Nie wszystko jest takie, jakim się wydaje w alternatywnej Ameryce, gdzie ludowa magia naprawdę działa… Drugi tom cyklu Opowieści o Alvinie Stwórcy Orsona Scotta Carda.


Czerwony ProrokI z pewnością wiele kryje w sobie Lolla-Wossiky, wiecznie pijany Shaw-Nee. W wieku jedenastu lat był świadkiem, jak biali ludzie mordują jego ojca. To przeżycie sprawiło, że stał się żałosnym pijakiem, który nie potrafi się wyrwać z uzależnienia od whisky.

Kiedy jednak wyrusza na północ w poszukiwaniu swej bestii snów, wędrówka może uleczyć go z „czarnego szumu”, który od czasu śmierci ojca przenika jego umysł.

Podróż i przeżycia na Terytorium Wobbish na zawsze odmienią życie Lolli-Wossiky. Zapity Czerwony stanie się mądrym i potężnym Czerwonym Prorokiem, który wraz ze swym bratem, Ta-Kumsawem, jednoczy plemiona Indian, zagrożonych ekspansją Białych.

Orson Scott Card (ur. 1951) – jeden z najbardziej popularnych autorów science fiction. Zadebiutował w wieku 26 lat opowiadaniem „Gra Endera”; zostało ono później rozbudowane do rozmiarów powieści, która zapoczątkowała jeden z najpopularniejszych cykli powieściowych autora – Sagę o Enderze. Równie popularną i powiązaną z nią fabularnie serią jest Saga Cienia. „Czerwony prorok” to drugi tom cyklu Opowieści o Alvinie Stwórcy.

CYKL O ALVINIE STWÓRCY
Siódmy syn
Czerwony prorok
Uczeń Alvin
Alvin czeladnik
Płomień serca
Kryształowe miasto

Orson Scott Card
Czerwony Prorok
Przekład: Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 4 października 2016

Czerwony Prorok


Uwagi tłumacza

Do wieku XVIII (a nawet później) istniał w krajach anglojęzycznych zwyczaj nadawania imion, które coś znaczyły, niezależnie od swej funkcji wskazywania konkretnej osoby. W Polsce i krajach słowiańskich działo się podobnie (np. Bogumił, czyli Bogu miły), choć z czasem znaczenie imienia zostało zapomniane. Jednak w dobrych prezbiteriańskich czy purytańskich rodzinach zasada ta obowiązywała jeszcze w czasie zasiedlania Ameryki, choć nie była regułą obowiązującą bez wyjątków (zdarzały się „zwykłe” imiona, jak choćby David, Alvin czy Eleanor). Tłumaczenie imion wydało mi się niezbyt rozsądne, ponieważ o ile w języku angielskim konwencja ta jest dość naturalna, to po polsku brzmiałoby to dziwacznie (choćby Armor-of-God Weaver stałby się kimś w rodzaju Tkacza-Boskiej-Zbroi, Wastenot Miller byłby Oszczędnym Młynarzem albo – odwrotnie – Bogumił Kowalski Kowalem Bożej Miłości).
Jednak, dla informacji czytelnika, podaję znaczenie imion głównych bohaterów powieści. Część nazwisk pochodziła od zawodów wykonywanych przez osoby te nazwiska noszące, co jest chyba regułą na całym świecie (jak na przykład wspomniany wyżej Kowalski). Podałem również tłumaczenie tych imion, choć są w zasadzie oczywiste.
Armor-of-God – dosł. tarcza boża czy pancerz boży
Calm – spokój
Faith – wiara
Ferryman – przewoźnik
Guester – ktoś, kto przyjmuje gości; oberżysta
Hickory – gatunek amerykańskiego orzecha, rodzaj leszczyny
Makepeace – czyniący pokój
Measure – umiar
Miller – młynarz
Smith – kowal
Vigor – wigor
Wastenot i Wantnot – imiona bliźniaków – tworzą razem przysłowie (Waste not, want not), odpowiadające w przybliżeniu polskiemu „oszczędnością i pracą ludzie się bogacą” (dosłownie: „kto nie marnuje, ten nie potrzebuje”)
Weaver – tkacz (zapewne przodkowie Armora-of-God Weavera zajmowali się tkactwem)
Piotr W. Cholewa

