.
Syn Stanisława i Heleny z Lubomirskich. Od 1919 pracował w służbie dyplomatycznej RP, kolejno w Szwajcarii, Niemczech i Holandii. od 1929 do 1932 był radcą Poselstwa RP w Ankarze, następnie przez rok pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Od 1933 był radcą w Ambasadzie RP w Wiedniu, a w 1934 roku objął funkcję posła RP w Wiedniu i pełnił ją do Anschlussu w 1938. Następnie powrócił do Warszawy. Tam zastał go wybuch II wojny światowej. Jesienią 1939 przedostał się z rodziną do Włoch. W okresie II wojny światowej utrzymywał poprawne stosunki z faszystami włoskimi, traktując ich jako przeciwwagę dla narodowego socjalizmu, a w ostateczności jako integralną cześć koalicji antyhitlerowskiej.

Jan Gawroński
Moje wspomnienia 1892-1919
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 13 października 2016

Jan Gawroński Moje wspomnienia


MATKA DĄŻYŁA DO TEGO, BY MIEĆ NA KAŻDYM FOLWARKU OCHRONKĘ — COŚ W RODZAJU DZISIEJSZEGO PRZEDSZKOLA — gdzie małe dzieci służby folwarcznej mogły dzień spędzać pod opieką ochroniarki, która im organizowała zajęcia praktyczne i gry i — w miarę możliwości, to jest w miarę dobrze opłacanego niewtrącania się policji — dawała im pierwsze lekcje czytania, katechizmu, rachunków etc., jednym słowem, dawała im pierwsze początki wykształcenia i wychowania w lepszym gatunku, niż to mogła dawać szkoła gminna, odległa zresztą o trzy wiorsty, a więc siłą rzeczy mało uczęszczana. W organizowaniu tych ochronek główna trudność polegała na znalezieniu odpowiedniej osoby na ochroniarkę, która miała za zadanie nie tylko naukę dzieci, ale także zastępowanie matki w całej jej działalności opiekuńczej i lekarskiej, a możliwie także udzielanie na wsi pomocy położniczej. Pomocą była tu dla matki nieoceniona, a wyżej już wspomniana, panna Popoff w Kownie, do której wysyłane były wybrane na wsi na ten cel dziewczyny zdradzające powołanie zakonno-społeczne. Tam pod kierownictwem panny Popoff przechodziły one kurs — tajny oczywiście — instrukcji technicznej i formacji duchowej, o ile miały w tym kierunku zdolności, kurs położnictwa, który zresztą był wobec władz wygodnym pretekstem dla ich dłuższego przebywania w Kownie. Matka oczywiście stale odwiedzała te ochronki i kontrolowała ich funkcjonowanie i nieraz w tym celu jeździliśmy końmi do odległych folwarków.
W zimie, kiedy choroby grasowały z większym natężeniem, często zamiast ochronek odwiedzaliśmy chorych. Matka nie uznawała żadnego liczenia się z pogodą i spacer nasz odbywał się co dzień, całkiem niezależnie od dobrej czy złej pogody. O ile lał deszcz, wkładaliśmy długie ceratowe płaszcze i takie kapelusze i — wio! W drogę! Pamiętam to brodzenie po błocie czy śniegu, a nieraz z latarką, by wejść do dusznej, gorącej izby, gdzie wkoło łóżka chorego czy chorej zebrana była cała rodzina razem w tym jednym pokoju mieszkająca, nieraz trzy jej pokolenia. Pamiętam umierających staruszków, dla których, zaraz po naszej wizycie, szła furmanka po księdza. Pamiętam dzieci chore na dyfteryt i ich szczepienie surowicą świeżo wówczas wynalezioną, czy też dopiero wprowadzoną w użycie na Litwie. Pamiętam epidemię tyfusu, kiedy to całymi dniami roznosiłem menażki z kleikiem. Różni przyjaciele, a szczególnie różne „paniusie” nieraz krytykowały, że moja matka ryzykowała prowadzić swego jedynego syna — dziecko wówczas dziesięcio-, dwunasto­letnie — do zakaźnie chorych, ale ona uważała, że i w tej dziedzinie zahartowanie jest konieczne, a korzyść moralna i wychowawcza większa niż niebezpieczeństwo. Pilnowała tylko, bym niczego nie dotykał, a po powrocie ręce w lizolu umył. Wdzięczny jej jestem za to ryzyko, które pewnie nielekkim sercem ponosiła, może temu wczesnemu przyzwyczajeniu do ciągłego i przyjaznego obcowania z mikrobami zawdzięczam, żem nigdy w życiu nie miał żadnej zakaźnej choroby, nigdy ani dnia grypy czy influenzy, nawet gdy na hiszpankę wszyscy wkoło mnie pokotem leżeli.
