Świat oczami Houellebecqa. Oryginalny i niepokorny komentarz do naszej współczesności.


Michel Houellebecq Interwencje 2Czy mamy bać się islamu? Czy warto wielbić współczesny feminizm? Co zostało z naszej seksualności? Jak nowoczesna architektura wpływa na nasze życie? Co zrobiły z nami komputery, a co – logika konsumpcjonizmu? Jakie dzieła warto czytać i oglądać? W końcu, czy Michel Houellebecq chciałby siebie sklonować?

Interwencje 2 to zbiór tekstów pisarza publikowanych od roku 1992. Na ten zapis wieloletnich przemyśleń składają się artykuły, felietony, wywiady, listy, recenzje książek i filmów, libretto do instalacji artystycznej i inne dzieła nietuzinkowego Houellebecqa.

Teksty prowokujące, prześmiewcze, ale też te bardziej rzeczowe, cierpliwie analizujące. Filozoficzne. Zawsze błyskotliwe, często kontrowersyjne, inspirujące do przemyśleń.

Michel Houellebecq (ur. 1956) – jeden z najsławniejszych współczesnych powieściopisarzy francuskich, eseista, poeta, autor piosenek. Laureat m.in. Nagrody Goncourtów i IMPAC Dublin Literary Award; jego książki przetłumaczono na ponad czterdzieści języków. Łączy prozę z gatunku science fiction, powieści obyczajowej i eseju. Autor m.in. powieści: “Uległość”, “Cząstki elementarne”, “Mapa i terytorium”, “Możliwość wyspy”, “Platforma”, “Poszerzenie pola walki”, “Lanzarote”.

Michel Houellebecq
Interwencje 2
Przekład: Beata Maria Geppert
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 28 września 2016

