Powieść Dariusza Domagalskiego rozgrywa się w czasach biblijnych, w okresie wypraw krzyżowych i współcześnie, a bohaterami jest troje ludzi, których losy wiąże wspólna tajemnica i artefakt ze światyni jerozolimskiej.


Angele DeiW Niebiosach szykuje się wojna. Po buncie Samaela, który nie mógł się pogodzić z wywyższeniem przez Boga ludzi i został strącony w piekielną otchłań, kolejni aniołowie podważają odwieczny ład. Zazdrośni o bożą miłość planują zagładę ludzkości.

Podczas najazdu wojsk Nabuchodonozora na Królestwo Judy ze świątyni jerozolimskiej zostaje wywieziony tajemniczy artefakt, którym zbuntowane anioły chciały się posłużyć, by zerwać przymierze ludzi z Bogiem.

Buntownicy rozpoczynają poszukiwania, ślad jednak rozwiewa się jak dym…

Dariusz Domagalski – pisarz, felietonista i scenarzysta komiksów. Debiutował w 2006 roku w czasopiśmie „Science Fiction, Fantasy i Horror”, w roku 2009 rozpoczął wydawanie cyklu powieściowego z okresu wielkiej wojny z zakonem krzyżackim, łączącego elementy powieści historycznej i fantasy. Na swoim koncie ma ponadto klasyczne powieści historyczne “Vlad Dracula” i “Piraci Północy: Bractwo”, powieść science fiction “Silentium Universi” i kryminał “Cherem”.

Dariusz Domagalski
Angele Dei
seria Horyzonty zdarzeń
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 2 sierpnia 2016

Angele Dei


ROZDZIAŁ 0
GŁUPIEC

Wędrowiec wyrusza w podróż. W barwnym kostiumie, nie przybrudzonym jeszcze przydrożnym kurzem, z podręcznym tobołkiem i zapałem w sercu.
Słońce oświetla mu drogę, więc ufnie stawia pierwsze kroki. Zdaje się pląsać niesiony radością i wolnością. To niefrasobliwy marzyciel. Spogląda w górę, na obłoki, marząc o wielkiej przygodzie. Gdyby tylko spojrzał w dół, dostrzegłby, że zmierza ku przepaści. Za nogawkę ciągnie go pies, usiłując ostrzec przed niebezpieczeństwem i zawrócić z obranej drogi. Ale jest już za późno. Głupiec runie w dół i rozpocznie podróż, która odmieni jego życie.

Jerozolima, 586 rok p.n.e.