Od autora

Opowieść ta rozgrywa się w Ameryce, której historia często jest podobna, a często zupełnie inna od naszej. Czytelnik nie powinien zakładać, że przedstawiony w książce portret bohatera, noszącego nazwisko postaci znanej z historii Ameryki, jest dokładnym portretem owej postaci. W szczególności należy zaznaczyć, że William Henry Harrison, znany w naszej historii z najkrótszego sprawowania urzędu prezydenta i niezapomnianego sloganu wyborczego „Tippecanoe i Tyler też”, był w rzeczywistości osobą bardziej sympatyczną niż jego odpowiednik w tej powieści.
Dziękuję Carol Breakstone za wiedzę o Indianach, Beth Meacham za Ośmiokątny Kopiec i Krzemienny Grzbiet, Wayne’owi Williamsowi za heroiczną cierpliwość oraz mojemu prapradziadkowi za opowieści ukryte w fabule tej książki. Jak zwykle, wpływ na moją pracę miała Kristine A. Card, każda strona tej książki nosi ślady jej poprawek.

Rozdział 1
Hooch

W tych dniach niewiele łodzi płynęło w dół Hio. W każdym razie niewiele takich, co wiozły pionierów, ich rodziny, narzędzia, meble, nasiona i parę prosiaków na początek przyszłego stada. Wystarczyło kilka płonących strzał i Czerwoni nieśli sprzedać Francuzom w Detroit pęk osmalonych skalpów. Ale Hooch Palmer nie miał takich kłopotów. Wszyscy Czerwoni wiedzieli, jak wygląda jego łódź – wysoko załadowana beczułkami. Na ogół słychać w nich było chlupotanie whisky, a to chyba jedyna muzyka, jaką Czerwoni potrafią zrozumieć. Ale w samym środku wielkiego stosu antałków znajdował się jeden, który nie chlupotał. Był pełen prochu i miał umocowany lont. Czemu miał służyć ten proch? Płynęli na przykład z prądem, drągami kierując łodzią na zakręcie, kiedy nagle zjawiało się pół tuzina kanoe pełnych wymalowanych Czerwonych z plemienia Kicky-Poo. Albo widzieli nad brzegiem ognisko, a diabły Shaw-Nee tańczyły dookoła ze strzałami gotowymi do podpalenia.
Dla większości ludzi oznaczało to, że czas się modlić, walczyć i ginąć. Ale nie dla Hoocha. Z pochodnią w jednej ręce i lontem w drugiej stawał na samym środku łodzi i krzyczał:
– Wysadzić whisky! Wysadzić whisky!
Co prawda Czerwoni rzadko znali angielski, ale wszyscy wiedzieli, co oznacza „wysadzić” i „whisky”. I zamiast zasypywać krypę deszczem strzał albo ją atakować, kanoe wyprzedzały Hoocha, płynąc przy brzegu.
– Carthage City! – krzyczeli Czerwoni.
A Hooch wrzeszczał:
– Tak jest!
I kanoe pędziły po Hio do miejscowości, w której wkrótce będą sprzedawać alkohol.
Jednak jeśli dla chłopców przy drągach była to pierwsza wyprawa w dół rzeki, nie wiedzieli tego wszystkiego, co wiedział Hooch Palmer. I niemal robili w portki na widok Czerwonych z płonącymi strzałami. A kiedy Hooch sięgał pochodnią do lontu, chcieli skakać za burtę. Hooch śmiał się z nich.
– Chłopaki, nie macie pojęcia o Czerwonych i whisky – mówił. – Oni zrobiliby wszystko, żeby nawet kropla z zawartości tych beczułek nie spłynęła do Hio. Bez namysłu zabiliby własne matki, gdyby stanęły między nimi a beczułką. Ale nas nie tkną, póki mam proch i mogę go podpalić, jak tylko któryś mnie zaczepi.
