Głęboko poruszająca powieść o niezwykłej przyjaźni między nazistą i Żydem. „Szachy ze śmiercią” to książka wyzwanie, która stawia pytania o granice przebaczenia i cenę życia przepełnionego goryczą.


Szachy ze śmierciąSS Obersturmführer Paul Meissner przybywa do obozu w Auschwitz wprost z frontu wschodniego. Ciężko ranny podczas walk może pełnić jedynie funkcje administracyjne.

Jego pierwszym i najpilniejszym zadaniem jest wzmocnienie podupadającego morale odbywających służbę w obozie oficerów i żołnierzy.

Meissner zakłada klub szachowy. Pomysł szybko chwyta, esesmani mają możliwość obstawiania wyników rozgrywek i zawierania nielegalnych zakładów.

Tymczasem do Obersturmführera trafia informacja, że wśród więźniów są także szachiści, z których jeden, francuski Żyd Emil Clément, z zawodu zegarmistrz, cieszy się opinią niepokonanego…

John Donoghue, pracownik szpitali psychiatrycznych z ponad dwudziestoletnim stażem. Publikował w czasopismach medycznych artykuły poświęcone leczeniu chorób psychicznych. Żonaty, mieszka w Liverpoolu.

John Donaghue
Szachy ze śmiercią
Przekład: Bohdan Maliborski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 14 września 2016

Szachy ze śmiercią


1
GAMBIT ŁOTEWSKI
1944

Konzentrationslager Auschwitz III-Monowitz

Jest późne lutowe popołudnie i w obozie panuje cisza. Ostry wiatr ze wschodu – wróg z długiej listy wrogów -hula między drewnianymi barakami, wyczekując powrotu więźniów. Wszyscy wiedzą, że przemawia własnym językiem. Nie opowiada o świecie za drutami, o słońcu w odległych górach ani o śniegu prószącym na ulicach miasta. Mówi tylko o tym, czego jest świadkiem w obozie otoczonym drutem kolczastym pod napięciem: o głodzie, samotności w tłumie współwięźniów i śmierci. Światło lamp łukowych rozcina mrok i zalewa plac apelowy nienaturalną łuną, tworząc wyraziste cienie między słupami ogrodzenia. Więźniowie są głodni. Głód to kolejny wszechobecny wróg, potężny i dręczący; żrąca pustka w żołądku, której nie zapełni poranna porcja chleba ani wydawana w południe wodnista zupa.
Kolejny wróg to zmęczenie, ale więźniom nie wolno odpoczywać. Muszą bezustannie zachowywać czujność, żeby nie naruszyć niepisanych, nieznanych i nieprzewidywalnych, wprowadzanych od ręki zasad, których jedynym celem jest zwielokrotnienie sposobów gnębienia więźniów.
Każda z tych zasad – oficjalna i nieoficjalna, znana i nieznana – to też wróg. Obóz jest w stanie wojny, a jedyną miarą zwycięstwa pozostaje to, że więźniowi jakimś cudem udało się przetrwać jeszcze jeden dzień.
Siedząc w budynku komendantury z filiżanką kawy w ręku w ciepłym gabinecie z widokiem na teren obozu, Obersturmfuhrer* SS Paul Meissner wpatruje się w okno. To porządna kawa, a nie erzac, który dostają żołnierze na froncie, bo służba w obozie jest ciężka i walnie przyczynia się do zasobności Rzeszy. Meissner unosi filiżankę do ust i rozkoszuje się aromatem kawy. Chwila spokoju. Niemiec spogląda w niebo. Stalowoszare chmury ciągną się aż po horyzont. Meissnera pobolewa noga. To nieomylny znak, że do rana na pewno spadnie śnieg.
Meissner jest wysoki nawet jak na Niemca. Ma ciemne włosy i niepokojąco błękitne oczy. Jako członek Waffen SS jest w obozie kimś wyjątkowym; kołnierz jego munduru zdobią dwie srebrne błyskawice na czarnym tle, co odróżnia go od esesmanów z Totenkopfverbande** w mundurach z trupią czaszką. Meissner wyraźnie utyka. To pamiątka po pocisku z rosyjskiego czołgu, ale także coś w rodzaju honorowej odznaki, gdyż niewielu jego kolegów walczyło na froncie. Meissner spędza dnie w Abteilung I. Jego bezpośrednim przełożonym jest komendant obozu. Do obowiązków Obersturmfuhrera należy nadzór nad licznymi podobozami Auschwitz, głównie nad dawnym Zwangs-arbeitslager Juden, obozami w Furstengrube i Blechham-mer oraz innymi, położonymi jeszcze dalej. Odpowiada za personel SS. Dwaj Scharfuhrerzy i dowodzeni przez nich ludzie codziennie dokonują dla niego cudów, tworząc harmonogramy dotyczące więźniów i środków transportu.