Od świtu słońce prażyło niemiłosiernie, zwiastując kolejne gorące lato, które na dobre rozgościło się w Królestwie Judy. O tej porze roku mieszkańcy Jerozolimy sypiali na dachach swoich domów, po całodziennym upale szukając ukojenia w chłodnych podmuchach wiatru. Z nadejściem poranka niespiesznie schodzili do głównej izby na parterze, gdzie siadali na matach rozesłanych na kamiennej posadce i całą rodziną zjadali pierwszy posiłek. Na śniadanie nie mogło zabraknąć świeżo upieczonego chleba smarowanego miodem, miski soczewicy z czosnkiem, ogórkiem i cebulą. Do tego kubek koziego lub owczego mleka. Potem wszyscy rozchodzili się do swoich zajęć.
Mężczyźni przeciskali się w zaduchu ciasnymi, tłocznymi uliczkami miasta, żeby zdążyć na czas do warsztatów rzemieślniczych. Inni na targu rozstawiali kupieckie kramy. A najbiedniejsi zmierzali za mury miasta do pracy w okolicznych kamieniołomach. Kobiety zaś doglądały domostwa.
Ale tego dnia Jerozolima wyglądała zupełnie inaczej. Habakuk szedł przez opustoszałe miasto, z przerażeniem spoglądając na zniszczenia, których dokonała wojna. Chłopiec miał czarne włosy kaskadą opadające na ramiona, duże brązowe oczy, w których dostrzec można było niezwykłą łagodność, ale i ciekawość świata. Liczył sobie zaledwie dwanaście lat i nie zdążył poznać świata, z całym bagażem jego okrucieństw. Dotąd zawsze miał dach nad głową i nigdy nie był głodny.
Pochodził ze średnio zamożnej rodziny hebrajskiej od pokoleń trudniącej się handlem. Ojciec Habakuka przywoził z odległego Ofiru mirrę, drewno sandałowe, olejki z krzewu balsamowego, sproszkowaną korę cyprysową i inne wonności. W całym Królestwie Judy nie było kupca, który lepiej znał się na pachnidłach. Tak wiele dla niego znaczyły, że nawet swemu pierworodnemu dał imię oznaczające bazylię w języku chaldejskim.
Rodzice Habakuka długo czekali na syna. Po pięciu córkach, które zdążyły już dorosnąć i wyjść za mąż, Jahwe wreszcie obdarzył ich męskim potomkiem. I jak to zazwyczaj bywa, gdy na świat przychodzi wymarzone dziecko, chłopiec stał się oczkiem w głowie rodziców. Ojciec nieprzyzwoicie go rozpieszczał, a matka niczym jastrzębica, która polując, jest krwiożerczą bestią, lecz ze wszystkich ptaków najbardziej troszczy się o pisklęta, strzegła go przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Ale w tych ciężkich czasach matczyna miłość mogła nie wystarczyć.
Babilończycy oblegali Jerozolimę już ósmy miesiąc. Wojska króla Nabuchodonozora zacisnęły krąg wokół miasta. Dzień w dzień machiny oblężnicze ciskały głazy, nadkruszając potężne mury, łucznicy słali chmary płonących strzał, wzniecając pożary i panikę, zbrojni tłukli w bramy taranami. Od czasu do czasu powstawały wyłomy, w których zaraz pojawiali się wojownicy w stożkowych hełmach. Uzbrojeni w długie włócznie z dwoma grotami dokonywali krwawej rzezi wśród obrońców. Jednakże Hebrajczycy, chociaż nie byli tak wyśmienicie uzbrojeni i ustępowali w sztuce wojennej zaprawionym w boju żołnierzom babilońskim, dzielnie stawiali im czoło. Bronili przecież własnych rodzin. Dobrze wiedzieli, że gdy wróg wkroczy do miasta, nie okaże im litości.
Ale czego nie dokonały wojska Nabuchodonozora, uczyniły głód i zaraza. W wyniku długiego oblężenia brakowało wszystkiego. A przede wszystkim jedzenia. Doszło do tego, że matki zjadały własne dzieci, które zmarły z wycieńczenia lub choroby. Na ulicach zalegało tyle trupów, że nie nadążano z ich grzebaniem. Wszędzie unosił się swąd spalenizny i dym z dogasających pożarów.
