Powieść Patricii Highsmith, której ekranizacja otrzymała 6 nominacji do Oscara, a którą sama autorka uznała za skandalizującą i opublikowała ją pod pseudonimem.


CarolNowy Jork, lata 50. dwudziestego wieku. Dziewiętnastoletnia Therese, początkująca scenografka, zatrudnia się w wielkim domu towarowym. W przedświątecznym zgiełku spotyka piękną, starszą od niej kobietę. Nawiązują znajomość. Młodziutka bohaterka jest urzeczona elegancką, bogatą i fascynującą Carol. Z czasem więź między nimi staje się coraz mocniejsza, a Therese stopniowo odkrywa, że tym, co je łączy, jest miłość – nie tylko duchowa, ale i fizyczna.

Wahania bohaterki, czy może i powinna zerwać z dotychczasowym życiem, a także rozterki Carol, która ma męża i dziecko, przedstawione są bardzo prawdziwie i z rzadką otwartością.

Powieść sama autorka uważała w owych czasach za skandalizującą, dlatego opublikowała ją pod pseudonimem i dopiero w latach 80. przyznała się do jej autorstwa.

Na podstawie „Carol” powstał film z wybitnym kreacjami Cate Blanchett i Rooney Mary, który w 2016 roku otrzymał 6 nominacji do Oscara.

Patricia Highsmith urodziła się w 1921 r. w Fort Worth w Teksasie, potem wraz z rodzicami przeniosła się do Nowego Jorku. Ukończyła Barnard College, gdzie oprócz filologii angielskiej studiowała języki klasyczne. Większość swego dorosłego życia spędziła w Europie, mieszkając głównie we Francji i Szwajcarii. Napisała ponad dwadzieścia powieści i kilkadziesiąt opowiadań, z zamiłowaniem uprawiała również rysunek i rzeźbę. Zmarła w Locarno w 1995 r.
Autorka, której twórczość przeżywa dziś prawdziwy renesans, uchodzi za mistrzynię powieści psychologicznej z wątkiem kryminalnym. Interesuje ją nie sama zbrodnia, lecz jej psychologiczne podłoże i mechanizmy, zwłaszcza zaś zmiany, jakie następują wówczas w osobowościach bohaterów. Jak stwierdził wybitny pisarz angielski Graham Greene, w swoich książkach “stworzyła specyficzny świat – klaustrofobiczny i irracjonalny – w którym nieodmiennie towarzyszy nam uczucie osobistego zagrożenia”. Krytycy z wielkim uznaniem wyrażali się o jej talencie, podziwiając psychologiczną przenikliwość jej utworów, jak również elegancki i klarowny styl. Za swoją twórczość Patricia Highsmith otrzymała liczne prestiżowe nagrody: O. Henry Memorial Award, The Edgar Allan Poe Award, Le Grand Prix de Littérature Policière i Award of the Crime Writer’s Association of Great Britain.

Patricia Highsmith
Carol
Przekład: Krzysztof Obłucki
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 25 sierpnia 2016

Carol


1

Był szczyt przerwy na lunch w stołówce pracowniczej u Frankenberga.
Przy żadnym z długich stołów nie zostało ani jedno miejsce, a coraz więcej ludzi przychodziło i czekało za drewnianymi barierkami przy kasie. Ludzie, którzy zdążyli już wziąć tacę z jedzeniem, kręcili się między stołami, szukając miejsca, w które mogliby się wcisnąć, albo czyhali na okazję, że ktoś wstanie i wyjdzie, ale na to nie było szans. Hałas tworzony przez talerze, krzesła, głosy, szuranie stóp i hurgot bramek obrotowych w pomieszczeniu o nagich ścianach przypominał łoskot jakiejś wielkiej maszyny.
