Ktoś porywa małego chłopca. Prowadzone w tej sprawie śledztwo utknęło w martwym punkcie. Cztery lata później w lesie znaleziono ludzki szkielet…


Śnieżny wędrowiecPosterunkowa Sanela Beara ma przekazać ojcu chłopca straszną wiadomość. Jednak spotkanie z przystojnym Darko Tudorem, który pracuje w leśnej stacji badawczej zajmującej się życiem wilków, rodzi w niej wątpliwości. Czy to rzeczywiście było porwanie? A może doszło do niego przez pomyłkę?

Niestety, wszystkie osoby związane z tą sprawą milczą. Beara dochodzi do wniosku, że tylko w jeden sposób może dojść do prawdy: pod przybraną postacią zatrudnia się w willi zamożnej rodziny Reinartzów, w której matka porwanego chłopca pracowała wcześniej jako pomoc domowa.

Beara zostaje wciągnięta w gmatwaninę nienawiści, pożądania i pogardy, co doprowadza ją do granic wytrzymałości…

Elisabeth Herrmann urodziła się w Marburgu w 1959 roku. Wiele lat pracowała jako dziennikarka w telewizji RBB. Jej powieści są bardzo popularne i często służą za scenariusze filmowe. Autorka otrzymała nagrodę Radio Bremen Crime oraz niemiecką nagrodę Crime Fiction 2012. Mieszka z córką w Berlinie.

Elisabeth Herrmann
Śnieżny wędrowiec
Przekład: Wojciech Łygaś
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 6 września 2016