Chłopcy zastanawiali się często, czy Hooch naprawdę by wysadził całą łódź z załogą. Otóż zrobiłby to. Nie był myślicielem i nie marnował czasu na rozważania o śmierci, tamtym świecie czy innych podobnych problemach filozoficznych. Postanowił za to, że umierając, zadba, żeby nie ginąć w samotności. Nie chciał też, żeby ten, co go zabije, miał z tego jakąś korzyść. Jakąkolwiek. A już zwłaszcza przepity, tchórzliwy i podstępny Czerwony z nożem do skalpowania. A najlepsze w tym wszystkim było, że Hooch wcale nie potrzebował pochodni ani lontu. Prawdę mówiąc, lont nie sięgał nawet do wnętrza beczułki – Hooch nie chciał ryzykować przypadkowego wybuchu. Gdyby zechciał wysadzić swoją krypę, wystarczyłoby, żeby usiadł i chwilę o tym pomyślał. I zaraz cały proch zacząłby się podgrzewać jak należy, może wypłynęłaby smużka dymu, a potem – bum! – wybuchłoby wszystko.
Tak jest. Stary Hooch był iskrą. Są tacy, którzy twierdzą, że nie ma żadnych iskier. A na dowód pytają: „A czy ty sam spotkałeś kiedy iskrę albo znałeś kogoś, kto spotkał?”. Ale to żaden dowód. Ponieważ kiedy już ktoś jest iskrą, nie rozpowiada o tym naokoło, prawda? Usługi iskry nie są szczególnie poszukiwane, za łatwo jest użyć krzemienia i żelaza, czy nawet tych alchemicznych zapałek. Nie. Iskra nabiera wartości tylko wtedy, kiedy trzeba rozpalić ogień z daleka, a ludzie chcą tego jedynie wówczas, kiedy chodzi o zły ogień: żeby komuś zaszkodzić albo spalić budynek. A jeśli ktoś świadczy takie usługi, nie wywiesza zwykle szyldów „Iskra do wynajęcia” czy czegoś w tym rodzaju.
Co najgorsze, kiedy już się rozniesie, że ktoś jest iskrą, zrzucają na niego winę za każdy najmniejszy pożar. Synowie jakiegoś farmera chowają się w stodole, żeby palić fajkę – i stodołę niszczy ogień. Czy któryś z chłopców powie: „Tak, tato, to przeze mnie”? Nie. Powie: „Na pewno jakiś iskra podłożył ogień, tato”. A potem zaczynają szukać tej iskry, wygodnego kozła ofiarnego.
Nie, Hooch nie był durniem. Nie mówił nikomu, że może swoimi myślami podgrzewać i podpalać.
Był jeszcze jeden powód, dla którego Hooch nieczęsto wykorzystywał swój talent iskry. Powód tak sekretny, że Hooch sam właściwie o nim nie wiedział. Rzecz w tym, że ogień go przerażał. Niektórzy ludzie boją się wody, i wyruszają na morze; niektórzy boją się śmierci, i zostają grabarzami; inni jeszcze boją się Boga, i są kaznodziejami. A Hooch bał się ognia, bał się jak niczego innego na świecie, i dlatego ogień zawsze go pociągał, choć wywoływał skurcze żołądka. Ale kiedy Hooch sam miał podłożyć ogień, wtedy cofał się, zwlekał, szukał pretekstów, żeby wcale tego nie robić. Miał talent, lecz bardzo niechętnie z niego korzystał.
Ale zrobiłby to. Zanim jakiś Czerwony, mordując załogę, zdobyłby całą tę whisky, Hooch wysadziłby proch, siebie, swoich chłopców i ładunek. Może i boi się ognia, ale bez trudu przezwycięży strach, jeśli tylko będzie odpowiednio wściekły. Dobrze się zatem składało, że Czerwoni tak lubili alkohol i nie chcieli zmarnować ani kropli. Ani jedno kanoe nie podpłynęło za blisko, ani jedna strzała nie świsnęła w powietrzu, żeby stuknąć o drewno. Hooch ze swoimi beczkami, baryłkami i antałkami spływał wodą spokojnie jak nikt, wprost do Carthage City. Takim pompatycznym imieniem nazwał gubernator Harrison palisadę z setką żołnierzy w środku, postawioną dokładnie tam, gdzie Mała My-Ammy wpada do Hio. Ale Bill Harrison był typem człowieka, który najpierw nadawał miejscu nazwę, a później ciężko pracował, by ono na tę nazwę zasługiwało. I proszę, już prawie pięćdziesiąt kominów dymi wokół palisady, co oznacza, że Carthage City osiągnęło niemal wielkość miasteczka.