Therese jadła nerwowo i wpatrywała się w broszurę Witaj u Frankenberga, opartą o cukiernicę. Treść grubej publikacji poznawała przez cały miniony tydzień, od pierwszego dnia szkolenia, ale nie miała nic innego do czytania, poza tym czuła, że w stołówce powinna się na czymś skupić. Dlatego ponownie czytała o urlopach, trzech tygodniach przyznawanych ludziom, którzy przepracowali u Frankenberga piętnaście lat, i jadła danie przygotowane na ten dzień — szarawy plaster pieczeni wołowej, stosik tłuczonych ziemniaków polanych brązowym sosem pieczeniowym, łyżka zielonego groszku i malutki papierowy pojemniczek z chrzanem. Usiłowała wyobrazić sobie, jak będzie po przepracowaniu piętnastu lat w domu towarowym, ale to przekraczało jej możliwości. W broszurze napisano, że „dwudziestopięciolatkowie” dostają cztery tygodnie urlopu. Frankenberg miał także własny ośrodek wczasowy na letnie i zimowe wakacje. Pomyślała, że powinni mieć też kościół i szpital położniczy. Pod względem organizacji dom towarowy tak bardzo przypominał więzienie, że od czasu do czasu trochę ją przerażał, gdy pomyślała, że stała się jego częścią.
Szybko przewracała strony i zobaczyła wielki czarny napis biegnący przez rozkładówkę: „Czy nadajesz się do Frankenberga?”. Spojrzała na okna po przeciwnej stronie pomieszczenia i próbowała myśleć o czymś innym. O pięknym czarno-czerwonym norweskim swetrze, który widziała u Saksa. Niewykluczone, że kupi go dla Richarda pod choinkę, chyba że znajdzie portfel ładniejszy od tych kosztujących około dwudziestu dolarów, jakie oglądała. O możliwości wyjazdu z Kelly’ami do West Point w następną sobotę, żeby zobaczyć mecz hokeja. Ogromne kwadratowe okno w stołówce przypominało obraz… Jak się nazywał autor? Mondrian. Niewielki kwadratowy fragment w rogu okna ukazywał białe niebo. I żadnego ptaka, który wlatywałby lub wylatywał. Jaka obsada byłaby potrzebna do sztuki granej w domu towarowym? Wróciła do rzeczywistości.
Ale z tobą jest zupełnie inaczej, Terry, powiedział Richard. Jesteś absolutnie pewna, że za kilka tygodni cię tu nie będzie, a innym tego przekonania brakuje. Powiedział też, że następnego lata mogłaby wyjechać do Francji. Mogłaby. Richard chciał, żeby z nim pojechała, i naprawdę nic nie stało temu na przeszkodzie. Poza tym przyjaciel Richarda, Phil McElroy, napisał, że w następnym miesiącu może uda mu się załatwić jej pracę w jakimś zespole teatralnym. Choć Therese nie poznała jeszcze Phila, nie bardzo wierzyła, że mogłoby mu się to udać.
Przeczesywała Nowy Jork od września, a potem jeszcze kilkakrotnie od nowa i niczego nie znalazła. Kto zatrudniłby w połowie sezonu początkującą scenografkę, która tak naprawdę dopiero zaczynała się uczyć zawodu? A to, że pojedzie z Richardem do Europy w następne lato i będzie przesiadywała z nim w ulicznych kafejkach, spacerowała po Arles, odszukiwała miejsca, które malował van Gogh, i że będą wybierali miasta, w których się zatrzymają na jakiś czas i zajmą malowaniem — też nie wydawało się czymś realnym. Na pewno było mniej realne od ostatnich kilku dni, od kiedy pracowała w domu towarowym.