Śnieżny wędrowiec


Prolog

Znajdę cię. Na pewno cię znajdę.
Darko wjeżdżał pikapem coraz głębiej w las. Z powodu wybojów światło reflektorów tańczyło po gęstwinie drzew. Spojrzał we wsteczne lusterko i ujrzał w nim swoje ciemne, ukryte w cieniu oczy. Gdy opony przeorały błotniste koleiny, silnik zawył. Ogarnięty wściekłą rozpaczą Darko zbyt szybko puścił sprzęgło. Samochód szarpnął i silnik zgasł. Darko przekręcił kluczyk w stacyjce i wrzucił pierwszy bieg, żeby ruszyć z miejsca. Koła jednak obracały się w miejscu, a spod opon tryskała fontanna błota. Pikap się zarył. Darko zacisnął dłonie na kierownicy. Wszystko szło nie tak, w dodatku zaczynało mu brakować czasu. Wysiadł z auta i zmusił się do zachowania spokoju. Nie ma powodu do paniki. Przecież dalej może pójść piechotą. I tak musiałby w końcu zostawić samochód. Chciał się przecież niezauważalnie podkraść, wykorzystać moment zaskoczenia. Teraz jednak nie miał już na to czasu. Dlaczego musiało się to stać akurat teraz, a nie dwa albo trzy kilometry dalej?
Bez względu na to, gdzie jesteś, znajdę cię.
Wyjął z kieszeni kurtki komórkę. Na wyświetlaczu ukazała się mapa, a na niej mały pulsujący punkt. To jego drogowskaz, ukryty nadajnik. Wszystko mu pokaże, każdy ruch i każde miejsce. Jeszcze do niedawna wierzył, że dzięki niemu zachowa całkowitą kontrolę. Tymczasem stał bezradny późną nocą w środku lasu, a czas mu uciekał. Na szczęście nie było jeszcze za późno.
Wyłączył w samochodzie wszystkie światła i natychmiast ogarnęły go całkowite ciemności. Zamknął oczy i czekał, aż ze źrenic znikną ostatnie refleksy, a on wtopi się w noc i stanie się łowcą skupionym wyłącznie na zdobyczy, na tym drobnym punkciku pulsującym na mapie. To było jego zadanie tej nocy, jedyne, które się liczyło. Głęboko odetchnął. Poczuł zapach liści i wilgotnej gleby, starych paproci i świeżo ściętych drzew. Jeszcze przed kilkoma dniami było całkiem ciepło. Słońce wyłoniło się rano z oparów mgły i przez całe przedpołudnie nagrzewało kamienie, melancholijne jak uśmiech starego człowieka, któremu wiatr przyniósł kilka taktów dawno zapomnianej piosenki. Niestety później pogoda się zmieniła, zaczął wiać wschodni wiatr, spadł deszcz, i to wcale nie jakiś tam kapuśniaczek, ale strumienie lodowatej wody, które wściekle zacinały. Z gałęzi sypały się chmury wilgotnych liści, jakby drzewa chciały strząsnąć z siebie resztki złotego października. Niebo przez cały dzień było zaciągnięte chmurami i dlatego zaraz po zapadnięciu zmroku nad tą całą słabo zaludnioną okolicą zaległa głęboka, czarna jak węgiel noc. Przypominała mroczną katedrę, w której szumu krwi w żyłach nie można odróżnić od szumu lasu. Wolałby spędzić ją przy laptopie i obserwować na mapie terenu ruchomy punkt…
Tak właśnie było do momentu, gdy wydarzenia przybrały inny obrót. I oto stoi tu z karabinem w rękach, a gorączka i strach przenikają go do szpiku kości. Jest gotowy, polowanie może się zacząć.
Zerwał się lekki wiatr. Darko wspiął się na pakę i rozciągnął plandekę. Starał się nie patrzeć na leżące pod nią zwłoki. Krew, która wypłynęła z rany, zdążyła już zaschnąć. Zmusił się, żeby zasznurować brzegi plandeki. Ktoś może tędy przechodzić i zdziwiony widokiem porzuconego samochodu stojącego na leśnej drodze może zacząć się zastanawiać, co leży na pace. A potem, trawiony ciekawością, zechce sprawdzić… Ale musi zaryzykować.
Nie ma czasu. Później.
Ruszył przed siebie, zagłębiając się w ciemność i butami krusząc suche gałęzie. Hałas ulegał zwielokrotnieniu, wybiegał przed niego, stając się ostrzeżeniem, zapowiedzią jego nadejścia. Zwolnił kroku. Starał się zachowywać ciszej. Im bardziej zagłębiał się w las, tym ciaśniej otulał go panujący w nim spokój. On też się powoli uspokajał, ale myśl o zwłokach w samochodzie natychmiast wywoływała gniew. Pomyślał o drobnym zielonym punkcie na mapie i ledwo powstrzymał ochrypły, bezsilny krzyk. Przypomniał mu się syn i to, co zamierzał uczynić. Przez chwilę wydawało mu się, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa.
Wiedział, co będzie musiał zrobić.
Zabić… zabić to, co kocha.
Karabin ciążył mu dłoniach. Stanął na chwilę i oparł się o drzewo. Wiatr rozwiał chmury i na krótką chwilę wśród gałęzi pojawiła się srebrna tarcza księżyca. Ile winy spada na niego? Cała. Zamierza zabić to, co niewinne. Wychowywałem cię, towarzyszyłem ci przez całe życie, a teraz czuję się tak, jak gdybym miał wyrwać sobie z ciała bijące serce. Przepraszam cię. Bardzo cię przepraszam. Miał krew na rękach. Ta noc przepełniona była śmiercią.
Szumiący las, który go otaczał, stanowił element scenografii tej tragedii. Kiedy kolejny raz wyjmował telefon, dłonie mu drżały.
Nie ma innego wyjścia. Uwierz mi. Szybko to załatwię. Nawet nie zauważysz. Często się tu spotykaliśmy. Przyjdziesz, zobaczysz mnie i w ułamku sekundy będzie po wszystkim. Nie pytaj mnie, dlaczego to robię. Nie mogę ci pozwolić dalej żyć, nie na tym świecie. Spytaj świat, nie mnie…
W linii prostej dzieliło ich pięćset metrów. Zdjął karabin z ramienia i sprawdził, czy jest załadowany. Polana była już blisko, tuż przed nim. Tak często przychodził tu z synem… Tak, ale to było dawno temu. Nie wolno mu o tym myśleć. To należało już do przeszłości. Postanowił czekać. Jeśli będzie pewny, że jest bezpieczny, pełen ufności wyjdzie na polanę. Tak często razem w to grali. Z ciemności wyłonił się cień. Poczuł łzy na twarzy. Przypomniał sobie zwłoki pod plandeką, krew na rękach. Jego syn mu zaufał. Szare oczy spojrzały w jego stronę i od razu go rozpoznały. Przyłożył karabin do ramienia, pociągnął za spust i strzelił.