Hooch słyszał, jak krzyczą, zanim jeszcze zobaczyli go z nabrzeża. To z pewnością Czerwoni, którzy połowę życia spędzali na brzegu, czekając, kiedy przypłynie krypa z whisky. A on wiedział, że tym razem są szczególnie spragnieni. Widział, jak w Fort Dekane pieniądze przechodzą z rąk do rąk, gdy zatrzymują się tam inni handlarze. Carthage City jest już pewnie suche jak bycze wymię. I oto zjawia się Hooch z krypą wyładowaną bardziej, niż kiedykolwiek widzieli. I tym razem dobrze mu zapłacą, to pewne.
Bill Harrison może się puszyć jak paw, zadzierać nosa i nazywać się gubernatorem, chociaż nikt go nie wybrał ani nikt nie mianował – poza nim samym… Ale trzeba mu przyznać, zna się na interesach. Ustawił tych chłopców w eleganckich mundurach szeregiem na nabrzeżu – równo, aż miło popatrzyć. Mieli nabite muszkiety i byli gotowi zastrzelić każdego Czerwonego, który zrobiłby chociaż jeden krok w stronę brzegu. I nie była to czysta formalność – Czerwoni byli spragnieni jak nigdy. Hooch dostrzegł to od razu. Ma się rozumieć, nie podskakiwali jak dzieci, tylko stali tam, stali i patrzyli, wcale się nie kryjąc, nie dbając o to, kto ich może zobaczyć, półnadzy, jak zawsze latem.
Stali tak pokornie, gotowi kłaniać się i czołgać, błagać i żebrać, powtarzać: „Panie Hooch, jedna beczułka za trzydzieści skór jelenich, tak, to będzie cudowne, cudowne, panie Hooch, jeden kubek whisky za te dziesięć skórek piżmowców”.
– Hii-ha! – wrzasnął Hooch.
Chłopcy od drągów spojrzeli na niego jak na szaleńca, bo nigdy nie widzieli, jak wyglądali ci Czerwoni dawniej, zanim jeszcze gubernator Harrison wystawił tu fort. Wtedy nie zniżali się, żeby spojrzeć na Białego, człowiek musiał wczołgiwać się do ich lepianek, dusić się od dymu i wilgoci, siedzieć, pokazywać jakieś znaki i gadać w tym ich bełkocie, żeby pozwolili mu handlować. A potem Czerwoni stali dookoła z łukami i włóczniami, a człowiek się trząsł, żeby przypadkiem nie doszli do wniosku, że jego skalp jest więcej wart niż jego towar.
Teraz już nie. Teraz nie mieli u siebie ani jednej sztuki broni. Teraz tylko wywieszali języki, czekając na alkohol. I będą pić i pić, i pić, i pić, i pić, aż – hii-ha! – padną trupem, zanim skończą z piciem, a to najlepsze, najlepsze, co może się zdarzyć. Dobry Czerwony to wyłącznie martwy Czerwony, Hooch zawsze to powtarzał. A on i Bill Harrison wprowadzili takie porządki, że Czerwoni zdychali od whisky w dobrym tempie, w dodatku płacąc za ten przywilej.