Wiedziała, co ją drażniło w sklepie. O tym jednak nawet nie próbowała opowiadać Richardowi. Praca w sklepie wzmacniała odczucia, które ją gnębiły, od kiedy pamiętała. Chodziło o bezsensowne działania, nieistotne obowiązki, które zdawały się uniemożliwiać jej robienie tego, co chciała robić, co mogłaby robić. Skomplikowane procedury postępowania z bogaczami, obsługą szatni i kartami pracy uniemożliwiały ludziom zatrudnionym w domu towarowym osiągnięcie wydajności, na jaką rzeczywiście było ich stać. Miała poczucie, że wszyscy izolują się od pozostałych, żyją w zupełnie nieprzystawalnych światach i przez to wszelkie znaczenia, wiadomości, miłość czy cokolwiek innego, co składało się na poszczególne istnienia, nie mogło znaleźć formy wyrazu. Przypominało jej to rozmowy przy stole, na kanapach, z ludźmi, których słowa zdawały się unosić nad martwymi, pozostającymi w bezruchu rzeczami, z ludźmi, którzy nigdy nie trącili struny wydającej dźwięk. A jeśli ktoś próbował szarpnąć żywą strunę, zawsze patrzył na nią z miną maskującą i rzucał uwagi tak doskonałe w swej banalności, że nikt nawet nie mógłby dopatrywać się w tym ukrytego znaczenia. I ta samotność potęgowana faktem, że człowiek dzień po dniu oglądał w sklepie te same twarze, do których mógłby się odezwać, ale nigdy tego nie robił, bo nigdy się na to nie zdobył. Nie tak, jak w przypadku twarzy w przejeżdżającym autobusie, która zdaje się mówić, że widzi się ją raz, po czym przepada na zawsze.
Każdego ranka, stojąc w kolejce do zegara, żeby odbić kartę, i oddzielając wzrokiem stałych pracowników od dorywczych, Therese zastanawiała się, jakim cudem tu wylądowała — odpowiedziała na ogłoszenie, oczywiście, ale to nie wyjaśniało przeznaczenia — i co czeka ją potem zamiast tworzenia scenografii. Jej życie było serią zygzaków. Niepokój przepełniał dziewiętnastolatkę.
— Therese, musisz się nauczyć ufać ludziom,. Pamiętaj o tym — powtarzała jej często siostra Alicia. I często, naprawdę często, Therese próbowała wcielać to w życie.
— Siostra Alicia — wyszeptała Therese w skupieniu. Syczące spółgłoski brzmiały kojąco.
Ponownie usiadła prosto i wzięła w rękę widelec, bo chłopak, który sprzątał w stołówce, przemieszczał się w jej kierunku. Oczami wyobraźni widziała twarz siostry Alicii, kościstą i zarumienioną niczym różowy kamyk, na który padły promienie słońca, i nakrochmalony niebieski materiał wybrzuszający się na jej piersiach. Wielka, chuda postać siostry Alicii wyłaniającej się zza rogu w holu, pomiędzy białymi lakierowanymi stołami w refektarzu. Siostra Alicia w tysiącach miejsc i jej niewielkie błękitne oczy wyłuskujące ją spośród innych dziewcząt, postrzegające ją inaczej — Therese o tym wiedziała — niż pozostałe dziewczynki, choć różowa kreska ust Alicii zawsze tworzyła tę samą linię prostą. Widziała siostrę Alicię wręczającą jej zrobione na drutach zielone rękawiczki, owinięte w bibułkę — prezent na ósme urodziny — bez uśmiechu, prawie bez słowa. Siostra Alicia mówiąca z tą samą kamienną twarzą, że musi zdać arytmetykę. Kogo innego obchodziłoby, czy zdała egzamin z arytmetyki? Therese trzymała te zielone rękawiczki na dnie niewielkiej szafki w szkolnej szatni przez całe lata od czasu, gdy siostra Alicia wyjechała do Kalifornii. Biała bibułka poprzecierała się i przestała szeleścić niczym starożytna tkanina, mimo to Therese ani razu nie założyła tych rękawiczek. W końcu stały się za małe, żeby mogła je nosić.
Ktoś przesunął cukiernicę. Oparta o nią broszura upadła płasko na blat.