Habakuk przeciskał się między przewróconymi kramami, zniszczonymi wozami i ruinami okazałych niegdyś budynków. Przeskakiwał nad obalonymi belkami, szczątkami glinianych naczyń i ludzkimi trupami. Od czasu do czasu natykał się na zwęglone ciała pozostawione w pogorzeliskach. Wówczas szybko odwracał wzrok.
Wtem spostrzegł dziewczynkę. Mogła być w jego wieku lub trochę młodsza. Siedziała oparta o jedyną ocalałą ścianę domu, w którym zapewne mieszkała. Wydawało się, że odpoczywa. Nosiła lniany sadin, tak brudny, że nie sposób było rozpoznać koloru szaty. Na głowie nie miała chusty i wiatr rozwiewał jej bujne włosy koloru kory figowca. Spoglądała gdzieś w dal, na wschód, gdzie według legendy znajdował się Eden, jakby wypatrywała tam nadziei na lepsze jutro. Dziewczyna w jej wieku nie powinna samotnie przebywać na ulicach Jerozolimy. Tym bardziej w czas wojennej zawieruchy. Babilończycy w każdej chwili mogli wedrzeć się do miasta, a wówczas jej los byłby przesądzony.
Habakuk zawołał do niej, pytając, czy potrzebuje pomocy. Nie odpowiedziała. Chłopak zmarszczył czoło i zaniepokojony ruszył ku niej. Nie zwróciła na niego uwagi. W połowie drogi zrozumiał, że coś jest nie tak. Gdy stanął przed nią, zadziwiła go jej uroda. Twarz o delikatnych rysach, teraz wymizerowana i blada, ale wciąż piękna, łabędzia szyja, na którą niesfornie opadały kosmyki włosów, i duże, brązowe oczy. Oczy wypełnione pustką. I Habakuk już wiedział, że nigdy z nią nie porozmawia, nie ujrzy uśmiechu na jej ustach, nie pozna jej zwyczajów i nie do wie się, jaka ona jest. Dziewczynka nie żyła co najmniej dobę. Pewnie umarła z głodu. Czując zbliżającą się śmierć, wyszła przed dom, żeby po raz ostatni ujrzeć wschód słońca. Czy doczekała świtu? Chłopiec wierzył, że tak. Może z pierwszym blaskiem słońca sam Mojżesz po nią przyszedł, żeby zaprowadzić ją do raju.
Habakuk poczuł, jak łzy spływają mu po policzku. Szybko się odwrócił i zaczął biec. Biegł ile sił w nogach, jakby uciekał od koszmaru wojny. Zastanawiał się, dlaczego bóg Hebrajczyków dopuszcza do takich okrucieństw. Do wojny i śmierci niewinnej dziewczyny, pięknej niczym kwiat, któremu nie dano rozkwitnąć.
Zwolnił, dopiero gdy dotarł pod mury miejskie. W ich cieniu leżeli żołnierze. Jedni próbowali złapać trochę snu, inni modlili się lub siedzieli w milczeniu, czekając na kolejny szturm wroga. Odziani byli w ubrudzone białe tuniki ściągnięte niebieskim pasem, kończące się na wysokości kolan kolorowymi frędzlami. Niektórzy mieli marne pancerze płytkowe, które z łatwością przebiłaby babilońska włócznia.
Dawno minęły czasy zwycięstw Jozuego i Dawida. Hebrajczycy, rozleniwieni dobrobytem i pokojem panującym w Królestwie Judy, zatracili umiejętności walki. Za solidnymi murami Jerozolimy czuli się całkowicie bezpieczni. Mówiono, że miasto obroniłaby załoga złożona wyłącznie z chromych i ślepych. Bywało, że mieszkańcy musieli odpierać ataki samozwańczych królów lub dzikich plemion z pustyni i radzili sobie z nimi bez problemu. Ale nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z tak potężnym wrogiem. Nigdy nie mieli przeciw sobie kogoś takiego jak Nabuchodonozor.
Żołnierze podnosili głowy i zdziwieni przyglądali się chłopakowi, bo niewielu mieszkańców zbliżało się do murów. Byli tu tylko zbrojni. Ale żaden z nich nie zainteresował się, co Habakuk tutaj robi. Nikt mu nie zwrócił uwagi, że znalazł się w niebezpiecznym rejonie, nie zapytał, czy potrzebuje pomocy. Przekonani, że gdy tylko mury Jerozolimy padną, i tak pisana mu śmierć, żołnierze wzruszali ramionami i wracali do swoich zajęć.
