„Czcij ojca swego” to gorzka i poruszająca opowieść o zranionym dzieciństwie oraz młodości, która zawsze żywi nadzieję na lepsze jutro.


Czcij ojca swegoNa kartach swojej powieści Ela Sidi kreśli sugestywne emocjonalnie krajobrazy, których tłem jest rzeczywistość PRL – wprawdzie widziana z perspektywy dziecka, lecz pozbawiona infantylizmu i sentymentalnego idealizowania. Odważny styl autorki intryguje przenikliwością oraz intensywnością odczuć.

W surowych dekoracjach Polski przełomu lat 70. i 80. XX wieku toczy się życie wychowywanej przez ojca-alkoholika Ani. Dziewczynka doświadcza okrucieństwa ze strony najbliższego człowieka, ale dziecięca mądrość i wrażliwość pomagają jej budować własny świat, którego fundamentem staje się miłość.

Historia bolesna, lecz niepozbawiona optymizmu, bo choć dziewczynka cierpi i nienawidzi za doznawane krzywdy to zarazem bezwarunkowo kocha i uczy się wybaczać.

„Czcij ojca swego” to powieść z gatunku tych, które są tak prawdziwe i mocne, że mogło je napisać tylko życie. I choć konfrontuje czytelników z ciemną stroną ludzkiej natury, to jednocześnie przypomina, że karta ludzkiego losu zawsze może się odwrócić.

Ela Sidi (ur.1965) – polska pisarka mieszkająca w Izraelu, tłumaczka z języka hebrajskiego, autorka bloga „Gojka z Izraela”. Ceniona publicystka, nominowana do Nagrody PAP i uhonorowana w 2014 roku laurem „Grand Press”. Jej głośny bestseller „Izrael oswojony”, znalazł się na liście książek nominowanych do Nagrody im. Beaty Pawlak.

Ela Sidi
Czcij ojca swego
Wydawnictwo Smak Słowa
Premiera: 16 sierpnia 2016

Czcij ojca swego


Głos w mojej głowie denerwuje mnie i rozprasza. Nie mogę go wyciszyć. Wraca w dziesiątkach powtórzeń, unosząc mnie z powrotem w czas, który nie przemija z kolejnym rokiem i nigdy nie staje się przeszłością.
Mam posiekane rozstępami biodra i pełne piersi dojrzałej kobiety. Moje zmęczone oczy są obojętne, a skóra naznaczona cięciami. To najnowsze, zaledwie wczorajsze, nie zdążyło się jeszcze zabliźnić. Pojawiło się po przywitaniu z ojcem. „O kurwa, nadal masz małe cycki” – powiedział bez namysłu, jakby to były najzwyklejsze słowa, którymi każdy ojciec wita długo niewidzianą w domu córkę. Po chwili, jąkając się, dodał: „Po jaką pizdę przyjechałaś? Rozjebałem już wszystko!”
Odprawiam swój rytuał bezpieczeństwa: dosuwam do drzwi masywną komodę i zasłaniam okna. Meble w pokoju tracą kształty. Z zewnątrz nie dochodzą żadne dźwięki. Słyszę tylko siebie: przyśpieszony oddech i nieregularne bicie serca. Chowam głowę w ramionach, potem ramiona i głowę pochylam do kolan.
Pozostaje mi tylko zacisnąć powieki…
Jestem zmęczona. Nie mogę przestać myśleć. Tysiące wspomnień nakłada się na siebie. Ożywają postacie ze zdjęć i dobijają się do drzwi mojego pokoju. Dlaczego ciągle wraca do mnie tamten dzień? Przecież po tylu latach nie można tak dokładnie pamiętać każdego szczegółu?

Jesteś dziewczynką. Masz siedem lat. Krótko obcięte, cienkie włosy, szczupłe ciało i biedne życie zapisane w niezdrowej, przezroczystej cerze. Niczym szczególnym się nie wyróżniasz – ot, przeciętna smarkula, tyle że trochę bardziej zalękniona i mniej pewna siebie niż rówieśnice. Nie możesz sobie przypomnieć tego, co robiłaś, o czym myślałaś do momentu, gdy zapukała ta kobieta, ale pamiętasz dokładnie każde słowo, myśl, gest – po nim.

1.