Therese spojrzała na parę rąk znajdującą się naprzeciwko niej. To były pulchne kobiece dłonie, mieszające kawę, łamiące bułkę z niecierpliwością i zapałem, maczające zachłannie połowę bułki w brązowym sosie na talerzu, identycznym jak talerz Therese. Ręce były spierzchnięte, brud tkwił w zmarszczkach na kostkach, na prawej dłoni rzucał się w oczy filigranowy srebrny pierścionek z przezroczystym zielonym kamieniem, na lewej zaś złota ślubna obrączka. Z boku paznokci widniały resztki czerwonego lakieru. Therese patrzyła na rękę unoszącą widelec z groszkiem i nie musiała widzieć twarzy, żeby wiedzieć, jak kobieta wygląda. Na pewno wyglądała jak twarze wszystkich pięćdziesięcioletnich kobiet pracujących u Frankenberga, naznaczonych wiecznym zmęczeniem i strachem, z oczami zniekształconymi przez szkła okularów, które je powiększały lub pomniejszały, z policzkami upaćkanymi różem, który nie rozjaśniał wszechobecnej pod nim szarości. Therese nie musiała patrzeć.
— Jesteś tu nowa, prawda? — Głos brzmiał wysoko i czysto w ogólnym hałasie, wydawał się niemal słodki.
— Tak — powiedziała Therese i podniosła wzrok. Poznała tę twarz. Spotkała tę kobietę, schodzącą z mozołem z półpiętra po marmurowych schodach około wpół do siódmej któregoś wieczoru, kiedy sklep był już pusty, opierającą dłoń na marmurowej balustradzie, żeby odciążyć trochę stopy z haluksami. Therese pomyślała wtedy: ona nie jest chora, nie jest żebraczką, ona po prostu tu pracuje.
— Dajesz sobie jakoś radę?
I oto ta kobieta uśmiechała się teraz do niej, z tą samą okropną siatką zmarszczek pod oczami i wokół ust. Co prawda, jej oczy ożywiły się i wyrażały rodzaj serdeczności.
— Dajesz sobie jakoś radę? — powtórzyła kobieta, bo wokół rozlegały się donośne głosy i szczękały talerze.
Therese zwilżyła usta.
— Tak, dziękuję.
— Podoba ci się tutaj?
Therese skinęła głową.
— Skończyła pani? — Młody mężczyzna w białym fartuchu chwycił talerz kobiety zdecydowanym ruchem. Kobieta trwożliwie wykonała ręką gest rezygnacji. Przysunęła do siebie talerzyk z pokrojonymi brzoskwiniami z puszki. Brzoskwinie, niczym oślizgłe małe cząstki pomarańczy, zsuwały się z łyżeczki, za każdym razem, gdy kobieta ją unosiła, i zostawał tylko jeden kawałek, który zjadała.
— Pracuję na trzecim piętrze w dziale swetrów. To na wypadek, gdybyś chciała o to zapytać — odezwała się kobieta z nerwową niepewnością, jakby usiłowała przekazać jej wiadomość, zanim zostaną rozdzielone lub odcięte od siebie. — Przyjdź tam czasem, pogadamy sobie. Nazywam się Robichek, Ruby Robichek, pięćset czterdzieści cztery.
— Bardzo dziękuję — powiedziała Therese.
I nagle brzydota tej kobiety zniknęła, bo zaczerwienione piwne oczy za szkłami okularów stały się łagodne i wyrażały zainteresowanie jej osobą. Therese czuła, że bije jej serce, jakby właśnie ożyło. Patrzyła, jak kobieta wstaje od stołu, obserwowała jej niską, krępą postać, która oddalała się, a potem zniknęła w tłumie ludzi czekających za barierkami.
Therese nie odwiedziła pani Robichek, ale szukała jej wzrokiem każdego ranka, kiedy pracownicy wlewali się do budynku mniej więcej za piętnaście dziewiąta, szukała jej też w windach i w stołówce. Nigdy więcej jej nie zobaczyła, ale sprawiało jej przyjemność, że jest ktoś, kogo mogła wypatrywać w domu towarowym. Zmieniało to cały świat.
Niemal każdego ranka, kiedy przychodziła do pracy na siódme piętro, Therese zatrzymywała się na chwilę, żeby popatrzeć na kolejkę-zabawkę. Kolejka zajmowała cały stół niedaleko wind. Nie była tak duża i wspaniała, jak pociąg, który jeździł po posadzce na tyłach działu zabawek, ale w maleńkich pracujących tłokach tkwiła furia, jakiej brakowało większym kolejkom. Jej zaciekłość i frustracja na zamkniętym owalnym torze urzekały Therese.