Michel Houellebecq Interwencje 2


Niemiec

Oto jak wygląda życie przeciętnego Niemca. W młodości i w wieku dojrzałym Niemiec pracuje (zazwyczaj w Niemczech). Czasem jest bezrobotny, ale rzadziej niż Francuz. Lata mijają i w końcu Niemiec osiąga wiek emerytalny; może sobie teraz wybrać miejsce zamieszkania. Czy przeprowadzi się na niedużą fermę w Szwabii? Do niewielkiego domu na rezydencjalnych przedmieściach Monachium? Czasami, ale w rzeczywistości coraz rzadziej. W Niemcu, który doszedł do wieku pięćdziesięciu pięciu, sześćdziesięciu lat, następuje ostatnio głęboka przemiana. Niczym bocian w zimie, hippis z dawnych czasów lub miłośnik goa trance z Izraela, niemiecki sześćdziesięciolatek wyrusza na południe. Odnajdujemy go w Hiszpanii, często na
wybrzeżu między Cartageną a Walencją. Niektóre osobniki — zazwyczaj należące do nieco zasobniejszych kręgów społeczno-kulturalnych — widywano na Wyspach Kanaryjskich lub Maderze.
Ta głęboka, egzystencjalna i definitywna przemiana w niewielkim stopniu zaskakuje otoczenie; przygotowały ją liczne wyjazdy wakacyjne, a zakup mieszkania uczynił prawie nieuniknioną. I tak Niemiec korzysta sobie z ostatnich pięknych lat życia.
Zjawisko to po raz pierwszy dostrzegłem w listopadzie tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku. Krążąc samochodem na północ od Alicante, wpadłem na dziwaczny pomysł, żeby się zatrzymać w malutkim miasteczku, które można by uznać za wioskę; morze leżało tuż, tuż. Wiosce nawet nie nadano żadnej nazwy, prawdopodobnie z braku czasu: najwyraźniej żadnego domu nie zbudowano przed rokiem osiemdziesiątym. Była jakaś siedemnasta. Spacerując po pustych ulicach, najpierw zauważyłem ciekawe zjawisko: nazwy sklepów i kafejek, menu restauracji, wszystko było po niemiecku. Kupiłem coś do jedzenia, po czym zobaczyłem, że wioska zaczyna się ożywiać. Na ulicach, placach i nad morzem zbierał się gęstniejący tłum, wyraźnie powodowany silnym apetytem konsumenckim. Z osiedli rezydencjalnych wychodziły gospodynie domowe. Wąsaci mężczyźni ciepło się witali, zapewne ustalając szczegóły nadchodzącego wieczoru. Jednolitość tej populacji, początkowo uderzająca, zaczęła mnie stopniowo prześladować; około dziewiętnastej musiałem się pogodzić z oczywistością: MIASTECZKO BYŁO CAŁKOWICIE ZAMIESZKANE PRZEZ NIEMIECKICH EMERYTÓW.
Strukturalnie rzecz biorąc, życie Niemca wyraźnie przypomina życie ekonomicznego imigranta. Mamy kraj A i kraj B. Kraj A to kraj, w którym się pracuje; wszystko jest tu funkcjonalne, nudne i precyzyjne. Kraj B służy do spędzania czasu wolnego: wakacji i emerytury. Z żalem się stąd wyjeżdża, marząc o powrocie. To w kraju B nawiązuje się prawdziwe, głębokie przyjaźnie; to w kraju B nabywa się dom, który pragnie się zostawić w spadku dzieciom. Zazwyczaj kraj B jest położony bardziej na południu.
Czy można z tego wnioskować, że Niemcy stały się krajem, w którym przeciętny Niemiec nie ma ochoty mieszkać i z którego ucieka, gdy tylko się trafi taka możliwość? Wydaje mi się, że można. Opinia Niemca o jego kraju ojczystym zbliża się do opinii Turka. Nie ma żadnej prawdziwej różnicy, może tylko kilka drobnych szczegółów. Niemiec zazwyczaj posiada rodzinę z jednym lub dwojgiem dzieci. Podobnie jak ich rodzice, gdy byli w tym samym wieku, dzieci pracują. Dla naszego emeryta pojawia się idealna okazja do bardzo sezonowej mikromigracji, mającej miejsce w okresie świątecznym, czyli od Bożego Narodzenia do Nowego Roku. (uwaga: zjawisko opisane poniżej nie jest widoczne dla zwykłego imigranta; jego szczegóły uzyskałem od Bertranda, kelnera w knajpie Le Méditerranée w Narbonne).
Długa jest droga między Cartageną a Wuppertal, nawet jeśli się jedzie szybkim i mocnym samochodem. Wieczorem Niemiec nierzadko odczuwa potrzebę zatrzymania się na noc; region Langwedocja-Roussillon ze swoją siecią nowoczesnych hoteli oferuje ku temu nader sprzyjające warunki. Na tym etapie najgorsze już za nami: to oczywiste − francuska sieć autostrad jest lepsza od hiszpańskiej. Lekko rozluźniony po kolacji (ostrygi z Bouzigues, ośmiorniczki po prowansalsku, a w sezonie zupa rybna bouillabaisse na dwoje), nasz Niemiec zaczyna się zwierzać. Snuje opowieści o córce, która pracuje w galerii sztuki w Düsseldorfie; o zięciu informatyku; o ich problemach małżeńskich i o możliwych rozwiązaniach. Opowiada.
„Wer reitet so spät durch Nacht und Wind?
Es ist der Vater mit seinem Kind”.
To, co mówi nasz Niemiec o tej godzinie i na tym etapie, nie ma większego znaczenia. Tak czy owak, przebywa w kraju tranzytowym i może się podzielić swoimi najgłębszymi myślami; a czego jak czego, ale głębokich myśli mu nie brakuje.
Później idzie spać; to zapewne najlepsze, co ma do zrobienia.

Była to nasza stała rubryka „Parytet frank-marka — niemiecki model ekonomiczny”. Dobranoc Państwu.

Kilka uwag o zamęcie

(fragment)

„Walczę z ideami, o których nawet nie mam przekonania, czy istnieją.”
(Antoine Waechter)

Śmierć Boga w świecie zachodnim stanowiła preludium do niezwykłego serialu metafizycznego, który ciągnie się po dziś dzień. Dowolny historyk mentalności byłby w stanie szczegółowo odtworzyć poszczególne etapy; powiedzmy w skrócie, że chrześcijaństwo zdołało dokonać m i s t r z o w s k i e g o p o s u n i ę c i a w postaci połączenia żarliwej wiary w jednostkę — w stosunku do listów świętego Pawła cała kultura antyczna wygląda dzisiaj na dziwnie ucywilizowaną i ponurą — z obietnicą wiecznego udziału w Bycie absolutnym. Gdy ów sen się rozpłynął, podjęto różnorodne próby, aby jednostce obiecać minimum istnienia; by pogodzić sen o istnieniu, który każda jednostka nosi w sobie, z obsesyjnie wszechobecną myślą o przyszłości. Do dzisiaj wszystkie te próby zakończyły się porażką, a nieszczęście nadal się rozprzestrzenia.