Z sieni oficyny prowadziły schody do gościnnych pokoi, które zajmowały całe piętro. Rzadko się one wypełniały gość­mi — chyba na kilka dni zimowych polowań lub na jesienne łowy z ogarami czy chartami. Ale pamiętam jedno lato, kiedy wrzało w nich od roboty. Było to w rok przed wileńską wystawą rolniczą, która musiała mieć miejsce gdzieś około roku 1900. Mój ojciec był wtedy, zdaje się, prezesem Suwalskiego Towarzystwa Rolniczego po panu Żółtowskim z Balwierzyszek. Pasjonował się on zawsze statystyką, której — jeden z niewielu Polaków — był ekspertem; postanowił na tę wileńską wystawę zrobić wielkie statystyczne wykresy, dające obraz różnych dziedzin naszego rolnic­twa i jego niewykorzystanych możliwości. Zaangażował do tej roboty szereg studentów, którzy przez wakacje objeżdżali po całej Suwalszczyźnie majątki lepiej prowadzone, to jest takie, na których porządna książkowość umożliwiała zebranie danych co do produkcji i jej rentowności. Sam był przez ten rok w nieustannych rozjazdach, by zdobyć skompletowane materiały dla wyczerpującego obrazu. Moja matka z rozrzewnieniem patrzała na jego trudy i jego zapał do zainicjowanego dzieła i za każdym razem, [gdy] co wieczór siadał na bryczkę, by po całonocnej podróży móc rano się stawić do roboty w Suwałkach, wskazywała mi go jako przykład poświęcenia dla zadań obywatelskich. Podczas pobytów w Szuklach pilnował prac i pomiarów na pólkach doświadczalnych, które zaraz za parkiem pokryły całe pola dla wypróbowania najróżniejszych gatunków zbóż i ich reakcji na różnorodne nawozy sztuczne, których stosowanie na Litwie było jeszcze nowością, mało wzbudzającą zaufanie. Nieraz mi później mówiono, że te jego prace były początkiem wprowadzenia nawozów sztucznych do rolnictwa na Litwie i przyczyniły się tym sposobem walnie do podniesienia całej produkcji rolnej. Gdy dane były zebrane, górne pokoje szukielskiej oficyny wypełniły się na całe lato stołami i tablicami, na których czterej studenci pod wodzą pana Jana Wiszniewskiego kalkulowali i kreślili. Byli to: jego bratanek, Józef Wiszniewski, i dwóch siostrzeńców jego, Jaworskich, studentów politechniki, i pan Kolendo, młody człowiek z bujną czarną czupryną, małym czarnym wąsikiem i spiczastą bródką, najinteligentniejszy z nich wszystkich i zawsze chętny do dyskusji najzawilejszych zagadnień politycznych i społecznych. Nie wiem, jak dalej poszły koleje życiowe tych młodych ludzi, ale cieszę się widzieć, jak córka pana Kolendo dalej prowadzi tradycje ojca jako gorąca działaczka, na niwie patriotycznej i społecznej, i wybitna pisarka.