Awrrr rr rrr! — terkotała, wtaczając się na oślep do tunelu z papier-mâché. I urrr rr rrr! — gdy z niego wyjeżdżała. Maleńki pociąg zawsze jechał, kiedy rankami wysiadała z windy i gdy wieczorem kończyła pracę. Miała wrażenie, że zabawka przeklina dłoń, która włączała ją każdego dnia. W zadarciu nosa parowozu, wchodzącego w zakręty, w szaleńczym pędzie po prostej linii torów, widziała gorączkowe i daremne poszukiwanie tyranizującego ją władcy. Parowóz ciągnął trzy wagoniki pasażerskie z maleńkimi ludzikami, których nieruchome profile były widoczne w oknach, a za nimi otwarty wagon towarowy z miniaturowymi kłodami drewna, dalej wagon towarowy ze sztucznym węglem i wagon mieszkalny dla załogi, który telepał się na zakrętach za resztą pociągu, jak dziecko trzymające się matczynej spódnicy. Przypominało to rodzaj obłędu w uwięzieniu, coś już martwego, co nigdy się nie wyczerpie, jak maleńkie, zwinne lisy w zoo w Central Parku, których skomplikowane kroki powtarzały się i powtarzały, gdy zwierzęta krążyły po klatkach.
Tego ranka Therese szybko odwróciła się od kolejki i poszła w kierunku działu z lalkami, gdzie pracowała. Pięć po dziewiątej wielki, przypominający sześcian dział zabawek ożywał. Zielone pokrowce ściągano z długich stołów. Mechaniczne zabawki zaczynały rzucać piłki w powietrze i łapać je, z galerii strzelniczych słychać było trzaski, ich cele ciągle się zmieniały. Ze stołu ze zwierzętami domowymi rozlegały się gdakania, gęgania i porykiwania. Za plecami Therese zaczęło się wymęczone tam-ta-ram, bębnienie gigantycznych cynowych żołnierzy, którzy stali w wojowniczych pozach przodem do wind i grali na bębnach przez cały dzień. Stół z wyrobami rzemieślniczymi i artystycznymi wydzielał zapach świeżej modeliny, będący przypomnieniem zajęć plastycznych w szkole, kiedy była małą dziewczynką, a także piwnicy na szkolnym terenie, o której mówiono, że ktoś był tam pochowany, gdzie wtykała nos przez żelazną kratę. Pani Hendrickson, kierowniczka działu lalek, ściągała lalki z półek magazynu i sadzała je z rozstawionymi nogami na szklanym kontuarze.
Therese przywitała się z panią Martucci, która stała przy ladzie i przeliczała wyjęte z torebki banknoty i monety w takim skupieniu, że w odpowiedzi stać ją było jedynie na głębsze skinienie rytmicznie kiwającą się głową. Therese przeliczyła dwadzieścia osiem dolarów i pięćdziesiąt centów, które miała w swojej torebce na pieniądze, zapisała tę sumę na białej kopercie na paragony i rozłożyła pieniądze według nominałów w szufladce kasy.
Do tego czasu zdążyli się już pojawić pierwsi klienci, którzy wysiadali z wind i niezdecydowani przystawali na moment. Zdezorientowani, mieli na twarzach rodzaj przestrachu, który zawsze pojawiał się u ludzi przychodzących do działu zabawek, ale zaraz potem ruszali swoją drogą.
— Czy macie państwo lalki, które siusiają? — zapytała jakaś kobieta.
— Podoba mi się ta lalka, ale wolałabym ją w żółtej sukience — powiedziała inna kobieta, popychając w jej stronę lalkę, a Therese odwróciła się i zdjęła z półki tę, o którą została poproszona. Kobieta miała usta i policzki zupełnie jak jej matka, zauważyła Therese, z płytkimi bliznami po ospie na policzkach pod ciemnym różem i cienkimi czerwonymi wargami, które znaczyły prostopadłe kreski zmarszczek.
— Czy wszystkie pijące-siusiające lalki są tej wielkości?
