Arcydzieło światowej literatury i bez wątpienia jedna z najpiękniejszych książek o miłości, jakie kiedykolwiek powstały. Nowe wydanie w nowym przekładzie Jerzego Łozińskiego.


Wichrowe wzgórzaWłaścicielem dwóch sąsiadujących posiadłości w Yorkshire, Wichrowych Wzgórz i Drozdowej Ostoi, jest niejaki Heathcliff. Niebawem przybywa tam pan Lockwood, który został nowym najemcą Ostoi. Już po pierwszym spotkaniu lokator uświadamia sobie, jaką zimną, nieprzystępną i posępną postacią jest tajemniczy właściciel.

Zafascynowany przedziwną naturą Heathcliffa i reszty mieszkańców Lockwood postanawia wszystkiego się o nich dowiedzieć. Z pomocą przychodzi gospodyni, Ellen Dean, która przybliża mu burzliwe dzieje domowników. Tak zaczyna się niezwykła historia trzech pokoleń rodzin Earnshawów i Lintonów, pełna miłości, pożądania, żalu, tęsknoty i okrutnej zemsty.

“Wichrowe Wzgórza” to jedyna powieść Emily Brontë, tak znakomita i niepowtarzalna, że od lat cieszy się niesłabnącym uwielbieniem i fascynacją kolejnych pokoleń czytelników. Zajmuje wysokie miejsce we wszystkich zestawieniach najważniejszych dzieł literatury światowej.

Nowe tłumaczenie Jerzego Łozińskiego pozwoli na nowo zatracić się w świecie mrocznej namiętności i tragicznej miłości Catherine i Heathcliffa.

Emily Brontë
Wichrowe wzgórza
Przekład: Jerzy Łoziński
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera w tej edycji: 5 września 2016

