Bliskie kraje to 22 opowiadania o inności, obcości i niezwykłych spotkaniach. Zarazem jest to wyznanie wiary w piękno i moc literatury w świecie wyniszczonym przez wojny i kryzys ekologiczny. Mocna, hipnotyzująca proza.


Bliskie krajePewna kobieta zakłada nielegalny ogród na ostatnim piętrze warszawskiego bloku. Pewien mężczyzna składa 1156 żurawi origami i niechcący ratuje komuś życie. Pewna dziewczynka martwi się, że wyrażając egoistyczne życzenie, popełniła grzech przeciwko grawitacji. Punkowa poetka zostaje gwiazdą serialu telewizyjnego, a sekretarka zmarłego pisarza wchłania jego tożsamość jak rozgwiazda ciało swojej ofiary.

Pamięć odsłania warstwy krajobrazów, do których nie da się już wrócić, chociaż to one nas zbudowały. Świat przyrody przenika się z ludzkim światem, a mimo to pozostaje dziki, wywołując zachwyt i grozę. W drugim człowieku otwiera się otchłań, niepokojąca, ale i znajoma. Inni są tuż obok nas, a zarazem nieskończenie daleko.

Bliskie kraje są o ludziach, którzy są daleko, bo odpłynęli lub właśnie odpływają ze swoich sfer bezpieczeństwa i stałych lądów. Są gdzieś, gdzie kończy się dzieciństwo lub zdarza się coś, co wytrąca ze stanu oczywistości, a co czasem wstyd opowiedzieć nawet sobie samemu. Na plan pierwszy wypływają drugoplanowe postaci, które odklejają się, nie pasują, nie załapały się na sukces i szczęśliwe życie, tracą marzenia i pragnienia. Jak żyć po katastrofie, której czasem nawet się nie dostrzega, ale która jest, wydarza się, wydarzyła się.

W Bliskich krajach mieszka mnóstwo ludzi i historii. Klamrą są dwa opowiadania (kobiety i mężczyzny: Właśnie tu wybuduję świątynię i Orgaspace) z końca świata jaki znamy, po katastrofach ekologicznych i wojnach. O ile jednak u początku książki to jeszcze niby-film, przy jej końcu to już rzeczywistość, a list od mieszkańca Orgaspace, arki Noego dla bogatych, pisany ręcznie wiecznym piórem na niezadrukowanych kartkach wyrwanych ze starych książek, jest jakby wyciągniętym z morza listem w butelce od ostatniego człowieka na Ziemi.

Julia Fiedorczuk urodziła się w 1975 roku. Jest poetką, tłumaczką, adiunktem w Instytucie Anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Debiutowała w roku 2000 tomem poetyckim “Listopad nad Narwią”, za który otrzymała nagrodę Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Autorka kilku zbiorów wierszy: “Bio” (2004), “Planeta rzeczy zagubionych” (2006), “Tlen” (2009) i “tuż-tuż” (2012), a także zbioru opowiadań “Poranek Marii” (2010) oraz dwóch powieści “Biała Ofelia” (2012) i “Nieważkość” (Marginesy, 2015). Laureatka wielu nagród, w tym austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Jej utwory zostały przełożone na 17 języków, w tym walijski, japoński i islandzki. Mieszka w Warszawie.

Julia Fiedorczuk
Bliskie kraje
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 13 kwietnia 2016