Pobyt tych młodych studentów w Szuklach i ciągły z nimi przez szereg miesięcy kontakt, a przede wszystkim przysłuchiwanie się ich dyskusjom z panami poprzedniego pokolenia rozpoczęło nową epokę w moim życiu. Po raz pierwszy otworzyły mi się oczy na istnienie problemu społecznego koło mnie wszędzie, do którego można się było odnosić nie z fatalizmem historycznego wyroku, ale z ciepłym zamiarem rozwiązania go zaraz i na miejscu w praktyce. Wielu z gości szukielskich oburzały głoszone przez nich socjalistyczne teorie oraz sposób ich dyskutowania z robotnikami czy fornalami, które mogło uchodzić za otwarte podburzanie do rewolucji. Moi rodzice pobłażliwie się na to patrzyli, ujęci gorącym obok tego patriotyzmem narodowym tych „postępowców”. Po raz pierwszy z ich słów zrozumiałem aktualność naszego zagadnienia narodowego. I moi rodzice żyli gorącą miłością ojczyzny, także i dla nich odzyskanie niepodleg­łości wypełniało wizję przyszłości — rano i wieczór razem o nią modliliśmy się, ale była to jakaś wizja odległa, teoretyczna. Dopiero od tych naszych letnich gości, pracujących na piętrze oficyny, zrozumiałem, że wyzwolenie narodowe i społeczne jest zagadnieniem bezpośrednio aktualnym, do rozwiązania którego dojść może w bliskiej przyszłości, byle usilnym i wspólnym wysiłkiem pchnąć nawę historycznych wypadków w pożądanym kierunku, to znaczy ku rewolucji socjalnej, która by wstrząsnęła zmurszałą strukturą caratu. Całe to lato żyłem jak w oszołomieniu, dorabiając wyobraźnią, gdziem nie mógł jeszcze w pełni rozumieć. Niestety był to chwilowy u mnie ogień słomiany — dalsze moje wychowanie tak poszło, żem aż do studenckich prawie czasów nie spotkał się znowu z działalnością rewolucyjną.
Zgoła odmienny obraz powstaje w mojej pamięci, gdy wzrok myśli w przeszłość zapatrzonej skierowuję ku schodom murowanym, prowadzącym do wejścia u zbliżonego do „pałacu” szczytu oficyny. Główne stamtąd wspomnienie — to Miś. Było zwyczajem w wielu polskich dworach mieć kuchnię w osobnym od domu mieszkalnego budynku dla uniknięcia zapachów kuchennych w mieszkaniu i nieodłącznie z nimi związanej plagi much. Kuchnia w Szuklach mieściła się w oficynie, skąd chłopak kredensowy przenosił gotowe potrawy do odległego o pięćdziesiąt kroków dworu, do kredensu mieszczącego się zaraz obok sali jadalnej i opatrzonego w „blachę”, na której trzymano je w cieple aż do podania do stołu. Kuchnia interesowała mnie o tyle, że tam najczęściej uciekał ukochany przez nas wszystkich Miś.
Oswojone niedźwiedzie przy pańskich rezydencjach — to stara na Litwie tradycja. Nasz Miś — to był nieszczególnie wielki niedźwiadek — miał przeciętny wzrost dorosłego mężczyzny, jak stawał na tylnych łapach — musiał być niemłody, bo moja matka już go w Szuklach zastała całkiem zadomowionego, miał wszystkie prawa w domu i wchodził gdzie chciał, bo oczywiście umiał otwierać wszystkie klamki. Wchodził nieproszony do salonu, co goście mieli mu czasem za złe, albo co gorsza do jadalnego pokoju w ślad za jakąś potrawą, której zapach trafiał mu do przekonania, a którą nie zdołał się zawczasu w kuchni poczęstować. Bo najchętniej siedział w kuchni, gdzie dziewczęta nauczyły go obracać rożen. Widzę go dotąd, jak siedzi na stołku niczym człowiek, jedną łapą kręci korbę, a drugą — łypiąc ciągle okiem w stronę kucharza — zanurza raz po raz w kapiącym z pieczeni tłuszczu i oblizuje z apetytem, gdy tylko ten odwracał głowę. Tylko kucharza się bał, który go pogrzebaczem łoił, bo dziewczęta i kuchciki mu w psotach pomagały. Nade wszystko lubił mleko i czasem, gdy mu humor na psoty się zebrał, robił w parku zasadzkę na dziewczynę, która do dnia z folwarku do kuchni niosła mleko z rannego udoju. Odbierał jej mleko — może nie bardzo bronione — nec fit iniuria volenti1 — po czym pędził dziewczynę z powrotem na folwark i godzinami pilnował, by żadną drogą nie mogła wrócić i na niego się poskarżyć.