Mama lubiła niedzielne poranki: stały rytuał kąpieli dzieci, wspólne wyjście do kościoła i obwarzanki po dwa złote za wianuszek przed kościołem Matki Boskiej Wniebowziętej. Często w tym dniu wkładała beżową spódnicę w brązową kratę i kremową bluzkę, do której wpinała broszkę z Jablonexu. Kręcone brązowe włosy zakładała za uszy. Przedziałek zaczesywała dokładnie pośrodku.
Delikatnie przeciągała różową szminką po wargach, drobiazgowo studiując swe odbicie w lustrze. Tylko w tym dniu śpiewała, przygotowując odświętny obiad, i pozwalała sobie na spore porcje mięsa dla całej rodziny. Najbardziej mi się podobało, kiedy szczególnie czymś przejęta, próbowała koniuszkiem języka dosięgnąć nosa. Wydawała mi się wtedy bardzo dziecinna, chyba nawet bardziej niż ja. Zwykle po kilku próbach udawało jej się dotknąć małego, kształtnego wzgórka na twarzy, dokładnie w miejscu lekkiego zbrązowienia skóry, po czym śmiała się na głos, odchylając głowę do tyłu. Trenowałam to potajemnie, ośliniając sobie twarz, by pewnego dnia – ot tak, niby bez wysiłku – pokazać jej, że i ja potrafię. Adamowi już to się udawało. Ale on jest ode mnie starszy o dwa lata.
W niedzielę nie kłócimy się z Adamem o nakręcanego zająca produkcji radzieckiej, uderzającego pałeczkami w czerwony bęben, ani o odwiedziny u babci w Prochowicach. Kto chciałby zepsuć taki wyjątkowy dzień?
Ale niedziela to był również pijany ojciec bijący mamę, strach, krzyki, trzask łamiącej się futryny, kopniaki, przekleństwa…

Nie pierwszy już raz mama przewróciła się, nie wytrzymując uderzenia pięści ojca – tym razem jednak, tracąc równowagę, pociągnęła za sobą wykrochmalony obrus wraz z wazą gorącego rosołu.
Ostry ból parzący mi nogi naznaczył mnie nieufnością, której żadna maść nie potrafiła wyleczyć. Wtedy właśnie zrozumiałam, że nie ma nikogo na tym, ani też na innym świecie, kogo bałabym się bardziej niż jego. Chociaż nie. Jest jeszcze sen. Ten sen.
Odkąd pamiętam, śnią mi się ręce olbrzyma: potężne, z purpurowymi, nabrzmiałymi żyłami, wolno zbliżają się do mojej twarzy. Siedzę na fotelu dentystycznym. Moje ciało nie jest w stanie się poruszyć. Strach, który odczuwam, za każdym razem pozostaje ze mną do rana w zapachu przesiąkniętej moczem pościeli. Olbrzym ma twarz ojca. Nawet teraz, po latach, na samą myśl o nim sztywnieję.
Muszę się uspokoić. Przestać drżeć…

2.

– Panie Majewski, proszę otworzyć! Jest telefon do pana, w fabryce – ponagla nieznajomy kobiecy głos.
– Niech pani wejdzie. Muszę się ubrać… – to mój tata. – Dziecko śpi w drugim pokoju.
Przez uchylone drzwi widzę kobietę w szarym swetrze. Rozgląda się niepewnie po mieszkaniu. Siada na brzegu kanapy. Wstaje i znów siada. Zaciskam mocno palce. Ojciec otwiera szafę.
Wkłada koszulę, niezgrabnie ją zapina. Gdyby tylko mnie poprosił, pomogłabym mu. Sama potrafię zapiąć nawet najmniejsze guziczki. Tacie mylą się dziurki. Wkłada brązowe spodnie i buty, zapomina o skarpetkach. Tarmosi mnie za rękę.
– Anka, wstawaj! Musimy wyjść.
Przecież nie śpię! Od razu wstaję. Zwykle zabiera mi to o wiele więcej czasu. Ubieram się tak szybko, jakby ktoś mnie gonił. Czuję, że coś jest nie tak. Nieznajoma kobieta rozmawia z ojcem w przedpokoju. Ma dziwnie płaczliwy głos.
– Co się stało? – pytam, ale dorośli, zajęci rozmową, nie odpowiadają.
Słyszę tylko pojedyncze słowa.
– Dzwonili z Lubiąża, ze szpitala – mówi kobieta, nabierając powietrza po każdym słowie. – Pańska żona nie…
– Cicho, nie przy dziecku! – ojciec odwraca się w moją stronę.
– Anka, włóż buty, idziemy do fabryki.
Zbiegamy ze schodów. Tata idzie szybko, jakby szedł sam. Nie trzyma mnie za rękę, jak zwykle robi to mama. Tuż za nim idzie ta nieznajoma kobieta. Próbuję dotrzymać im kroku, ale nie potrafię.