Bliskie kraje


Rozgwiazda

11 sierpnia

Wczoraj minął rok od śmierci R.
Przyjechałam tu pięć dni temu, żeby uporządkować to, co po sobie zostawił, bo wierzę, że jestem jedyną osobą, która może postąpić lojalnie zarówno wobec literatury, jak i wobec niego. Większość ostatnich dziesięciu lat przytomnego życia spędził na tej skalistej i wietrznej, spalonej słońcem wyspie. Przyjeżdżał tu na swoje pisarskie odosobnienia, podczas których nie kontaktował się z nikim, nawet ze mną – najpierw na krótko, potem na dłużej, w końcu kupił tu dom i został na dobre, czyli na całe trzy lata, aż do momentu, kiedy choroba uniemożliwiła mu samodzielne funkcjonowanie. Pracował wówczas nad nową powieścią, nad swoim opus magnum, na które wszyscy od lat czekali. Przyjechałam wtedy po niego – była to moja pierwsza wizyta w tym miejscu – żeby zabrać go z powrotem do Wiednia.
Spędził kilka miesięcy w szpitalu. Miał trudny do zinterpretowania zespół objawów neurologicznych z okresami dezorientacji i utraty pamięci oraz zaburzeniami widzenia. Po pół roku uznano, że demencja postępuje i nie da się jej powstrzymać. R. został umieszczony w ośrodku opiekuńczym na zachodnich peryferiach miasta; dołożyłam wszelkich starań, aby wiadomość o tym nie przedostała się do prasy. Odwiedzałam go codziennie, nawet kiedy już mnie nie poznawał. Nadal pisał, jakby to był jakiś fizjologiczny odruch. Dzień w dzień zastawałam go siedzącego na ławce w parku przed ośrodkiem i notującego coś skrupulatnie w zeszycie. Zabierałam te zeszyty do domu i studiowałam. Były to szczegółowe raporty z jego drastycznie okrojonego życia: niekończące się opisy posiłków, listy przyjmowanych leków, uwagi o pogodzie i szwankującym wzroku. W skrócie: sprawozdanie z progresji konania.
Przez parę pierwszych tygodni po śmierci R. zupełnie nic nie czułam. Byłam jedyną osobą, która mogła zająć się formalnościami – poza mną nie miał nikogo bliskiego. Nigdy się nie ożenił, nie miał dzieci, od kilku dekad nie utrzymywał kontaktu z rodziną z Polski, pod koniec nie miał już także przyjaciół, choć oczywiście kręcili się wokół niego wielbiciele i naśladowcy oraz agenci i wydawcy ostrzący sobie zęby na ostatnie dzieło wybitnego pisarza – cały tłum sępów gotowych w każdej chwili zlecieć się do trupa. Zdecydowałam, że wszystko załatwię sama i że nikt inny nie będzie miał dostępu do jego dokumentów. Zebrałam i uporządkowałam to, co zostało w wiedeńskim mieszkaniu R., szpitalne zeszyty spaliłam. Wiedziałam, że cała reszta jest tutaj, w domu na wyspie, więc kiedy minęły kolejno otępienie, złość i rozpacz, spakowałam wiedeńskie papiery R. i trochę swoich rzeczy i przyjechałam. Zatrzymałam się w pensjonacie nad samym morzem, siedem kilometrów od miasteczka, w którym znajduje się Villa Rosa, jak nazwał swój dom. Nie mogłam zamieszkać w Villi, bo nie wiadomo, do kogo ona teraz należy (R. nie sporządził testamentu – gdyby to zrobił, należałaby do mnie) – toteż opiekę nad nią tymczasowo przejął związek pisarzy. Pozwolono mi jednak wejść do środka i przejrzeć papiery. Jako wieloletnia sekretarka R. dobrze znałam jego sposób pracy, więc jeśli ktokolwiek miał odnaleźć niedokończone dzieło mistrza i poskładać je z rozproszonych zapisków, byłabym to ja.
Bliskość morza okazała się błogosławieństwem. Panował taki upał, że tylko częste kąpiele w chłodnej przejrzystej wodzie umożliwiały przetrwanie. Momentami zrywał się wiatr, ale był to zły, gorący wiatr od lądu. Z trudem oddychałam. Najprostsze czynności wymagały nadludzkiego wręcz wysiłku. Dopiero po dwóch dniach pojechałam taksówką do Villa Rosa. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy przyjechałam tam, żeby zabrać R. do Wiednia, jeśli nie liczyć kilku pajęczyn, trzech jaszczurek (czmychnęły, gdy tylko poczuły na sobie mój wzrok) i warstwy kurzu. Opróżniłam szuflady biurka, zebrałam do kartonowych pudeł rozwleczone po całym domu papiery i zaniosłam to wszystko do samochodu. Pot zalewał mi oczy, serce łomotało. W drodze powrotnej poprosiłam kierowcę, żeby obwiózł mnie po miasteczku. Pokryte płytkami z piaskowca domy lśniły w słońcu, roślinność, z wyjątkiem majestatycznych palm wzdłuż głównej ulicy, prawie zupełnie wyschła, witryny nielicznych sklepików w rynku zasłonięto na czas sjesty. Wielki, głęboki, wibrujący błękit nieba zdawał się przygniatać miasteczko do suchej czerwonej ziemi.
Wróciłam do pensjonatu. Po krótkiej sjeście zeszłam nad morze. Niewielką plażę opanowała grupa turystów z Polski. Blady grubawy facecik w czerwonych kąpielówkach i goglach długo nakładał płetwy na drabince prowadzącej do wody. Brzeg był w tym miejscu bardzo stromy, a woda od razu głęboka. Czekałam, aż skończy. „Powinni to całkiem inaczej urządzić”, powiedział do mnie po polsku, próbując zawiązać sojusz. Nie wiem, jak to możliwe, ale zawsze umieją mnie rozpoznać. Wzruszyłam ramionami. Woda była chłodna i bardzo przejrzysta, pływanie przyniosło mi ulgę.