Wichrowe wzgórza


Rozdział I

1801

Właśnie wróciłem z wizyty u mego gospodarza, samotnego sąsiada, z którym będę miał teraz do czynienia. To bez wątpienia piękna okolica! Nie sądzę, bym w całej Anglii mógł znaleźć miejsce tak bardzo odległe od zamętu towarzyskiego. Dla mizantropa to prawdziwe niebiosa, a ja i pan Heathcliff tworzymy parę niezwykle się nadającą do tego, aby podzielić to odosobnienie między siebie. Znakomity jegomość! Nie mógł nawet podejrzewać, jak ciepłe żywiłem do niego uczucia, kiedy zajechawszy doń, wytrzymałem spojrzenie oczu czarnych i skrytych pod osłoną brwi, a jego palce – w reakcji na moje nazwisko – z jeszcze bardziej stanowczą zawiścią wpiły się w kamizelkę.
– Pan Heathcliff? – spytałem, a jedyną odpowiedzią było skinienie głowy. – Lockwood, pański nowy lokator, sir. Pozwalam sobie zjawić się jak najrychlej po przyjeździe, gdyż chciałbym się upewnić, że nie zadręczyłem pana tak uporczywym nastawaniem, aby zezwolił mi pan zatrzymać się w Drozdowej Ostoi. Doszły mnie wczoraj słuchy, że zaczął pan mieć…
– Drozdowa Ostoja należy do mnie, sir – przerwał mi, krzywiąc się – i gdyby to tylko ode mnie zależało, nikomu nie pozwoliłbym się zadręczać. Proszę do środka!
Nie tylko owo „Proszę do środka” rzucone było przez tak zaciśnięte zęby, że bardziej znaczyło: „Proszę iść do diabła”, ale także brama, o którą się opierał, nie wsparła słów zachęcającym ruchem. Jeśli skorzystałem z tego zaproszenia, to z tej tylko racji, iż zainteresował mnie człowiek z jeszcze bardziej, zdało się, przesadną rezerwą odnoszący się do innych niż ja.
Kiedy Heathcliff dostrzegł, że pierś mego konia stanowczo napiera na przeszkodę, zwolnił ją, po czym chmurny poprowadził mnie podjazdem, by pod samym domem zawołać:
– Joseph, zabierzcie konia pana Lockwooda i przynieście jakieś wino.
„Chyba to i cała służba – pomyślałem, słysząc tak skonstruowane polecenie – trudno się więc dziwić, że brama jest zarośnięta trawą, a przystrzyganiem żywopłotów zajmuje się bydło”. Joseph był wiekowym, nie, co tu dużo mówić, starym, a może nawet bardzo starym człowiekiem, aczkolwiek krzepkim i żylastym. „Panie, miej nas w swojej opiece”, mruknął pod nosem, oswobadzając mnie od wierzchowca, przy czym zerknął mi w twarz tak kwaśno, że wielkodusznie przyjąłem, iż musiał potrzebować najwyższej pomocy, aby strawić obiad, a pobożny okrzyk nie miał związku z moim nieoczekiwanym przybyciem.
Posiadłość pana Heathcliffa zwała się Wichrowe Wzgórza, ten zaś nadany przez miejscowych przymiotnik wyraźnie opisywał, na pastwę jakich atmosferycznych tumultów wydana jest budowla w burzliwą pogodę. Na samej górze dąć musiało solidnie właściwie zawsze, a siłę wichru nacierającego na szczyt wzgórza z północy dało się wymiarkować z pochylenia kilku karłowatych jodeł, które przycupnęły przy końcu domostwa, oraz z ułożenia kępy wychudłych ciernistych krzaków, których wszystkie gałęzie zwracały się w jedną stronę, jakby błagając niebiosa o jałmużnę. Na szczęście architekt zadbał o mocną konstrukcję, wąskie okna były więc głęboko osadzone w ścianach, a narożniki zostały wzniesione z solidnych, szorstkich kamiennych bloków.
Przed progiem zatrzymałem się na chwilę, aby podziwiać bogato rzeźbiony fronton, zwłaszcza nad głównym wejściem, gdzie między nadkruszonymi gryfami i bezwstydnymi chłopiętami dostrzegłem datę „1500” oraz nazwisko „Hareton Earnshaw”. Nie omieszkałbym rzucić komentarza i poprosić posępnego właściciela o krótką historię miejsca, ale jego postawa w drzwiach sugerowała, iż domaga się, bym albo natychmiast wchodził, albo bezzwłocznie się oddalił, ja zaś nie chciałem drażnić jego cierpliwości, zanim nie obejrzę intymnego wnętrza.