Habakuk przez jakiś czas szedł wzdłuż północno-wschodnich murów, po czym skręcił w boczną uliczkę i zaczął się wspinać na wzgórze Moria. Tu nie było już zabudowań. Ścieżka wiodła wśród skał, zielonych krzewów i wydm rudego piachu naniesionego przez pustynny wiatr. Ojciec twierdził, że to właśnie stąd Jahwe zebrał ziemię, z której stworzył Adama. Mówił też, że wzgórze jest nie tylko sercem Jerozolimy, ale i całego świata. Habakuk musiał mu przyznać rację, gdy stanął wreszcie na szczycie i ujrzał świątynię. Najświętszy przybytek Izraelitów nie wyglądał zbyt okazale. Surowy, prostokątny, bardziej przypominał spichlerz albo portowy magazyn. Miał około sześćdziesięciu kroków długości i dwadzieścia szerokości. Do ścian bocznych i tylnej przylegały trzy zabudowania z pomieszczeniami dla kapłanów i służby. Niemniej świątynia zapierała dech w piersiach. Może to za sprawą najczystszej bieli, jaką została pomalowana? Może dzięki złotym ornamentom, jakimi ją przyozdobiono? A może to świadomość obecności Najwyższego, który tutaj przebywał, jak wierzyli Izraelici?
– Nareszcie jesteś! – Chłopak wzdrygnął się, usłyszawszy chropowaty, rozgniewany głos nad swoim uchem. – Czekam na ciebie od świtu.
Habakuk już chciał coś powiedzieć na usprawiedliwienie, zełgać, jak to musiał z rana pomóc ojcu, ale spojrzawszy w surowe oblicze proroka Jeremiasza, zrozumiał, że ten rozpozna każde kłamstwo. Spurpurowiał na twarzy i zdołał tylko wydukać przeprosiny.
Mężczyzna okryty był zgrzebnym płaszczem pustelnika, przepasany sznurem i chociaż nie miał więcej niż sześćdziesiąt lat, już podpierał się kosturem. Jego twarz okalała gęsta broda, lecz dało się zauważyć głębokie bruzdy na policzkach. Wiecznie zmarszczone czoło i roziskrzone oczy nadawały mu groźny wygląd. Ale Habakuk nie bał się. Służył mu już od roku i wiedział, że w głębi serca to dobry człowiek.
Jeremiasz przez chwilę spoglądał na chłopaka z dezaprobatą, po czym pokręcił głową i straciwszy nim zainteresowanie, przeniósł spojrzenie na równinę otaczającą miasto. Ze wzgórza roztaczał się widok na całą okolicę i jak na dłoni widać było wojska babilońskie szykujące się do kolejnego szturmu. Aż po horyzont roiło się od machin oblężniczych, rydwanów bojowych, drewnianych taranów ciągniętych przez woły i zbrojnych niosących drabiny.
– Dzisiaj runą mury Jerozolimy – rzekł z przekonaniem.
Habakuk spojrzał na niego niedowierzająco. Chociaż słowa proroka zazwyczaj się sprawdzały, tym razem nie dał im wiary. Przecież miasto przetrwało już pół roku oblężenia, wojownicy odpierali ataki, a wody starczy jeszcze na kilka miesięcy. Dlaczego akurat dzisiaj miałoby dojść do klęski?
– Babilończycy uczynią wyłom w murze i wedrą się do środka. – Jeremiasz przymknął oczy i mówił nawiedzonym głosem. – A wówczas rozpocznie się krwawa rzeź. Rozjuszeni zdobywcy zaczną mordować, grabić, gwałcić i palić. Miasto Dawida obróci się wniwecz. Ze świątyni i pałacu królewskiego pozostaną jeno okopcone gruzy i sterczące kikuty kolumn. Jerozolima zostanie zburzona.
Tym razem chłopak nie miał już żadnych wątpliwości, że prorok wieszczył prawdę. Jeremiasz często ostrzegał mieszkańców przed babilońskim niebezpieczeństwem. W płomiennych mowach błagał rodaków, żeby się opamiętali i nie występowali przeciw Nabuchodonozorowi. W snach widział bowiem, że przyniesie on zagładę całemu Królestwu Judy. Niestety nie posłuchali go. Pewnego razu nawet obrzucili proroka kamieniami i wtrącili do więzienia. Ludzie pokładali nadzieję w sojuszu z Egiptem, ale Nabuchodonozor rozgromił armię faraona i stanął pod murami Jerozolimy.