Kilka dni później

Upał się nasilił. Słońce pali niemiłosiernie od samego rana, w południe oślepia, a po południu świat zaczyna tracić kontury, jakby był zrobiony z galarety. Można tylko dryfować w morzu albo spać. Rankami i wieczorami przeglądam papiery. Na razie są to głównie opisy przyrody, miejsc i banalnych zdarzeń, fragmentaryczne, pełne powtórzeń. Najlepsze przepisuję na komputerze, od razu nieco je redagując; znam jego styl bardzo dobrze, miałam mnóstwo czasu, żeby go opanować, umiem odgadnąć intencje. Nie znalazłam jeszcze planu książki ani niczego, co stanowiłoby choć zalążek fabuły „europejskiej powieści na nowe stulecie”, nad którą rzekomo pracował. Nocą, kiedy kładę się do łóżka, słyszę chlupotanie morza, chwilami tak głośne, że zagłusza bieg myśli. Z początku wydawało mi się jednostajne, z czasem zaczęłam dostrzegać w nim pewien wzór.

Kilka dni później

Rano, jeszcze przed śniadaniem, zeszłam popływać w zatoce. W wodzie roiło się od czarnych serc. Po bliższym przyjrzeniu się zrozumiałam, że to osmalone liście. „Paliło się tam po drugiej stronie, słyszała pani?”; facecik w czerwonych kąpielówkach, który niespodziewanie pojawił się na brzegu, wskazywał na zalesione wzgórza po drugiej stronie zatoki. Nie słyszałam. Odkąd tu przyjechałam, interesowały mnie wyłącznie sprawy związane z R. „Był wielki pożar”, ciągnął. „Ale już zgasili”, dodał uspokajającym tonem. Zanurkowałam.
Kolejna gorąca i duszna noc. Skończyłam przeglądać zawartość pierwszego pudła. Nic, tylko niekończąca się inwentaryzacja banalnych czynności. Czasem jakieś proste historyjki: wyprawa na targ, gotowanie, zamykanie okiennic dla ochrony przed południowym słońcem, drzemki, sny, lektura gazety przy popołudniowej kawie, kieliszek wina wieczorem, znowu sny, jeszcze więcej snów, i jeszcze. Przepisałam na komputerze niektóre fragmenty, papiery spalę.