Nigdy nie używał zębów dla przeprowadzenia swej woli, ale gdy dziewki mu się zanadto naprzykrzały, świetnie umiał jedną łapą chwycić wpół, a drugą zdrowo poniżej krzyża wlepić. Był za pan brat ze wszystkimi — złe stosunki osobiste miał tylko z ogrodnikiem, z którym miał stałe porachunki za szkody. Ciągnęło go oczywiście do pasieki, gdzie kiedyś podobno parę uli zdemolował, ale tego go szczęśliwie oduczono. Jeżeli jednak w końcu zrozumiał konieczność respektu dla pracy swych kolegów — wszystkich oprócz kucharza za równych sobie kolegów uważał — to do końca nie zrozumiał, dlaczego on akurat miał być wykluczony od ogól­nego prawa korzystania z darów bożych, które Opatrzność dla wszystkich na równi przeznaczyła. Stale w lecie wybierał się do sadu na jagody, towarzyszyła mu w tych złodziejskich wyprawach mała ratlerka, też w kuchni zadomowiona niby to na szczury. Nie robili sobie konkurencji, gdyż ona wolała truskawki, gdy tymczasem Miś lubował się szczególnie w malinach.
Widzę go jak dziś, jak stoi na tylnych łapach w gąszczu krzaków malinowych i zgarnia do pyska, co na nich rosło. Przede mną się nie żenował, bo kolegowaliśmy w psotach. Lubił wszystkich, nawet obcych, ale miał wrodzony wstręt do Żydów, których nieomylnie rozpoznawał i pędził gdziekolwiek zobaczył. Miś razem z Ulim, wielkim bernardynem — to były moje pierwsze wierzchowce. Czuję jeszcze w palcach ich grubą na karku wełnę, w którą się wpijałem, by się na ich plecach utrzymać. Nie sypiał zimą, jak każdy szanujący się niedźwiedź, ale w miarę jak się starzał, brały go na jesień ciągoty, by sobie barłóg założyć. Kręcił się całymi dniami po parku, był jakiś smutny, nieswój, osowiały, po czym i do lasu zaczął pielgrzymować, po parę dni nie wracając, choć mu smakołyki stawiano, by go bronić od atawistycznych pokus. Aż którejś jesieni, po pierwszym śniegu, wszelki ślad i słuch po nim zaginął. Niedawno mówił mi jeden brahmin hinduski, że według obyczajów u nich panujących, mężczyzna doszedłszy do lat sześćdziesięciu, niecha wszelkich zajęć, opuszcza rodzinny dom i osiedla się na resztę życia w lesie lub na jakimś pustkowiu, by już o poważnych rzeczach myśleć i do przyszłego życia się gotować. Widać Miś był brahminem! Pewnie zaszył się w kniei, zasnął w barłogu, jak na porządnego niedźwiedzia przystało, a obudziwszy się, może zapomniał o paskudnym świecie ludzkiego robactwa, a może już się wcale nie obudził… Mnie opowiedziano, że idąc przez las, spotkał sikorkę, która go spytała: „A czego tu szukasz, Misiu? A dokąd Bóg prowadzi?”. — „Ano czas mi już w barłogu się ułożyć”. — „A chcesz, Misiu, bym cię na wiosnę obudziła?” — „Owszem, sikorko, wdzięczny ci będę”. — „A kiedyż mam cię budzić, Misiu?” — „Ano, sikorko miła, tak około wpół do kwietnia”. Ale sikorka trzpiotka zapomniała go obudzić…