* Patrz tabela stopni w formacjach SS.
** SS dzieliła się na trzy formacje: Algemeine SS, Waffen SS oraz Toten-kopfverbande skupiającą strażników obozów koncentracyjnych. Tylko ci ostatni nosili emblemat trupiej czaszki na prawej klapie kołnierza.

Najwięcej kłopotów przysparza mu IG Farben Werke, przypominający labirynt kompleks przemysłowy Buna, obsługiwany przez obóz w Monowicach. Olej syntetyczny i kauczuk wytwarzane z węgla wydobywanego w okolicznych kopalniach mają kluczowe znaczenie dla przebiegu wojny, tymczasem budowa zakładu przeciąga się o kilka miesięcy; jak dotąd nie wyprodukowano tam ani kropli oleju czy grama kauczuku.
Nagle, bez ostrzeżenia, cisza zostaje przerwana. Obozowa orkiestra* zaczyna wygrywać melodię dziarskiego marsza. Meissner na próżno próbuje sobie przypomnieć jego nazwę. Spogląda na zegarek. Gdzie się podział ten dzień?
Po kilku minutach, kiedy już ogłoszono fajrant, więźniowie pojawiają się w obozie. Wrażenie jest tak absurdalne, że niemal komiczne. Ludzkie wraki w brudnych pasiakach maszerują w takt wesołej melodii. Paru kapo** zmusiło nawet swoich ludzi do śpiewania. Prowadzą ich wprost na plac apelowy, gdzie tworzą szerokie na pięciu więźniów kolumny. Ci, którzy przybyli wcześniej, marzną na zimnym wietrze, czekając na pozostałych. Jest ich ponad dziesięć tysięcy, więc minie sporo czasu, nim się zbiorą i rozpocznie się apel.

* Orkiestrę złożoną z więźniów utworzono w obozie macierzystym Auschwitz w 1941 roku. Później powstały podobne orkiestry w obozach Birkenau i Monowitz. Muzycy grali, kiedy więźniowie opuszczali teren obozu i gdy do niego wracali. Według jednego ze źródeł orkiestra grywała „podczas wszystkich ważnych wydarzeń” – przy okazji przemówień komendanta, transportów oraz egzekucji przez powieszenie. Dostarczała również rozrywki esesmanom oraz więźniom w lazarecie. Największą sławę zyskała orkiestra kobieca z Birkenau. Na jej czele stała Alma Rose, znana austriacka skrzypaczka żydowskiego pochodzenia, która zmarła w 1944 roku.
** Esesmani dokonywali selekcji więźniów, tzw. Prominenten, którymi wysługiwali się do zarządzania obozem. Zazwyczaj byli to Niemcy skazani za przestępstwa pospolite bądź więźniowie polityczni. Altesten, blokowi, zarządzali barakami, a Kapo brygadami robotników, czyli Kommando. Funkcyjni korzystali z obozowych przywilejów, o ile utrzymywali pozostałych więźniów w karbach. By zachować swój status, często działali niezwykle brutalnie. Istnieją liczne relacje dotyczące katowania więźniów na śmierć nawet za drobne lub wyimaginowane przewinienia.

Jednego z więźniów przywieźli tu niedawno, z Francji. Jeszcze nie ma zapadniętych oczu i nie nabrał przerażającego obozowego wyglądu. Co prawda schudł i pasiak wisi na nim luźno, ale zdrowie wciąż mu dopisuje. Kiedyś miał nazwisko, w innym życiu, które nie było jedynie codzienną walką o przetrwanie. Nazywał się Emil Clement i był zegarmistrzem. Teraz to tylko Haftling* o numerze 163291.

* Więzień.