Jeden krok i zamiast w holu czy korytarzu od razu znaleźliśmy się w rodzinnym salonie, który w tych stronach najczęściej nazywają izbą, a który zazwyczaj służy i celom towarzyskim, i kuchennym. Mniemam jednak, że w Wichrowych Wzgórzach kuchnia musiała się wycofać w zupełnie inną część budynku, gdzieś bowiem z głębi doleciały mnie odgłosy rozmowy i szczęk kulinarnych narzędzi, wokół zaś pokaźnego kominka nie dostrzegłem najmniejszego śladu smażenia, gotowania czy pieczenia ani też miedzianych rondli czy blaszanych cedzaków na ścianach. Pysznił się natomiast świetlnymi refleksami róg jednej ze ścian, gdzie rzędy wielkich mosiężnych naczyń, przedzielonych srebrnymi kubkami i dzbankami, piętrzyły się w wielkim dębowym kredensie aż po sam strop. Ten zaś ani myślał skrywać swej anatomii przed ciekawskim spojrzeniem z wyjątkiem miejsc, gdzie drewniana konstrukcja kryła się za owsianymi bochnami oraz udźcami i szynkami wołowymi czy baranimi. Nad kominkiem zawisły najróżniejsze zbójeckie pukawki, a także para jeździeckich pistoletów, na jego zaś obramowaniu jako ozdoba stanęły trzy jaskrawo pomalowane szkatułki. Podłoga wyłożona była gładkim białym kamieniem, surowe krzesła z wysokimi oparciami pomalowano na zielono, a jedno czy dwa, ciężkie i czarne, majaczyły w mroku. W łukowatym zagłębieniu pod kredensem zległa suka pointera w otoczeniu popiskujących szczeniąt, reszta psów wyglądała z innych zakątków.
I przybytek, i jego umeblowanie niczym by się nie wyróżniały, gdyby należały do któregoś z prostych gospodarzy z północy, mających uparte oblicza i mocne kończyny, dla wygody chronione bryczesami i kamaszami. Pośród tych wzgórz, jeśli tylko wypuścić się na nie o właściwej poobiedniej porze, co pięć, sześć mil można się było natknąć na takiego jegomościa, przed którym pienił się na okrągłym stoliku kufel ale*. Tyle że pan Heathcliff osobliwie kontrastował ze swym domostwem i stylem życia. Miał ciemną cygańską cerę, odziewał się i zachowywał jak dżentelmen – na tyle, na ile może być ponury i niezbyt elegancki posiadacz ziemski, którego niedbałość nie razi jednak w połączeniu z prostą i kształtną posturą. Niektórzy podejrzewaliby go może o jakąś prostacką pychę, ale mi coś podszeptuje, iż nic podobnego; instynktownie wyczuwam, że u źródeł jego rezerwy leży niechęć, by dawać swym uczuciom jawny wyraz, by manifestować wzajemną sympatię. Owszem, może kochać albo nienawidzić, ale w ukryciu, gdyby zaś w zamian kochano go lub nienawidzono, uznałby to za swego rodzaju impertynencję.
Nie. To nadmierny pośpiech z mojej strony; nazbyt hojnie obdarzam go własnymi atrybutami. Jeśli nie spieszy się pan Heathcliff z podawaniem dłoni, gdy napotyka kogoś głodnego znajomości, może mieć po temu zupełnie inne powody niż te, które powodują mną. Pozwalam sobie mniemać, że jest moja konstytucja nader szczególna; moja kochana matka zwykła była powtarzać, że nigdy nie znajdę spokojnego domu.
Raptem zeszłego lata dowiodłem, że istotnie nie jestem jego wart. Rozkoszując się miesiącem wspaniałej pogody na morskim wybrzeżu, znalazłem się w towarzystwie niezwykle fascynującej istoty, która była w mych oczach prawdziwą boginką, ale tylko dopóty, dopóki nie zwracała na mnie uwagi. Nigdy na głos nie wyznałem miłości, jeśli jednak mają spojrzenia swój język, skończony idiota natychmiast by zgadł, że jestem zadurzony po uszy. W końcu i ona to zauważała i odpłaciła najsłodszym ze wszystkich możliwych spojrzeń. I jakże postąpiłem? Wyznaję ze wstydem: zmrożony wycofałem się w siebie niczym ślimak w skorupę, a przy każdym kolejnym zerknięciu stawałem się jeszcze bardziej zimny i daleki, aż wreszcie biedne to i niewinne stworzenie zaczęło wątpić w swoje zmysły, a skonfundowane domniemaną pomyłką nakłoniło mateczkę, aby czym prędzej wyjechały. Z racji tak raptownej zmiany nastawienia zyskałem sobie sławę osoby wyrachowanej i pozbawionej serca, a tylko ja mogę ocenić, jak bardzo jest ona niezasłużona.
Zająłem miejsce przy rogu kominka przeciwnym do tego, ku któremu skierował się mój gospodarz. Aby wypełnić czymś zapadłe na chwilę milczenie, spróbowałem pogłaskać sukę, która, porzuciwszy swe opiekuńcze zajęcia, ukradkiem podpełzła do mych nóg, szczerząc oślinione białe kły do ukąszenia. Pieszczota moja wywołała długie, gardłowe warknięcie.