Staram się iść najszybciej, jak tylko mogę, ale mimo to zostaję w tyle, coraz dalej za nimi.
Ojciec znika za bramą fabryki, nawet nie patrząc, gdzie jestem.
Przez sekundę widzę go w jednym z bocznych wejść, a potem tracę go z oczu. Z trudem hamuję łzy. Na szczęście wraca kobieta.
– Poczekaj na tatę koło budki. Zaraz wróci – nie wiadomo dlaczego mówi szeptem, jakbym leżała ciężko chora w łóżku, a ona nie chciała mnie obudzić. Kiedy odzywa się do stróża, pokazując mnie palcem, głos ma donośny i trochę piskliwy. Jest czymś przejęta. Niespodziewanie mnie przytula, jakby była moją ciocią.
– Biedna mała – powtarza kilkakrotnie.
Odchodzi, lekko zgarbiona, kręci głową i mówi coś do siebie.
Jaka dziwna pani – myślę. O czym ona rozmawiała z tatą? Dlaczego tata jest taki zdenerwowany? Co się stało?
Nie znajduję odpowiedzi. Nie mam pojęcia, co mam teraz ze sobą zrobić. Stoję więc przed bramą, pod napisem: „Dziś razem budujemy socjalistyczne jutro”. Do piersi przyciskam szmacianą lalkę. Najwyraźniej robię to zbyt mocno, bo przez szwy sypią się z niej trociny. Z lewej strony widać moje przedszkole. Za mną osiedle, na którym mieszkam. Szkoda, że nie ma tu Adama, mojego starszego brata. Byłoby mniej strasznie. Jest już jasno, ale prawie nie ma ludzi na ulicach. Tylko kilka furmanek jadących na targ. Zdaje mi się, że widzę syrenkę doktora Pałczyńskiego. Pewnie jedzie do przychodni.
Co ta kobieta chciała powiedzieć? „Pańska żona nie…”? Przecież to nie może być „nie żyje”? Dlaczego miałaby nie żyć?
To niemożliwe. Na pewno nie chodzi o moją mamę. Gdyby było z nią źle, cała parafia babci pod wezwaniem Najświętszego Serca Marii Panny modliłaby się o jej zdrowie, a do tej modlitwy dołączyłaby się nasza parafia i parafia cioci i wujka z Lubina. Podobnie jak wtedy z wujkiem Staszkiem. Miał operację i wszyscy powtarzali, że jest z nim bardzo źle. Pewnie, że źle! Wycięto mu połowę żołądka razem z rakiem. Tak mówili, choć to pewnie bujda na resorach, bo odkąd to raki mieszkają w brzuchu? Żyją przecież w jeziorach i rzekach. To wiem na pewno, bo sama widziałam. Raki w brzuchu to taka bajka dla dzieci, żeby się bały.
Mama, wujenka, Adam, ciocia Maria, babcia, Zbyszek, Kazik i jaklęczeliśmy aż do bólu kolan i modliliśmy się o zdrowie wujka. Gdyby trzeba było modlić się za mamę, klęczałabym dwa razy tyle, a może nawet trzy (Adam mógłby wytrzymać i cztery razy!).
Nie, tej pani na pewno nie chodziło o mamę.
Boże! Niebo jest dzisiaj nieobecne. Bawi się ze mną w chowanego. Tak dobrze kryje się za chmurami, że nie mogę go zobaczyć. Wszystko wokół wygląda inaczej, jakbym przez pomyłkę trafiła pod obce niebo, nie z naszego miasteczka.
A jeśli ona naprawdę nie żyje? Nie żyć to znaczy nie być, tak mi kiedyś tłumaczył tata, a on dużo wie. Nie ma pytania, na które nie znałby odpowiedzi. Jak może nie być mamy? Jestem przecież mała. Adam co prawda jest już w drugiej klasie, ale i o nim nadal – słyszałam wyraźnie – mama mówi „mój mały synek”. A poza tym jest ten miesięczny niemowlak, który nie potrafi dosłownie nic: ani jeść, ani chodzić, nie mówiąc już o ubieraniu się. Można nie mieć lalki, masła na śniadanie czy rowerka, ale mamy? Kto mnie wykąpie i popatrzy na mnie, tak jak tylko ona potrafi? Kto uspokoi, kiedy się rozpłaczę, kto pocieszy i przytuli? Kto będzie na mnie czekał w drzwiach, w sukience w maki przesłoniętej kuchennym fartuszkiem? Małe dzieci zawsze mają mamy. Zosia ma i Beata, i Tomek, wszyscy w przedszkolu, a nawet moja mama i tata, choć są już dorośli. Nie mam się czego bać. To niemożliwe, żebym nie miała mamy. Gdybym miała nie mieć, to ktoś by mi przecież wcześniej o tym powiedział. Ktoś by coś zrobił. Mama jest przecież wszystkim, co mam.
Chciałabym, żeby tata już wrócił.
Gdyby jednak… nie chcę nawet dokończyć tej myśli… dostałabym wieniec. Wybrałabym taki największy. Najlepiej z czerwonych róż. Szłabym zaraz za trumną. Wszystkie dzieciaki z po
dwórka by mi zazdrościły. Mamę pochowano by na cmentarzu za cegielnią. Na Wszystkich Świętych nie musielibyśmy jeździć autobusem na wieś. Miałabym w końcu własny grób – tu, w Klonowie.
Mama nie musiałaby narzekać, że przemarzniemy. Nasz cmentarz położony jest w dolinie. Tam nie wieje… Tak, ale przecież gdyby mama umarła, nie mogłaby pójść z nami na groby. Nie byłoby jej.
Co ja bredzę! Jak może nie być kogoś, kto był zawsze? Dobrze, że Adam nie potrafi odczytywać moich myśli na odległość. Bolałby go brzuch ze śmiechu od tych moich bredni. Co za głupoty. Mama tylko trochę źle się czuje i to dlatego, że urodziła tego nowego braciszka.
Aniu, nie bój się – mówię do siebie łagodnym głosem, takim jak mówię do lalek w przedszkolu. Wszystko będzie dobrze – powtarzam jak dorośli. Tak, musi być. Nie ma innego wyjścia, będzie dobrze i już! Dlaczego właśnie teraz stoję tu sama? Przydałaby się Ewka albo ciocia. To wszystko przez tę babę. Po co do nas przyszła? Kto ją o to prosił?
Panie Boże, spraw, żeby to nie była prawda, żeby „nie” tej baby nie było… Bardzo Cię proszę, Ty wszystko możesz. Żaden czarodziej nie ma Twojej mocy. Obiecuję, będę najgrzeczniejszą dziewczynką na świecie. Nie będę już robiła dziur w rajtuzach na złość mamie. Nie będę psuła samochodzików Adama, mogę nawet polubić tego małego braciszka. Proszę Cię, Boże, zrób to dla mnie.
Wiem, napracowałeś się z wujkiem Staszkiem i pewnie jesteś zmęczony. Może gniewasz się na mnie, że zawracam Ci głowę, ale ja nie wiedziałam, że tak szybko znowu Cię o coś poproszę.
Obiecuję Ci wszystko, co chcesz!
O, tata! Nareszcie wraca! Idzie wolno, ze spuszczoną głową. Nie widzę jego twarzy.
– Anka, chodź, idziemy – krótkie, ostre polecenie.
Czyżby się na mnie gniewał? Za co?
– Tato, co to był za telefon?
– Daj mi spokój.