W oczach Rzeszy Emil jest winny zbrodni, dla której nie ma wybaczenia: urodził się Żydem.
Na placu apelowym zalega cisza. Zaczyna się odliczanie. Więźniowie muszą stać na baczność, nie zważając na lodowate podmuchy wichru kąsające ich wyniszczone ciała. Wyczekują znużeni i pełni niepokoju. Jeśli coś nie będzie się zgadzać, liczenie zacznie się od nowa. Dzisiaj wszystko jest w porządku. Rapportfuhrer jest zadowolony. Więźniowie mogą się rozejść. Można by przypuszczać, że rozlegnie się zbiorowe westchnienie ulgi, ale nic z tego, bo nie mogą liczyć na odpoczynek. Nie chcą marnować sił.
Emil pada na pryczę. Zwykle pracuje w warsztacie, gdzie wyrabia maleńkie mechanizmy potrzebne do napraw licznych przyrządów służących do mierzenia i regulowania procesów, które tworzą krwiobieg zakładów Buna. Podobne wykonywał wcześniej, montując je w zegarkach. Dzisiaj zabrakło jednak prądu i przydzielono go do komanda, które rozładowywało z wagonów worki z cementem i układało je w magazynie. Emil jeszcze nigdy nie był tak zmęczony. Boli go każdy mięsień. Niedopasowane drewniane chodaki poobcierały mu stopy. Już nawet nie czuje stale doskwierającego głodu.
Emil dzieli pryczę z innym Francuzem, Yves’em. Przybyli do Auschwitz jednym transportem z obozu internowania w Drancy, ale nie znali się, zanim przydzielono im tę samą pryczę. Początkowo Emil czuł obrzydzenie na myśl, że będzie spał w tym samym łóżku z obcym mężczyzną. Teraz już jednak wie, że miał szczęście. To jedyne momenty, kiedy jest mu tu ciepło. Bardzo się zaprzyjaźnili i nawzajem nad sobą czuwają. Jeśli jednemu uda się zdobyć jakieś jedzenie – najcenniejszy obozowy skarb – dzieli się z drugim. Odwrotnie postępują inni więźniowie z baraku. Emil zauważył, że większość skupia się na własnych sprawach. Ich życie wisi na włosku i nie są w stanie znieść myśli, że mogliby się czymś dzielić. Ta samotność jest źródłem ich słabości, a zarazem wzmacnia nadzorców. Auschwitz to obóz, w którym wszystko dzieli.
Yves wspina się na pryczę. Śpią na trzeciej, najwyższej.
– Posuń się – rzuca.
Emil jęczy, zmuszając do wysiłku utrudzone ciało.
– Miałem dziś dobry dzień – oznajmia z uśmiechem Yves i przesuwa w stronę Emila bryłkę czarnego chleba. -Jeden Polak zostawił wełniany pasiak. Zorganizowałem go, kiedy nikt nie patrzył.
„Zorganizować” znaczy w obozie tyle, co ukraść. Więźniowie muszą to robić, żeby przeżyć. Niedorzeczne zasady obowiązujące w Auschwitz zachęcają do kradzieży, ale jeśli złodziej zostanie złapany, czeka go surowa kara.
– Przemyciłem go pod pasiakiem.
To cenna, choć ryzykowna zdobycz. Na dłuższą metę trudno ją ukryć. Lepiej wymienić na inny towar. W pralni położonej w zakątku obozu najbardziej oddalonym od kwater SS kwitnie handel wymienny. Codziennie tuż po apelu ruszają tam setki więźniów. Jedni sprzedają, inni kupują. To rynek kupującego, bo wszyscy mają puste żołądki, a obozową walutą pozostaje chleb. We wrzawie chaotycznych transakcji wymiennych ludzi o wytrzeszczonych z głodu oczach można przekonać do obniżenia cen. Łyżek i noży potrzebują wszyscy, ale władze obozu ich nie zapewniają. Trzeba je kupić. Są tu zbywane także inne przedmioty zorganizowane przez więźniów.
– Co z nim zrobiłeś? – pyta Emil.
– Sprzedałem blokowemu z szesnastki. Za dwie racje chleba.
To uczciwa cena. Mężczyźni jedzą w milczeniu, smakując każdy kęs, choć dokucza im świadomość, że pozostali więźniowie z baraku też są głodni. Nikt im nie przeszkadza. To niepisany obozowy kodeks. Gdyby znaleźli się w takiej samej sytuacji, zachowaliby się identycznie.
Wkrótce gaśnie światło i obóz pogrąża się w niespokojnym śnie. Już za parę godzin znów zacznie się mordęga.
Yves jest wdzięczny losowi za to, że skojarzył go z Emilem. To łagodny i kulturalny człowiek. Bez końca rozmawiają o przedwojennej Francji. Yves’a ciekawi zamiłowanie Emila do szachów.
– Wyjaśnij mi jeszcze raz, na czym polega gambit łotewski – szepcze do kolegi w ciemnościach.