Kilka dni później

Za długo spałam. Po wstaniu od razu poszłam nad morze. Facecik w czerwonych kąpielówkach leżał rozwalony na plastikowym leżaku. Wskoczyłam do wody. Jest tak słona, że pływanie nie wymaga żadnego wysiłku, ciało po prostu unosi się na powierzchni jak korek. Nawet moje wysuszone zwłoki odzyskały lekkość. Położyłam się na plecach i dryfowałam, wpatrując się w bezdenne pulsujące niebo.
Schodziłam do wody jeszcze kilka razy, żeby się ochłodzić. Patrzyłam na fale. Zdawało mi się, że morze nie ma końca. Potem dostrzegłam coś na horyzoncie. Boja? Skorupa dużego żółwia morskiego? Maleńka łódź? Postanowiłam nie czytać gazet.
Wieczorem przeglądałam papiery z drugiego pudła. Znalazłam plik kartek podpisany „Europa – notatki”, ale były tam tylko opisy okolicznych plaż i długa lista plastikowych przedmiotów wyrzuconych przez morze: reklamówki, butelki, korki, szczoteczki do zębów, klapki, gumki do włosów, ręka lalki, przedziurawiony materac, kubeczek, etui na telefon komórkowy, widelec (tytuł tego dziwnego poematu brzmiał Elegia). Kartkę z listą spaliłam nad popielniczką. Wzeszedł księżyc. Jest nadgryziony z prawej, zmierza do nowiu. Otacza go delikatna mgiełka. Nad ranem intensywne sny. Wędrowałam przez jakieś obce miasto i natrafi łam na grupkę łobuzów. Stali na chodniku i rzucali do siebie butelkami. Raz na jakiś czas któraś spadała na chodnik i rozbijała się z głośnym brzękiem, właściwie za każdym razem była to niewielka eksplozja. Podeszłam do nich i powiedziałam: „Przestańcie”.
Najmłodszy, blondyn, prawie dziecko, powiedział: „Pani musi być strasznie stara, żeby się tak nie bać”. „Mam siedemdziesiąt lat”, oznajmiłam z dumą. Strasznie się z tego śmiałam po przebudzeniu. A potem uświadomiłam sobie, że moja odpowiedź nie była wcale tak bardzo daleka od prawdy…
Cała wieś czeka na burzę, skwar i duchota są prawie nie do zniesienia. Żeby otrząsnąć się ze snów, poszłam rano do miejscowej kawiarenki na podwójne espresso. Nieopodal dzieci skakały do wody z wysokiego falochronu. Czas grzązł w upalnym galaretowatym powietrzu, więc widziałam ich skoki jakby w zwolnionym tempie – były to bardzo piękne dzieci, wyglądały jak gwiazdy spadające w pióropuszach z blasku. Na horyzoncie niczego nie było, tylko to morze, bez końca. Dokończyłam kawę, zapłaciłam, wypełzłam spod markizy i poszłam w dzikie słońce. Ja, starucha.
Po sjeście przemknęło mi przez myśl, że sama mogłabym napisać Europę. Wiem przecież, co go interesowało, jakie były jego obsesje, znam historię jego życia, miałam mnóstwo czasu, żeby to wszystko przetrawić – a jeśli nie ja, to kto?

Tego samego dnia, po południu

Facecik z dołu wyłowił z wody rozgwiazdę i położył ją na skałach, żeby wyschła – też mi trofeum myśliwskie! Było już za późno, by wrzucić ją z powrotem do wody. Nocna rozbójniczka, w morzu taka silna, szybko zdechła na słońcu. Patrzyłam na tego człowieka z tak intensywną wrogością, że w końcu i jego zrobiło mi się trochę żal, ulitowałam się nad nieforemnym ludzkim ciałem przysmażonym na czerwono niczym pieczeń nad ogniem. Spojrzał na mnie spode łba jak obrażony chłopiec. Moje współczucie prysło. Muszę się napić wina.

Tego samego dnia, wieczorem

Przed chwilą – widziałam to z góry – facecik wziął rozgwiazdę za jedno z wiotkich już ramion i wrzucił z powrotem do morza. Wyglądała jak mała czerwona szmatka, chustka do nosa. Mimo wszystko poczułam ulgę. Jej szczątki zostaną natychmiast zjedzone, tak jest dobrze, to należy do natury rzeczy, to należy do natury morza. Muszę powiedzieć, że jeszcze nigdy nie piłam czerwonego wina o tak intensywnym aromacie.