Zwykle nie zbliżam się do niego, kiedy trzęsą mu się ręce. Dziś jednak jest mi obojętne, czy oberwę, czy nie. Martwię się o mamę. Chcę, żeby już była ze mną.
– Czy z mamą wszystko dobrze?
Ojciec nie odpowiada.
– Tato – nie ustępuję – co z mamą? Co z mamą?
– „Mamą, mamą, mamą”. Co z nią? Nic. Umarła. Kurwa, zostawiła mnie z trójką dzieciaków! Jak mogła mi to zrobić? Cholera jasna, przestań ryczeć! Pośpiesz się!
„Umarła”. Domy wokół mnie rosną w górę. Przebijają niebo. Drzewa próbują mnie złapać konarami. Ulica ucieka gdzieś w bok, a ja się kurczę. Jestem tak mała, że przechodząc obok mnie, można na mnie nadepnąć, nawet tego nie zauważając. Nie mogę przełknąć śliny. Niebo wyszło z kryjówki. Przygniata mnie do ziemi swym ogromem. Jest mi zimno. Zatrzymuję się. Skąd ta cisza? Nie jestem w stanie zrobić nawet kroku. Żelazna obręcz zaciska mi się wokół szyi. Nie mogę oddychać. Dławię się. Krzyczę.
Żaden dźwięk jednak nie przedostaje się na zewnątrz. Rozglądam się. Wstaje dzień. Ludzie śpieszą się do fabryki na ranną zmianę.
Rozmawiają ze sobą, jakby nic się nie stało. Stara Lewicka otwiera kiosk, obok nas przejeżdża jelcz, jacyś młodzi ludzie o długich nogach i pająkowatych rękach ścigają się na rowerach. Śmieją się tak głośno, że mam wrażenie, iż za chwilę ogłuchnę. Ludzie! Czy wy nie widzicie, co się stało? Świat umarł i nikt tego nie zauważył oprócz mnie.
– Anka, nie płacz.
W głosie ojca nie ma już złości, ale co mnie to obchodzi? Tata głaszcze mnie po głowie. Niepotrzebnie, ja przecież nie płaczę.
Ktoś zamienił mnie w robota lub może śpię i nic mi się nie śni.
Zupełnie nic!

 
Wesprzyj nas