Naprzeciw kuchni były dwie sale jadalne „drugiego i trzeciego stołu”. Poczucie hierarchii było u służby wyolbrzymione do śmieszności, ale tak silnie zakorzenione, że stało się prawem, którego naruszenie wprost rewolucją pałacową groziło. Kto z kim mógł jeść, a kto z kim nie mógł się znaleźć u tego samego stołu, było zagadnieniem stanu, które decydowało o szczęściu czy nieszczęściu czyjegoś istnienia. A więc do pierwszego stołu należały tylko osoby, do których się zwracano per pan czy panna. Od czasu co zmarł „marszałek” pan Chojnacki, którego ledwo jak przez mgłę pamiętam, należały tu tylko „panna służąca” Bolesia i panna Józefa, gospodyni. Do drugiego stołu należeli dygnitarze dworscy, a więc kucharz, szatny i strzelec mego ojca i mego dziada, kredensowi, psiarz, furmani i bereiterzy — wszystko, o ile nieżonaci i nie na własnym stole. W sali obok był trzeci stół, gdzie były wszystkie dziewczyny od kuchni, pralni, drobiu, świniarni, chłopcy kredensowi, palacze, ogrodniczki etc. Jedli o tej samej porze, ale dzielił ich nieprzebyty mur jakiejś swoistej instynktownej kastowości. Uderzającym jest, jakie znaczenie hierarchiczne ma właśnie spożywanie posiłków. Ludzie, którzy najchętniej razem pracują i w najlepszej zgodzie, stają się sobie obcy, gdy siadają do stołu. Jest to objaw nie tylko u nas spotykany. Widziałem go w Niemczech, jak kiedyś spędzałem letnie wakacje na praktyce mleczarskiej w jakimś małym gospodarstwie mlecznym w Prusach Wschodnich. Pracowników było za mało, by osobno mogli jeść, ale jednak jakąś dystynkcję należało robić przy jedzeniu dla uwzględnienia różnego stopnia ich godności. A więc do wspólnego zastawionego stołu siadaliśmy, jak następuje: u szczytu siedział właściciel z żoną i dziećmi, następnie po kolei ekonom, potem der Herr Eleve2 to jest ja, potem magazynier, potem mleczarka kontrolująca udoje i prowadząca mleczarnię, a za nią na końcu różni pomniejsi funkcjonariusze, majstry etc. Ale! Po zupie i mięsie wszyscy ode dołu do magazyniera włącznie musieli wstać i wynosić się, głęboko się ukłoniwszy w kierunku właściciela ze sakralnym gesegnete Mahlzeit3. Ja z takim samym ceremoniałem musiałem wychodzić po jarzynie, a ekonom po leguminie, tak że do czarnej kawy pozostawał już tylko najgodniejszy ze wszystkich właściciel z rodziną. Jednym słowem taka sama hierarchiczność stołowa jak u nas, tylko że tu znajdowała swój wyraz w czasie, a nie w przestrzeni.
Za oficyną było podwórze gospodarstwa kobiecego, a więc: świniarnia, wysoka wędzarnia, serownia i duży budynek na wysokich piwnicach, zwany „pralnią”, bo parter był zajęty przez pralnię, magiel, prasowalnię itd. Nad pralnią były sypialnie dla dziewcząt, chłopaki spali nad kuchnią. Obszerne piwnice służyły dla przechowywania jarzyn przez zimę, nie tylko kartofli, marchwi, buraków i kalafiorów, ale także selerów, kardów i sałaty, które w ciemności ładnie się bieliły. Było ambicją mojej matki, by owoce i jarzyny starczyły do świeżych i żeby ze względów zdrowotnych wszyscy domownicy mieli przez cały rok świeże jarzyny. Jabłka pojawiały się zawsze na stole aż do nowych. Za pralnią była wielka w ziemię wkopana lodownia dla przechowywania mięsa, a przede wszystkim dla zapewnienia lodu chorym przez cały rok. Każde stłuczenie, zwichnięcie czy złamanie było wówczas zawsze okładami z lodu przede wszystkim traktowane, także na każdą gorączkę łykanie lodu było najpierwszym środkiem leczniczym. Toteż było kwestią życia czy śmierci nieraz, by lodownia — do której w zimie zwożono lód z rzeki — była tak urządzona, by lód przetrwał przez całe lato aż do nowego.

 
Wesprzyj nas