Następnego dnia

Tuż przed północą znów zeszłam popływać. Morze mlaskało jak wielka wilgotna paszcza.
Później, nad ranem, wreszcie przyszła burza. Grzmiało przez kilka godzin bez przerwy, padał ulewny deszcz, do tej pory na moim tarasie stoją kałuże. Ochłodziło się i świat wygląda jak przetarty gąbką, przedmioty odzyskały kształty, rośliny są intensywnie zielone. Poszłam do sklepu. Mieszkańcy wioski wyszli przed domy, zaludnił się mały okrągły plac przed kawiarnią, wszyscy świętują tę zmianę pogody, odrodzenie świata. Wezmę się dzisiaj za kolejne pudła, ale najpierw drzemka – w nocy, zafascynowana tym spektaklem wody i światła, nie mogłam spać. Kiedy wracałam, jaszczurka przebiegła mi drogę, jej ruchy, rytmiczna naprzemienność wysiłku i spoczynku, przypominały falę. Stale powraca do mnie jedno zdanie z notatek do Europy, banalne, ale jakoś nie daje o sobie zapomnieć: „Będziesz miała tyle, ile umiesz wziąć…”.

Następnego dnia

Śniła mi się rozgwiazda. Przeczytałam potem w internecie, że rozgwiazdy polują głównie na ślimaki i małże. Przysysają się do ofiary odnóżami. Są tak silne, że po pewnym czasie udaje im się rozchylić muszlę. Przez powstałą w ten sposób szczelinę wpuszczają do wnętrza muszli swój żołądek, polewają małża sokami żołądkowymi i trawią go w jego własnym domu, a potem powoli wchłaniają. Taka uczta może trwać nawet dziesięć godzin. Byłam zmęczona, większą część dnia spędziłam na tarasie, na przemian drzemiąc i patrząc na chmury. Zdawały się całkowicie nieruchome, ale kiedy na moment przymykałam oczy, widok zupełnie się zmieniał. Wpatrywałam się w horyzont. Czasem wydawało mi się, że coś tam dostrzegam, jakieś żywe, poruszające się punkciki, jakieś kształty. Później okazywało się, że to złudzenie.
Wieczorem przyszedł mejl od dużego austriackiego wydawcy. Pytają, czy jest szansa, aby Europa była gotowa do druku jeszcze w tym roku. „Nie, nie ma szansy!”, odpisałam natychmiast. Przecież muszę napisać tę książkę. W trzecim pudle odkryłam duży plik zawierający prawie wyłącznie opisy ludzi. Policzyłam je dla zabawy: sto osiem osób! To mi przypomina, że od pewnego czasu nie widziałam facecika w czerwonych kąpielówkach, znikła cała ta grupa, pewnie wyjechali. Znowu myślałam o rozgwiazdach, o ich nocnych ucztach. Te zwierzęta są bardzo powolne, ale jakże skuteczne. W głębokim mroku morza skradają się do ofiary, a kiedy już pochwycą ją w swoje silne ramiona – nie ma odwrotu.
Po południu poszłam na spacer. Weszłam na wzgórza za wioską i wędrowałam tak, jak prowadziła mnie droga. Najpierw była asfaltowa, potem szutrowa, w końcu przeszła w ścieżkę, później urwała się nawet ścieżka. Ziemia była ceglastoczerwona i sucha – kałuże po ostatniej burzy zniknęły bez śladu – nieopodal rosły stare drzewa oliwne o szarych pluszowych liściach. Oliwki były jeszcze małe, wielkości paznokcia. Doszłam do miejsca, z którego mogłam zobaczyć swoją zatokę i pensjonat. Białe budynki wibrowały w słońcu, morze migotało, znowu zaczynało się robić niemiłosiernie gorąco. Nie mogłam sobie przypomnieć, jaki jest dzień tygodnia – chyba zaczęłam tracić rachubę czasu. Godziny, dni, tygodnie – są jak kulki rtęci, łączą się i rozdzielają, a potem znowu się łączą – inaczej.
Wieczorem dalej przeglądałam papiery. Odniosłam wrażenie, że z monotonii tych opisów wyłania się jednak jakaś kompozycja. Może będę musiała przeczytać wszystko jeszcze raz. Znam intencje R. lepiej niż ktokolwiek inny, przepisywałam jego książki przez trzydzieści lat. Przez trzydzieści lat byłam jego pierwszą redaktorką.
Po zachodzie słońca nalałam sobie czerwonego wina. Piłam je powoli, patrząc na pomarańczowe i różowe smugi nad wzgórzami po drugiej stronie zatoki. Wyglądały jak łuna pożaru. W końcu zgasły. Na rozgrzanej ścianie domu siedział gekon w kolorze bladego ciała. Czekał na ćmę.