– Spieszmy się – rzekł zniecierpliwiony Jeremiasz i szybkim krokiem ruszył w stronę świątyni.
Habakuk poszedł za nim. Kilkukrotnie musiał podbiec, żeby nadążyć za świętym mężem, który szedł żwawym krokiem. Chłopak nie zadawał pytań. Wiedział, że i tak nie uzyska żadnej odpowiedzi. Prorok pogrążony był we własnych myślach, a wówczas wszelkie pytania zbywał milczeniem. Zresztą dlaczego miałby się tłumaczyć zwykłemu słudze?
Weszli na główny dziedziniec. Pośrodku stał ołtarz do składania ofiar całopalnych, na którym płonął wieczny ogień. Opodal niego znajdowała się olbrzymia misa wypełniona wodą do obmywania zwierząt ofiarnych. Odlana z brązu, spoczywała na dwunastu wołach z tegoż metalu zwróconych trójkami w cztery strony świata. W czas pokoju było tu mnóstwo mieszkańców i pielgrzymów, którzy przybyli złożyć ofiarę Bogu. Dzisiaj jednak plac był opustoszały.
Gdy tylko pojawili się na dziedzińcu świątyni, z budynku wyszedł arcykapłan w śnieżnobiałej szacie. Potomek Aarona, gdyż tylko oni mogli piastować ten najwyższy urząd, spojrzał z niechęcią na przybyszów. Na pewno nie w smak mu była wizyta proroka. Nie od dziś było wiadomo, że ci dwaj nie darzą się przyjaźnią.
– Czego chcesz, Jeremiaszu? – zapytał bezceremonialnie arcykapłan.
– Już czas – odparł prorok.
Habakuk był przekonany, że opiekun świątyni zaraz wybuchnie śmiechem, jak to często bywało podczas ich konfrontacji, do których dochodziło w czasie zgromadzeń na miejskim placu. Przekomarzali się, krzyczeli na siebie, wyzywali, a niekiedy nawet sobie grozili. Jednakże ku zaskoczeniu chłopaka arcykapłan tylko ciężko westchnął.
– Jesteś pewien? – zapytał.
– Tak – odparł starzec z przekonaniem. – Miałem wizję.
Arcykapłan pokiwał głową. Wyglądało na to, że publicznie nie zgadzał się z Jeremiaszem, ale w głębi serca wiedział, że mówi on prawdę o zagładzie, którą przyniesie Babilon. A może przekonało go oblężenie Jerozolimy?
– A więc to koniec – rzekł rozpaczliwie. – Wszystko stracone.
– Jerozolima upadnie, a nasz naród trafi do niewoli babilońskiej i służyć będzie obcym bogom. Tego już nie zmienimy. Ale możemy ochronić nasz największy skarb. Nie dopuśćmy, żeby dostał się w ręce Nabuchodonozora.
Arcykapłan spojrzał w mroczne wnętrze świątyni.
– Jak chcesz to uczynić?
– Znam pewien sposób.
Strażnik świątyni długo przyglądał się Jeremiaszowi, zastanawiając się, czy może zaufać nawiedzonemu prorokowi. Potem przeniósł spojrzenie na równinę rozciągającą się poza murami miasta. Ujrzał morze babilońskiego wojska podchodzące do murów. W niebo wzbiły się okrzyki bojowe, szczęk oręża i krzyki umierających.
– Zgoda. – Pokiwał głową. – Ja zostanę w świątyni do końca i pewnie tutaj mój żywot dobiegnie kresu. Jednak wyznaczę kogoś, kto ci dopomoże…
– Nie! – zaprotestował Jeremiasz. – Pójdę tylko ja i chłopak. Im mniej osób będzie o tym wiedziało, tym lepiej.
Arcykapłan krytycznie spojrzał na Habakuka, taksując jego mizerną posturę.
– Dacie sobie radę?
– Wszystko w rękach Boga – odparł prorok. – Spieszmy się!
Habakuk poczuł żal. Nagle sobie uświadomił, że już nigdy nie zobaczy ojca i matki. Właśnie miał wstąpić na ścieżkę, z której nie ma odwrotu. Nie wahał się jednak ani chwili. Ruszył za Jeremiaszem. Jego los został przesądzony.