Ostatnią z tych prób jest reklama. Chociaż zmierza do wzbudzania, prowokowania, do s t a w a n i a s i ę pożądaniem, jej metody są w sumie dość bliskie tym, które cechowały dawną moralność. Wprowadza ona bowiem jakieś straszliwe i surowe Superego, znacznie bardziej bezlitosne niż jakikolwiek dotychczasowy imperatyw, które wpija się w skórę jednostki i bez przerwy jej powtarza: „Musisz pożądać. Musisz być godny pożądania. Musisz uczestniczyć w rywalizacji, w walce, w życiu świata. Jeśli się zatrzymasz, przestaniesz istnieć. Jeśli zostaniesz z tyłu, będziesz martwy”. Negując jakiekolwiek pojęcie wieczności, samą siebie określając jako proces nieustannego odnawiania, reklama zmierza do unicestwienia jednostki, aby ją przekształcić w posłuszną zjawę przyszłości. Ten naskórkowy, powierzchowny udział w życiu świata ma zająć miejsce pragnienia, by istnieć.

Reklama ponosi fiasko, mnożą się depresje, panuje coraz większy zamęt; lecz reklama nie ustaje w budowaniu infrastruktur odbioru jej przekazów. Nadal doskonali środki przemieszczania się dla istot, które nie mają dokąd iść, bo nigdzie nie są u siebie; nadal rozwija środki komunikacji dla istot, które nie mają już nic do powiedzenia; nadal ułatwia możliwości interakcji między istotami, które nie mają już ochoty wchodzić z kimkolwiek w relacje.

*

W maju tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego miałem dziesięć lat. Grałem w kulki i czytałem komiksy; życie było fajne. Z „wydarzeń sześćdziesiątego ósmego” pozostało mi tylko jedno, choć dość żywe wspomnienie. Mój kuzyn Jean-Pierre kończył wówczas klasę maturalną w liceum w Le Raincy. Wtedy liceum wydawało mi się (późniejsze doświadczenie potwierdziło zresztą moją pierwszą intuicję, dokładając do niej bolesny wymiar seksualny) wielkim i przerażającym gmachem, w którym chłopcy starsi ode mnie zaciekle uczą się jakichś okropnie trudnych przedmiotów, żeby sobie zapewnić start w życie zawodowe. Pewnego piątkowego popołudnia, nie wiem zresztą dlaczego, poszedłem z ciotką pod bramę szkoły, żeby poczekać na kuzyna. Tego samego dnia w liceum w Le Raincy rozpoczął się nieograniczony czasowo strajk. Boisko, na którym spodziewałem się zobaczyć setki biegających nastolatków, było puste. Ujrzałem tylko kilku nauczycieli, łażących bez celu między bramkami do piłki ręcznej. Pamiętam, jak przez dłuższy czas spacerowałem po boisku, podczas gdy ciotka próbowała uzyskać jakieś strzępy informacji. Panował całkowity spokój, absolutna cisza. Była to wspaniała chwila.

W grudniu osiemdziesiątego szóstego znalazłem się na dworcu w Awinionie; było ciepło. Na skutek pewnych zawirowań uczuciowych, których opis byłby nużący, musiałem koniecznie — przynajmniej tak mi się wydawało — wsiąść do TGV do Paryża. Nie wiedziałem, że w całej sieci SNCF właśnie rozpoczął się strajk. Takim oto sposobem następstwo stosunków seksualnych, przygody i znużenia zostało nagle zerwane. Dwie godziny spędziłem, siedząc na ławce i patrząc na opustoszały krajobraz kolejowy. Na ślepych torach stały nieruchomo wagony TGV. Można by sądzić, że tkwią tak od lat, a nawet, że nigdy nie ruszyły z miejsca. Pasażerowie szeptem wymieniali między sobą informacje; panowała atmosfera rezygnacji i niepewności. Mogła to być wojna lub koniec świata zachodniego.