Cztery lata później

Rozdział 1

Mróz obejmował miasto żelaznym uściskiem. Puste aleje, dzwoniąca w uszach samotność ulic i placów, hałdy śniegu zalegające na brzegach chodników. Nadal było ciemno, blask latarni ledwo rozświetlał skrzyżowanie, a co dopiero powiedzieć o zlodowaciałych koleinach, które obejmowały koła samochodów jak odwrócone na nice tory tramwajowe. Nadkomisarz policji kryminalnej Lutz Gehring już kilka razy się poślizgnął. Uchwycił się dachu samochodu, aby go obejść i znaleźć się po drugiej stronie, przy drzwiach kierowcy. Zastanawiał się, ile ma jeszcze alkoholu we krwi. Wydział zabójstw, w którym pracował, był w gotowości. O godzinie piątej trzydzieści, wyspany i wypoczęty, jako jego szef miał przejąć nowe śledztwo w sprawie ofiary, której tożsamości nie udało się jeszcze ustalić.
Było tak zimno, że kluczyki od samochodu wypadły mu ze zgrabiałych palców. Do drzwi od strony kierowcy dotarł dopiero po trzeciej próbie. Na dodatek musiał poświęcić na to sporo wysiłku. Kiedy szarpnął za klamkę, gumowa uszczelka wydała dźwięk przypominający rozpinanie rzepów. W końcu udało mu się zająć miejsce za kierownicą, chociaż grube ubranie krępowało ruchy. Przekręcił kluczyk, uruchomił silnik i skierował na zaszronione szyby lodowaty podmuch powietrza. Miał nadzieję, że nie obserwuje go jakiś zapalony ekolog. W tym momencie zadzwoniła jego komórka. Z trudem wsunął dłoń do kieszeni kurtki i zaczął w niej grzebać. W końcu udało mu się wyjąć aparat. Upuścił go na podłogę, ale w końcu przyłożył do ucha.
– Słucham?
– To ja – dźwięczny jak dzwon głos Angeliki Rohwe zabrzmiał dokładnie tak, jak on powinien się teraz czuć.
Od czasu gdy przed sześcioma tygodniami wspólnie obchodzili Boże Narodzenie, Angelika ani razu nie przedstawiła się przez telefon z imienia. To chyba kolejny dowód na to, że tamtego wieczoru przekroczył pewną granicę. Wynajęli wtedy należący do jakiegoś stowarzyszenia strzeleckiego domek nad jeziorem Müggel. Od samego początku miał złe przeczucie, przynajmniej w odniesieniu do siebie. Wiejska ciasnota, wybór muzyki wykraczający daleko poza granice dobrego smaku i perspektywa powrotu do pustego mieszkania z nierozpakowanymi prezentami świątecznymi sprawiły, że zaczął się zachowywać nieostrożnie. Pijacki spacer nocą przez parking, w czasie którego wzajemnie się podtrzymywali, jej zuchwały śmiech, gdy pierwsza dobiegła do samochodu, ulotny, pożegnalny całus, który zamienił się w namiętny pocałunek, jej blond włosy, niebieskie oczy i piegi na nosie – wszystko to sprawiło, że uległ. Kiedy się obudziła, nazwał ją Susanne, ale miał głęboką nadzieję, że nie usłyszała tego. Wybąkał jakieś przeprosiny i wybiegł z jej mieszkania. Za obopólną milczącą zgodą nigdy więcej nie wracali do tamtej nocy. Kiedy jednak znowu do niego zadzwoniła i powiedziała do słuchawki: „To ja”, nie bardzo wiedział, jak jej dać do zrozumienia, żeby sobie odpuściła. Nie chciał jej zranić – i właśnie taki argument podpowiadała mu jego tchórzliwa natura.
– I tak muszę jechać przez Köpenick – powiedziała.
– Może cię podrzucić?
Gehring nie umiał sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek jej wspominał, gdzie mieszka.
– Dzięki, ale właśnie siedzę w samochodzie. Na razie.
Rozłączył się, zerknął we wsteczne lusterko i ujrzał w nim coś, co w każdy drugi poniedziałek miesiąca nazywał twarzą. Tylko tyle z niej zostawało, gdy w niedzielę odwoził dzieci do byłej żony i jej nowego faceta, a reszty wieczoru nie chciał spędzać w swoim mieszkaniu, w którym brudne talerze po płatkach i pozwijana pościel na łóżku stanowiły dowód na to, że tego dnia przeżył coś, co powszechnie nazywane jest „prawem do utrzymywania kontaktów z dziećmi”. Do prawego policzka nadal miał przyklejony czerwony od krwi skrawek papieru toaletowego. Takie są skutki golenia się na sucho. Sztywnymi palcami oderwał go od skóry.