Dlatego cumując do nabrzeża w Carthage City, Hooch był zadowolony jak mało kto. Sierżant zasalutował mu nawet – patrzcie tylko! Całkiem inaczej, niż traktowali go szeryfowie Stanów Zjednoczonych jeszcze w Suskwahenny. Zachowywali się tak, jakby był czymś zeskrobanym z deski w wychodku. Tutaj, w nowym kraju, do ludzi wolnego ducha, takich jak on, wszyscy odnosili się jak do dżentelmenów. Bardzo to Hoochowi odpowiadało. Niech sobie ci pionierzy ze swoimi brzydkimi żonami i chudymi bachorami rąbią drzewa i grzebią się w ziemi, niech hodują kukurydzę i świnie, żeby przeżyć. To nie dla Hoocha. Przybędzie tam o wiele, wiele później, kiedy pola będą już zasiane i piękne, a domy staną w równych rządkach wzdłuż ulic. Wtedy wyjmie swoje pieniądze i kupi sobie największy dom w mieście, wtedy bankier zejdzie z chodnika w błoto, żeby zrobić mu przejście, a burmistrz będzie się do niego zwracał „szanowny panie”. A może Hooch sam zdecyduje się zostać burmistrzem…
To oznaczał salut sierżanta. Przepowiadał przyszłość Hoocha.
Hooch zszedł na brzeg.
– Rozładujemy tutaj, panie Hooch – powiedział sierżant.
– Mam listę przewozową – odparł Hooch. – Więc niech twoi chłopcy nie próbują czegoś ściągnąć. Chociaż, sam nie wiem skąd, jest tam chyba beczułka dobrej żytniej whisky, której jakoś nie policzyliśmy. Założę się, że nikt nie zauważy jej zniknięcia.
– Będziemy bardzo ostrożni, proszę pana – zapewnił sierżant, ale uśmiechał się tak szeroko, że pokazywał tylne zęby.
Hooch wiedział, że sierżant znajdzie jakiś sposób, żeby zachować dla siebie większą część tej dodatkowej beczułki. Jeśli jest głupi, po trochu sprzeda tę whisky Czerwonym. Nie wzbogaci się na połowie beczułki. Nie, jeśli sierżant jest sprytny, podzieli się swoją połową – szklaneczka po szklaneczce – z oficerami, którzy mogą dać mu awans. A po pewnym czasie ten sierżant nie będzie już wychodził na brzeg przyjmować krypy. O nie, będzie siedział w kwaterach oficerskich, z piękną żoną w sypialni i dobrą stalową szablą u boku.
Hooch nigdy by tego sierżantowi nie powiedział. Uważał, że jak ktoś nie ma dość rozumu, żeby robić co należy, to tłumaczenie nie pomoże. A jeśli ma dość rozumu, nie potrzebuje, żeby mu handlarz whisky mówił, co powinien robić.
– Gubernator Harrison chce pana widzieć – oznajmił sierżant.
– A ja chcę widzieć jego – odparł Hooch. – Ale najpierw muszę się wykąpać, ogolić i przebrać.
– Gubernator mówił, żeby się pan zatrzymał w starej rezydencji.
– Starej? – powtórzył Hooch. Harrison ledwie cztery lata temu wybudował oficjalną rezydencję. Istniał tylko jeden powód, żeby tak prędko wznosić nową. – Czyżby gubernator Bill znalazł sobie żonę?
– Tak jest. Śliczną jak z obrazka i dopiero piętnastoletnią. Pochodzi z Manhattanu, więc nie bardzo mówi po angielsku. A nawet kiedy mówi, nie przypomina to angielskiego.
Hoochowi to nie przeszkadzało. Dobrze znał holenderski, prawie tak dobrze jak angielski i o wiele lepiej niż mowę Shaw-Nee. Bez trudu zaprzyjaźni się z żoną Harrisona. Zastanowił się nawet… ale nie, nie należy odbijać kobiety innemu mężczyźnie. Hooch nierzadko miał na to ochotę, ale wiedział, że kiedy człowiek już raz wejdzie na taką ścieżkę, sprawy straszliwie się komplikują. Poza tym nie potrzebował białej kobiety. Dookoła było dosyć spragnionych squaw.

 
Wesprzyj nas