Niektórzy świadkowie, którzy bardziej bezpośrednio oglądali „wydarzenia sześćdziesiątego ósmego”, opowiadali mi później, że był to cudowny okres, kiedy ludzie rozmawiali ze sobą na ulicy, kiedy wszystko wydawało się możliwe; jestem skłonny w to wierzyć. Inni stwierdzali po prostu, że pociągi nie jeździły i nie było benzyny; bez trudu mogę to przyjąć. We wszystkich tych świadectwach dostrzegam jedną wspólną cechę: na kilka dni, w magiczny sposób monstrualna machina opresji stanęła. Nastąpił moment niepewności, rozchwiania; pojawił się stan zawieszenia, a po kraju rozlał się spokój. Po czym machina społeczna ruszyła ponownie, kręcąc się jeszcze szybciej i bardziej bezlitośnie (a maj sześćdziesiątego ósmego posłużył jedynie do złamania kilku zasad moralnych, które jeszcze powstrzymywały jej żarłoczność). Niemniej nastąpiła chwila postoju, zawahania; chwila metafizycznej niepewności.

Z tych samych zapewne przyczyn, gdy minie pierwsze uczucie irytacji, reakcja społeczeństwa wobec nagłego uszkodzenia sieci przekazu informacji okazuje się daleka od negatywnej. Zjawisko to można zaobserwować przy każdej awarii jakiegoś systemu elektronicznej rezerwacji (co zdarza się dość często): gdy tylko sytuacja zostaje przyjęta do wiadomości, zwłaszcza gdy pracownicy zdecydują się na używanie telefonu, u użytkowników pojawia się raczej tajemna radość, jakby los dawał im okazję do chytrego odegrania się na technologii. Podobnie, aby zdać sobie sprawę, co społeczeństwo naprawdę myśli o architekturze, w której kazano mu żyć, wystarczy się przyjrzeć reakcjom ludzi na wyburzanie bloków mieszkalnych zbudowanych na przedmieściach w latach sześćdziesiątych: to moment czystej, żywiołowej radości, podobnej do stanu upojenia nieoczekiwanym wyzwoleniem. Duch, który zamieszkuje te miejsca jest zły, nieludzki, wrogi; to duch wyczerpującej, okrutnej, wciąż przyspieszającej maszynerii; w głębi duszy każdy to czuje i marzy o jej zniszczeniu.

Literatura godzi się na wszystko, przystosowuje do wszystkiego, grzebie w odpadach, wylizuje rany nieszczęścia. Paradoksalna poezja lęku i opresji mogła się więc narodzić wśród hipermarketów i biurowców. Nie jest to poezja radosna; nie może taką być. Współczesna poezja nie bardziej dąży do zbudowania hipotetycznego „domu Bytu”* niż współczesna architektura do budowania domów wartych zamieszkania; byłoby to zadanie dalece odmienne od mnożenia infrastruktur obiegu i obróbki informacji. Jako produkt uboczny nietrwałości, informacja stoi w opozycji wobec znaczenia niczym plazma wobec kryształu; społeczeństwo, które osiągnęło pewien próg przegrzania, niekoniecznie imploduje, ale okazuje się niezdolne do wytwarzania znaczeń, gdyż całą jego energię monopolizuje informacyjny opis jego losowych wariantów. Każda jednostka jest jednak w stanie wytworzyć w sobie coś w rodzaju c h ł o d n e j r e w o l u c j i, stawiając się na chwilę poza informacyjno-reklamowym potokiem. To bardzo łatwe: w rzeczywistości nigdy nie było łatwiej niż dziś ustawić się wobec świata n a p o z y c j i e s t e t y c z n e j: wystarczy zrobić krok w bok. A w ostatecznym rozrachunku ów krok nie jest nawet potrzebny. Wystarczy się na chwilę zatrzymać. Zgasić radio, wyłączyć telewizor, niczego nie kupować i niczego nie pragnąć kupić. Wystarczy przestać uczestniczyć, przestać wiedzieć; przejściowo zawiesić wszelką działalność umysłową. Dosłownie wystarczy na kilka sekund znieruchomieć.

* „Słowo jest domem Bytu” — cytat z: List o humanizmie Martina Heideggera (przyp. tłum.).

 
Wesprzyj nas