2
OBRONA HOLENDERSKA
1962

Grand Hotel Krasnopolsky, Amsterdam

Wywiad miał się ku końcowi. Prowadzący, stary wyga, który umiał przyszpilić każdego rozmówcę, nie zadał jeszcze tego najważniejszego pytania. Aż w końcu ze zręcznością iluzjonisty rzucił:
– Wielu widzów chciałoby usłyszeć o pańskim pobycie w Auschwitz.
Szczupły mężczyzna siedzący naprzeciwko poruszył się w fotelu i westchnął. Spojrzał jeszcze na magnetofon, jakby liczył, że szpule przestaną się kręcić. Znowu ktoś wyciąga ten temat; znowu pisk hamulców i jego życie nagle staje. Auschwitz. Po prawie dwudziestu latach wciąż go prześladuje. Dawanie świadectwa o tamtych okrutnych czasach traktował jako swój obowiązek, ale nie przychodziło mu to łatwo. Tutaj zupełnie się tego nie spodziewał. Uniósł głowę i spojrzał na swojego dręczyciela. Jego oczy miały szary, posępny kolor jak niebo, kiedy zanosi się na deszcz. Oczy te zdawały się przenikać rozmówcę i docierać do tajemnic, które powinny pozostać ukryte.
Prowadzący opanował dreszcz. Świadom, że nagle zapadła cisza, postanowił ją przerwać.
– Pańska niechęć do rozmawiania o tych sprawach jest całkowicie zrozumiała…
– Niechęć? – Słowo to zabrzmiało ostro, jakby rozmówca został złapany na kłamstwie. – Nie do końca. Raczej nie wiem, co powinienem powiedzieć. Padło już tyle słów na ten temat, że pewnie niewiele zostało do dodania. To skomplikowane. Jeśli zacznę, dokąd nas to zaprowadzi? Oczywiście gdzieś w tyle głowy kołacze się pytanie, do czego w rzeczywistości pan zmierza. – Mężczyzna podświadomie zacisnął długie szczupłe palce na poręczach fotela. – Chce się pan dowiedzieć, jak naprawdę wyglądało życie w obozie koncentracyjnym, czy też pragnie usłyszeć drastyczne opowieści o tym, co musieliśmy robić, żeby przeżyć?
Prowadzący zdawał sobie sprawę, że widzowie nie darują mu braku empatii, zmienił więc taktykę.
– W książce napisał pan, że Niemcy, którzy przeżyli wojnę, nie mogli pozostać nieskalani tym, co działo się w obozach śmierci. Czyli, można by rzec, odpowiedzialność zbiorowa. Naprawdę uważa pan, że wszyscy Niemcy są winni? Nie było dobrych Niemców?
Pytania nie wywołały spodziewanej reakcji. Mężczyzna pochylił głowę i przesunął ręką po rzednących włosach.
Prowadzący postanowił go ponaglić.
– Mijnheer Clement?
– Najwyraźniej wszyscy chcą, żebym spędził resztę życia na poszukiwaniu dobrego Niemca. Dlaczego? Żeby przeprosił? Za to nie można przeprosić. Chce pan dobrego Niemca? Odpowiem panu: Nie widziałem takiego. Ani jednego. – Clement wypowiedział ostatnie słowa powoli i wyraźnie.
Prowadzący wyczuł, że to jeszcze nie wszystko, i drążył dalej.
– Nie wspomina pan o tym w książce, ale czy przypadkiem to nie Niemiec uratował życie pańskiej żonie?
Clement rzucił mu złe spojrzenie.