Nie musiała uciekać się do sztuczek sprzedażowych. Ludzie kupowali lalki, jakiekolwiek, jako prezent pod choinkę. Wszystko ograniczało się do pochylania, wyciągania pudełek z lalkami o brązowych zamiast niebieskich oczach, wołania pani Hendrickson, żeby otworzyła gablotę swoim kluczem, co robiła niechętnie, gdy nie była pewna, że takiej lalki nie ma w magazynie, i do przemieszczania się wzdłuż lady, żeby postawić kupioną lalkę na kontuarze, gdzie pakowano prezenty, na którym ciągle powiększał się stos pudełek, spadających bez przerwy, niezależnie od tego, jak często przychodzili chłopcy z magazynu i je zabierali. Do lady nie podchodziło prawie żadne dziecko. Święty Mikołaj miał przynieść lalki, święty Mikołaj reprezentowany przez rozgorączkowane twarze i dłonie jak kleszcze. Ale przecież one wszystkie muszą mieć dobrą wolę, pomyślała Therese, nawet kobiety o zimnych twarzach pokrytych pudrem, w futrach z norek i soboli, kobietach, które były na ogół najbardziej aroganckie i kupowały najdroższe i największe lalki z prawdziwymi włosami i ubrankami na zmianę. I na pewno była miłość w biednych ludziach, którzy czekali na swoją kolej i cicho pytali o ceny, a potem kręcili z żalem głowami i odchodzili.
Trzynaście dolarów i pięćdziesiąt centów za lalkę wysokości zaledwie dwudziestu pięciu centymetrów.
— Weźcie ją — chciała im powiedzieć Therese. — Jest droga, ale ja wam ją daję. U Frenkenberga nawet tego nie zauważą. Ale kobiety w tanich płaszczach i pokorni mężczyźni okutani w złachmanione szaliki odchodzili i tylko spoglądali tęsknie na inne lady, gdy wracali do windy. Jeśli ktoś przyszedł po lalkę, nie chciał niczego innego. Lalka to specjalny prezent na gwiazdkę, prawie żywy, plasujący się zaraz po dziecku.
Prawie nigdy nie widziało się tu dzieci, ale od czasu do czasu pojawiało się jakieś, najczęściej mała dziewczynka, bardzo rzadko chłopczyk, kurczowo trzymający się ręki rodzica. Therese pokazywała dziewczynce lalkę, która jej zdaniem powinna się podobać. Okazywała mnóstwo cierpliwości i wreszcie jakaś lalka wywoływała zmianę na twarzy dziewczynki, reakcję na iluzję będącą celem tego wszystkiego i zazwyczaj z tą właśnie lalką dziecko odchodziło.
Któregoś wieczoru po pracy Therese zobaczyła panią Robichek w kawiarni po drugiej stronie ulicy. Therese często tam zachodziła, żeby wypić kawę w drodze do domu. Pani Robichek siedziała na tyłach kawiarni, przy końcu długiego, zakrzywionego kontuaru i moczyła pączek w kubku z kawą. Therese przecisnęła się w jej kierunku pomiędzy dziewczynami, kubkami z kawą i pączkami. Kiedy dotarła do łokcia pani Robichek, wysapała:
— Dobry wieczór. — I obróciła się do kontuaru, jakby kawa była jej jedynym celem.
— Dobry wieczór — powiedziała pani Robichek tak obojętnym tonem, że Therese poczuła się zdruzgotana.
Nie ośmieliła się spojrzeć ponownie na panią Robichek. A przecież ich ramiona prawie się stykały! Therese wypiła połowę kawy, kiedy pani Robichek odezwała się smutnym głosem:
— Idę potem do metra. Ciekawe, czy uda nam się stąd wydostać. — Zabrzmiało to ponuro, zupełnie inaczej niż głos, który Therese słyszała tamtego dnia w stołówce. Teraz mówiła do niej zgarbiona stara kobieta, którą Therese widziała wlokącą się po schodach.
— Jakoś się wydostaniemy — odpowiedziała, chcąc dodać jej otuchy.

 
Wesprzyj nas