Zamek Montfort, 1228 rok n.e.

Słońce chyliło się już ku zachodowi i mrok spowijał okoliczne wzgórza, gdy strażnicy przy głównej bramie zamku dostrzegli samotnego jeźdźca pędzącego wprost na nich. Mocniej ścisnęli drzewca włóczni i zmrużyli oczy, próbując wypatrzyć, z kim mają do czynienia. Odetchnęli z ulgą, gdy w młodzieńcu o jasnych, targanych przez wiatr długich włosach rozpoznali Hugona von Salzę, który wracał właśnie z konnej przejażdżki. Przytulony do grzbietu kasztana galopował traktem, wzbijając kurz. W roziskrzonych oczach, błękitnych niczym morze w słoneczny dzień, widać było radość życia, pogardę dla niebezpieczeństwa i niczym jeszcze nie zmąconą pewność siebie, tak charakterystyczną dla nieopierzonych młodzików. Nie przejmował się, że w okolicznych lasach widziano Saracenów, których podjazdy coraz śmielej zapuszczały się na ziemie Królestwa Jerozolimskiego. Rycerze z załogi zamku Montfort, którzy do Ziemi Świętej przybyli przed dwudziestu laty z wyprawą krzyżową Ryszarda Lwie Serce i już tutaj zostali, z przekonaniem twierdzili, że muzułmanie szykują się do kolejnej wojny. Według nich pierwszym celem niewiernych będzie położona niedaleko Akka.
Jednakże młodzieńca to nie martwiło. Przeciwnie – marzył o wielkiej bitwie, w której mógłby dowieść męstwa i rycerskiej sprawności. Oczyma wyobraźni widział już siebie w pierwszym szeregu chrześcijańskiego wojska. Nakładał przyłbicę, pochylał kopię i dając wierzchowcowi ostrogę, szarżował na niezliczone zastępy wroga. Powalał Saracenów jednego po drugim, zdobywając szacunek towarzyszy i sławę, która ustami bardów nieść się będzie po królewskich dworach. Nie wątpił w swoją siłę i wojenny kunszt, chociaż nie miał jeszcze okazji utoczyć z przeciwnika krwi, a swoją wiarę opierał na udziale w jednym turnieju rycerskim.
Hugo von Salza przybył do Królestwa Jerozolimskiego zaledwie przed miesiącem, ściągnięty przez brata Hermana – wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego. Wcześniej młodzieniec nie opuszczał rodzinnej Turyngii i wszystko w Ziemi Świętej było dla niego nowe, a co za tym idzie, niezwykle ekscytujące. Zachwycał się pustynnym krajobrazem tak różnym od tego w rodzinnych stronach. Słońce prażyło tu mocniej, powietrze było suche, a rośliny odmienne od europejskich. W miastach panował zgiełk. Roiło się w nich od pielgrzymów oraz kupców przybyłych z najróżniejszych stron świata. I były jeszcze ciemnookie kobiety o oliwkowej skórze, które nie skąpiły swoich wdzięków, jeśli miało się wystarczającą ilość brzęczących monet.
Młodzieniec pogrążony w marzeniach przemknął obok strażników, minął bramę i z impetem wpadł na zamkowy dziedziniec. Z chrzęstem ciężkiej kolczugi gładko zeskoczył z konia i oddał go pod opiekę stajennych.
– Pewnego dnia skręcisz kark – usłyszał przyganę. Głos należał do siwowłosego rycerza o orlim nosie i wodnistych oczach.
– Nie jestem już dzieckiem, Gilbercie – odparł Hugo. – Nie musisz mnie niańczyć.
Nie przekonany mężczyzna pokręcił głową. Młodzieniec roześmiał się i położył dłoń na ramieniu starego rycerza, który służył jego rodzinie już od trzydziestu lat. To on nauczył go władania mieczem, jazdy konnej i obyczaju rycerskiego. Opowiadał Hugonowi o wyprawach wojennych, wielkich bitwach, jak również o dworskiej miłości. Bardziej był mu ojcem niż stary von Salza.
– Co tu się dzieje? – zapytał. Dopiero teraz spostrzegł na dziedzińcu tuzin rycerzy. Rozsiedli się pod murami i czujnie spoglądali na załogę zamku.
– Mamy gości.
– Joannici – stwierdził Hugo, widząc na ich ramionach czarne płaszcze z białym krzyżem.
– To poczet dostojnego Guerina de Montaigu.
– No proszę, proszę… – Na ustach młodego rycerza pojawił się krzywy uśmieszek. – Wielki mistrz zaszczycił nas swoją obecnością.
Wszyscy wiedzieli, że joannici i Krzyżacy nie darzą się wielką sympatią. Co prawda walczyli ramię w ramię przeciw Saracenom, ale gdy tylko działania wojenne ustawały, zaraz brali się za łby, rywalizując o polityczne wpływy w Akce. Często wybuchały między nimi sprzeczki, a nawet dochodziło do rozlewu krwi. Joannici uważali się za lepszych, bo służyli w zakonie o dłuższych tradycjach, natomiast aroganccy Niemcy gardzili wielonarodową hołotą. Nic dziwnego zatem, że wizyta ich wielkiego mistrza w siedzibie Krzyżaków budziła zdziwienie.
– To nie wszystko – rzekł Gilbert, wyciągając dłoń w stronę kuchni. – Spójrz tam.

 
Wesprzyj nas