– Tak, w pewnym sensie to prawda. Nie nawiązałem do tego w książce, bo pisałem o własnych przeżyciach, nie mojej żony. Opowiem jednak, co jej się przydarzyło, choćby po to, by rozwiać mit o dobrym Niemcu. – Powiedział to ostrym tonem, z trudem panując nad głosem. Nim ponownie się odezwał, pociągnął łyk wody. – Oboje przeżyliśmy, choć żadne nie wiedziało, że to drugie żyje. Minęły miesiące, zanim ją odnalazłem. W jej karcie obozowej odnotowano, że zginęła – „zastrzelona podczas próby ucieczki” – co zwykle było eufemistycznym określeniem zgonu w wyniku tortur. Ale nie zginęła; przebywała w obozie Mauthausen w Austrii. Zachorowała na szkarlatynę i trafiła do szpitala. Gdyby nie była taka osłabiona… – Głos mu się załamał, musiał odchrząknąć. – Chciała prosić mnie o wybaczenie. Za co? – zdziwiłem się. -Nie mam ci czego przebaczać. Upierała się jednak i krok po kroku opowiedziała mi o tym, co musiała zrobić, żeby przeżyć.
Życie uratowała jej notatka. Tak, krótka notatka. Taka, którą mógł napisać każdy z najróżniejszych powodów -jak listę zakupów, przypomnienie, przeprosiny, żądanie zapłaty, asygnata – ciasno zwinięty kawałek papieru, który uderzył ją lekko w tył głowy i upadł na podłogę. Wiedziała, że musiał go rzucić któryś ze strażników. Przydepnęła papierek i rozejrzała się wokół, żeby sprawdzić, kto to zrobił. W pobliżu stało dwóch esesmanów. Podniosła karteczkę i poprosiła o pozwolenie na wyjście do latryny. Notatka zawierała trzy słowa: „Czy jesteś głodna?”.
To był Niemiec, jeden ze strażników. Tak, uratował jej życie, ale ceną była jej godność i szacunek do samej siebie.
Uratował jej życie, ale byłoby lepiej, gdyby tego nie zrobił, bo czuła, że zdradziła nie tylko mnie, lecz także pamięć naszych dzieci. Czy zasługiwała na życie, skoro one zginęły? Podobnie jak ja czy ktokolwiek inny nie mogła stłumić woli życia, ale nie umiała też wybaczyć sobie, że się jej poddała. – Clement pochylił się w fotelu i wyprostował palec wskazujący, jakby chciał upomnieć swojego rozmówcę. Jego głos stwardniał i wypełnił się goryczą. – Pyta pan, czy to był dobry Niemiec. Jeśli wykorzystywanie bezbronnych, takich, którzy nie mają nic, skazanych na beznadziejną wegetację jest dobre, to był dobry. Ale dla mnie to, co uczynił, było obrzydliwością.
Emil Clement ruszył z Grand Hotelu Krasnopolsky przez ruchliwy plac Dam do swojego hotelu, dużo skromniejszego, położonego nad kanałem Singel. Nie miał daleko. Z okien pokoju widać było niewielki most, po którym przemykali rowerzyści z rozmarzonym wyrazem twarzy właściwym mieszkańcom Amsterdamu.
Emila zastanowiła dociekliwość prowadzącego program. Tego się nie spodziewał. Przecież nie był politykiem ani żadnym gwiazdorem, tylko szachistą. Czuł się nieswojo. Może nie powinien był wracać prosto do hotelu. Zamyślony, stanął przy recepcji.
– Mogę w czymś pomóc, mijnheer Clement? Życzy pan sobie klucz?
Emil rzucił spojrzenie recepcjoniście, postawnemu mężczyźnie po sześćdziesiątce.
– Może by i pan mógł. Czy jest w tym mieście takie miejsce, w którym ludzie grają w szachy? Jakiś skwer albo park?
– Oczywiście. – Mężczyzna się uśmiechnął. – Musi pan pójść na Leidseplein. Na pewno spotka pan tam szachi-stów. To spory kawałek stąd, ale może pan pojechać tramwajem z placu Dam. Łatwo trafić.
– Dziękuję, przespaceruję się. – Clement skinął głową. -Chętnie się przewietrzę.

 
Wesprzyj nas