Na oblodzonej szybie ujrzał ciemną dziurę o wypłowiałych brzegach. Niezmienność pogody była jedyną pociechą: nad miastem zalegał niż jak lodowa pokrywa na biegunie, trzymał mieszkańców w mroźnych okowach i nie zamierzał ustąpić. Niewykluczone, że taka aura utrzyma się jeszcze przez kilka tygodni. Gehring włączył światła i spróbował wyjechać z parkingowej zaspy. Udało mu się to dopiero po kilku próbach. W spacerowym tempie wyjechał z osiedlowej ulicy na szeroką, posypaną piaskiem Köpenicker Landstrasse.
W Grunewaldzie znaleziono ludzki szkielet. To na drugim końcu miasta. Gehring wyliczył, że dotrze tam mniej więcej w ciągu czterdziestu minut. Przez całą drogę próbował sobie przypomnieć kilka podstawowych faktów, które mu przekazano przez telefon. Straż miejska i patrol policji byli już na miejscu, lekarz medycyny sądowej i fotograf policyjny też zostali poinformowani. W kierunku Schildhornu, gdzie znaleziono szkielet, jechała czwórka policjantów z jego ośmioosobowej ekipy. O tej porze lepiej byłoby spotkać się ze wszystkimi na miejscu zdarzenia. W zasypanym śniegiem lesie wiele się będzie działo. Poprosił rzecznika prasowego policji, aby wstrzymał się z wydaniem oficjalnego oświadczenia do czasu, aż on wyrobi sobie własny osąd w tej sprawie. Gdy nawigacja kazała mu skręcić z Heerstrasse w Havelchaussee, na niebie pojawiły się pierwsze przebłyski poranka. W samochodzie zrobiło się ciepło i na samą myśl o tym, że już niedługo będzie musiał z niego wysiąść, ogarnęła go niechęć.
Policyjna taśma i wściekli kierowcy, którzy musieli zawrócić na wąskim pasie jezdni. Wszędzie niebieskie światła. Gehring pokazał legitymację służbową i pojechał dalej. Jedna z policjantek z termosem w ręce skierowała się do niebiesko-srebrnego mikrobusa, w którym siedział podenerwowany mężczyzna z psem. Prawdopodobnie miejscowy leśniczy. Gehring zaparkował dwa metry dalej. Postanowił, że najpierw uda się na miejsce, gdzie znaleziono szkielet. Dwaj jego ludzie, komisarze Manteuffel i Kramer, przerwali rozmowę i ruszyli mu naprzeciw. Przywitali się w oszczędnych słowach. Angelika jeszcze nie dojechała. Postanowili na nią nie czekać, tylko w towarzystwie jednego z policjantów zapuścić się w leśną gęstwinę. Gdyby nie obecność policji i prowadzone czynności operacyjne, można by powiedzieć, że las emanował majestatycznym spokojem. Głębokie ślady w zlodowaciałym śniegu świadczyły o pojawieniu się wielu zwierząt w tym miejscu: zajęcy, saren, dzików… Gehringowi udało się nawet odróżnić odciski łap lisa od odcisków wrony, ale na więcej nie było go stać. Nie miał zbyt dużej wiedzy na temat miejscowej flory. Ciągle było okropnie zimno, ale przewidująco zabezpieczył się na tę okoliczność: włożył dwie pary skarpet i kalesony, chociaż i to okazało się niewystarczające. Policzki mu drętwiały, a nos w środku zamarzał w czasie oddychania – docierało do niego tylko lodowate powietrze, suchy śnieg i blade światło. Taki chłód zabija wszystko – nawet zapachy.
Manteuffel, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, który ze względu na warunki fizyczne lepiej sobie radził przy tej pogodzie niż jego słabowity przełożony, przekazał Gehringowi wszystkie znane mu fakty. Zazwyczaj mówił grzmiącym głosem, ale tym razem trochę obniżył ton, jak gdyby zamiast w lesie znajdował się w kościele. Przez krótką chwilę Gehring też odnosił wrażenie, że wkroczyli na terytorium wroga – bladym świtem całe otoczenie wyglądało jak zupełnie inny świat rozciągający się poza granicami wielkiego miasta. Napawało lękiem. Było przerażające.