Kilka dni później

Ponownie pojechałam do Villa Rosa. Nie prosiłam już o pozwolenie, otworzyłam drzwi kluczem, który znalazłam, porządkując wiedeńskie mieszkanie R. po jego śmierci. Kiedy zaczęłam przeszukiwać sypialnię, spod łóżka wylazł skorpion! Zamarłam ze strachu. Potem ni z tego, ni z owego przypomniał mi się ten sen sprzed kilku dni… Poszłam do kuchni po miotłę. Otworzyłam drzwi balkonowe i za pomocą miotły wypędziłam skorpiona na taras, a później do wysuszonego na wiór ogrodu. „Mam siedemdziesiąt lat”, wysyczałam w przestrzeń. Skorpiona już tam nie było. Znalazłam papiery pod materacem i w szafie, między prześcieradłami. Spory plik leżał w kuchni na dnie szuflady ze sztućcami. A więc chował te notatki – chował je. Ale przed kim je chował? Powiedziałam kierowcy, żeby wrócił wieczorem, po czym przystąpiłam do systematycznego przeszukania. Ponownie przejrzałam sypialnię, kuchnię, salon, gabinet, łazienkę; każdy zakamarek, każdą szufladę, każdą szafę. Zajrzałam nawet pod donice na balkonie i zdjęłam książki z półek. Nie miałam siły ustawiać ich z powrotem, bo znów było bardzo gorąco. Znalazłam jeszcze kilka pojedynczych kartek. Spakowałam wszystko do torby i usiadłam na tarasie. Wiedziałam, że więcej już tam nie wrócę, Villa Rosa może sobie teraz należeć do związku pisarzy, do kogokolwiek. Przeglądałam kartki: znowu to samo – życie, życie chwila po chwili, godzina po godzinie, do tego jakieś fragmenty spisane z gazet z komentarzem: „Złe wieści”. Przecież nie ma żadnych innych wieści, pomyślałam, tylko złe. Kiedy znalazłam kartkę z literami s.o.s., zrozumiałam, że właśnie w tym momencie zaczął tracić zmysły.
Wieczorem dokładnie obejrzałam swoją twarz w lustrze. Opaliłam się, chociaż nie zamierzałam. Moje rysy się wyostrzyły, pogłębiły się bruzdy na czole i po bokach mojego dużego nosa. Opalenizna jeszcze bardziej mnie postarzyła, wyglądałam jak czarownica. Czyżbym jednak przybrała trochę na wadze?

Kilka dni później

Rano lekkie zachmurzenie. Morze wyglądało prawie groźnie.
Leżałam w łóżku i nasłuchiwałam, byłam prawie pewna, że coś do mnie mówi. Potem wygramoliłam się z pościeli, trochę bolało mnie biodro. Zawsze uważałam ciało za swoją największą porażkę. Ubrałam się i poszłam do sklepu. Kupiłam więcej kawy, pomidorów, oliwek i wina. Czekając w kolejce do kasy, zerknęłam na gazety na stojaku. Nie znam tutejszego języka, więc nie rozumiałam nagłówków – tylko zdjęcia. „Co to za wojna?”, miałam ochotę grzecznie kogoś zapytać, ale nie wiedziałam jak. Wróciłam do domu, zrobiłam śniadanie. „Co to za wojna?”, zastanawiałam się, patrząc na morze, które nie miało końca.
Po deserze złożonym z dwóch dojrzałych, rozgrzanych na słońcu fig napisałam do swojego asystenta, że inaczej, niż początkowo planowałam, nie wrócę do Wiednia z początkiem września. Potrzebuję nieco więcej czasu. Może jeszcze miesiąc. Może jeszcze dwa.

 
Wesprzyj nas