– Psa niech pan lepiej zostawi w spokoju – burknął do wtóru pan Heathcliff, a dla silniejszego podkreślenia stanowczości tupnął stopą. – Nie nawykła do tego, by ją ktoś rozpieszczał; nie dla zabawy trzymam ją tutaj. – Odwróciwszy się do bocznych drzwi, krzyknął: – Joseph!
Joseph w odpowiedzi burknął coś z głębin piwnicy, ale ponieważ nic nie wskazywało na to, aby z nich zamierzał wyjść, ruszył pan domu w dół ku niemu, mnie zostawiając vis-à-vis zbójeckiej suki i pary ponurych, obszarpanych owczarków, które wraz z nią zawzięcie śledziły każdy mój ruch. Nie paliłem się do kontaktu z ich kłami, więc siedziałem sztywno, ponieważ jednak ubzdurałem sobie, że nie zrozumieją niemych zniewag, zacząłem wykrzywiać się i robić miny do całej trójki, aż wreszcie któryś z moich grymasów tak zirytował psią madame, że w nagłym ataku wściekłości wskoczyła mi na kolana. Poderwałem się i usiłowałem odgrodzić od niej stołem, to jednak tylko ujawniło całą zgraję: dobre pół tuzina czworonogich nieprzyjaciół różnej wielkości i wieku wychynęło ze swych kryjówek na środek pokoju.
Obiektem ataków stały się zwłaszcza moje obcasy i poły surduta, i chociaż oganiałem się jak mogłem pogrzebaczem od największych napastników, to musiałem w głos wzywać na pomoc kogoś z domowników, aby przywrócił dawny spokój. Pan Heathcliff i jego kamerdyner wspinali się z piwnicy z irytującą flegmatycznością. Nie sądzę, aby przybyli o sekundę wcześniej niż zwykle, chociaż w pokoju rozpętała się już burza ujadań i szczeknięć. Na szczęście bardziej zdecydowana okazała się pewna lokatorka kuchni: zażywna dama w zakasanej sukni, z nagimi ramionami i rozpalonymi policzkami wtargnęła w środek tego zamętu zbrojna w patelnię, którego to oręża oraz języka użyła tak sprawnie, iż nawałnica magicznie wygasła i tylko dzielna niewiasta z piersią falującą jak morze po huraganie pozostała na scenie, gdy wkraczał na nią pan domu.
– Co tu się dzieje, u czarta? – spytał, spoglądając na mnie w sposób, którego nie mogłem już tolerować po tak nieżyczliwym przyjęciu.
– Pytanie o czarta wydaje się tu bardzo na miejscu! – mruknąłem. – Stado opętanych wieprzy nie miałoby w sobie więcej złego ducha niż te pańskie zwierzaki, sir. Równie dobrze mógłby pan zostawić gościa na łaskę stada tygrysów.
– Nic nie zrobią temu, który nic nie rusza – zauważył pan Heathcliff, stawiając przede mną butelkę i przywracając stołowi poprzednie ustawienie. – Dobre psy, bo czujne. Kieliszek wina?
– Nie, dziękuję.
– Żaden pana nie ugryzł?
– Gdyby ugryzł, zostawiłbym na nim swoją pieczęć.
Twarz Heathcliffa odrobinę się rozpogodziła.
– No dobrze już, dobrze, niech się pan nie zaperza, panie Lockwood. Trochę wina? Proszę nie odmawiać. Goście tak niezwykle rzadko zdarzają się w tym domu, że ani ja, ani moje psy, przyznaję, nie bardzo wiemy, jak ich witać. Pańskie zdrowie, sir!
Skłoniłem się i odwzajemniłem toast, zdając sobie powoli sprawę z tego, że idiotyzmem byłoby siedzieć naburmuszonym z powodu wybryków stada kundli, zwłaszcza że wcale nie chciałem, by gospodarz dalej się bawił moim kosztem, a zdało się, iż w tym kierunku zmierzał jego nastrój. On z kolei, najpewniej poszedłszy po rozum do głowy, że nie jest rozsądnie zrażać do siebie lokatora, odrobinę się rozprężył i w lakonicznym stylu, w miarę możliwości obywającym się bez zaimków i czasowników posiłkowych, przedstawił to, co, jak mniemał, najbardziej mnie interesuje, a więc wyliczył zalety i wady miejsca, które miałem wynająć. Kwestie te przedstawił nader inteligentnie i ośmieliłem się zaproponować, iż odwiedzę go nazajutrz. Widać było wyraźnie, że nie jest rad memu ponownemu najazdowi, ja jednak przybędę. To zaskakujące, jak bardzo towarzyskim człowiekiem czuję się w porównaniu z nim.

 
Wesprzyj nas