O godzinie piątej dwadzieścia dwie miejscowy leśniczy Egon Schramm (co, na miłość boską, kazało mu o tej porze wyjść z domu w tak zimną noc?) został zaalarmowany przez swojego psa, który pobiegł w głąb lasu, głośno ujadając. Na pewno zwietrzył coś niezwykłego – na przykład jakiegoś dwunastaka, zażartował Kramer i roześmiał się z własnego dowcipu. Kramer był chudy, żyłowaty i pod czterdziestkę. Istnienie swojej łysiny tłumaczył tym, że piątka jego dzieci powyrywała mu włosy z głowy. Piątka dzieci. Kiedy przeszedł do ekipy Gehringa, w czasie pierwszej odprawy opowiedział, rycząc na cały głos, jeden ze swoich dowcipów: tak, ma też inne hobby niż robienie dzieci. A więc Egon Schramm, kontynuował Manteuffel z niewzruszoną miną i umiarkowanie podekscytowanym tonem, pobiegł za psem. Wpadł w leśny gąszcz i w pobliskiej kotlinie zobaczył powód ujadania zwierzaka: wystający z ziemi fragment ludzkiej czaszki.
– Pożarły go zwierzęta? – spytał Gehring, który miał wrażenie, że szczęki mu zamarzły.
– Haussmann już tu jest – odparł Manteuffel, wzruszając lekko ramionami. Oznaczało to, że wie tyle samo, ile jego bezpośredni przełożony. – Ziemia jest przemarznięta do głębokości dwudziestu, trzydziestu centymetrów. Całe szczęście, bo już dawno zajęłyby się nim zwierzęta. Na razie technicy niewiele mogą nam powiedzieć. Wiemy tylko tyle, że ktoś tu zakopał ludzkie zwłoki.
Gehring skinął głową i ruszył dalej. To, co powiedział Manteuffel, oznaczało, że od razu można będzie wykluczyć samobójstwo albo nieszczęśliwy wypadek. Chętnie by zapytał swoich ludzi, od jak dawna grzęzną w śniegu, ale nie chciał tak stać i obserwować ich przy pracy jak zwykła oferma. Policjanci stojący przy drodze byli ubrani w waciaki, na głowach mieli czapki z nausznikami, na dłoniach grube rękawice i ciepłe buty na nogach. Wyglądali w tym stroju fatalnie, ale Gehring szczerze im zazdrościł.
– Tam dalej.
Funkcjonariusz z patrolu zatrzymał się tak gwałtownie, że Gehring o mało na niego nie wpadł. Śnieg sypał się z suchych gałęzi jak cukier puder. Cały teren rozświetlały policyjne reflektory. Zza drzew co chwilę wyłaniały się białe upiorne postacie. To ekipa zabezpieczająca ślady przeczesywała okolicę. W pewnym momencie rozległo się charakterystyczne kliknięcie – to fotograf zrobił zdjęcie. Zobaczywszy Gehringa i jego ludzi, skinął im bez słowa głową i ustąpił miejsca. Uwagę komisarza zwrócił pewien element na samym środku kotliny: plastikowa plandeka rozciągnięta nad zagłębieniem w terenie. Dwaj bezkształtni mężczyźni w białych płaszczach kucali obok siebie i dyskutowali o tym, co krótko przedtem wygrzebał owczarek leśniczego, machając radośnie ogonem na widok swojego pana: o nagiej ludzkiej czaszce. Jeden z policjantów zwijał właśnie do pokrowca miarkę.
– Dzień dobry – powiedział Gehring i skinął głową dwóm innym umundurowanym mężczyznom, którzy szczękali zębami i przestępowali z nogi na nogę. Z pewnością marzyli tylko o tym, aby jak najszybciej znaleźć się z powrotem na komendzie.
Jeden z techników pracujących w obniżeniu wyprostował się i odwrócił w jego stronę. Gehring dopiero teraz rozpoznał słynnego eksperta z dziedziny medycyny sądowej, profesora Haussmanna. Ubrany w grubą, obcisłą kurtkę wyglądał jak ludzik z reklamy Michelina.
– Witam – odpowiedział Gehringowi. Jego jasne, czujne oczy rozbłysły na widok komisarza. Uniósł rękę, żeby się przywitać, ale nie zdjął rękawiczki. – Czekaliśmy na pana. Proszę podejść.

 
Wesprzyj nas