Czwartego lipca 1946 roku w Kielcach doszło do pogromu Żydów. Sześćdziesiąt pięć lat później za sprawą tego tragicznego wydarzenia splotą się ze sobą losy dwóch kobiet…


Czarne liściePierwsza z nich to Julia Pirotte (postać autentyczna), żydowska komunistka, w 1946 wysłana do Kielc jako fotoreporterka „Żołnierza Polskiego” na pogrzeb ofiar pogromu.

Druga – Weronika Czerny, badaczka stosunków polsko-żydowskich w czasie II wojny światowej, naznaczona traumą okrutnej tajemnicy rodzinnej.

W przeddzień uroczystości upamiętniającej ofiary pogromu kieleckiego na Weronikę spada nowy cios: znika jej dziesięcioletnia córka Laura. Czyżby porwał ją chory psychicznie ojciec? A może jest to zemsta kogoś, kto nie chce wybaczyć Weronice ujawniania niewygodnej prawdy…

Rozpoczynają się dramatyczne poszukiwania, w których towarzyszą bohaterce dwaj mężczyźni – policjant po przejściach i dziennikarz lokalnej telewizji. Będzie to także podróż w czasie, podczas której Weronika nie tylko dowie się czegoś nowego o pochodzeniu własnej córki, ale też – za sprawą niespodziewanego romansu – lepiej pozna samą siebie.

Pogrom Kielecki

Ponad rok po zakończeniu II wojny światowej, 4 lipca 1946 r., na ulicy Planty, w centrum miasta, ponad czterdziestu Żydów zostało zabitych lub ciężko rannych. Bezpośrednią przyczyną mordu była plotka o rzekomym uprowadzeniu ośmioletniego Henryka i jego rytualnym zabójstwie.
Okoliczności pogromu nie zostały jak dotąd do końca wyjaśnione. 21 października 2004 r. postępowanie karne prowadzone przez IPN, zostało umorzone. W opublikowanych w 2006 r. wynikach śledztwa IPN podał, że materiał dowodowy nie potwierdza jednoznacznie żadnej z hipotez o pogromie jako sowieckiej, nazistowskiej lub innej prowokacji. Jako najbardziej prawdopodobną hipotezę uznano wersję, że wydarzenia z 4 lipca 1946 r. miały charakter spontaniczny i zaistniały wskutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności natury historycznej i współczesnej.
Jednym z najważniejszych materiałów dokumentujących pogrom kielecki są fotografie polsko-belgijskiej reporterki Julii Pirotte.

Maja Wolny – kielczanka, doktor nauk humanistycznych, absolwentka polonistyki oraz dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2003 roku mieszka w Belgii, gdzie przez siedem lat prowadziła fundację promującą kultury Europy Wschodniej, a obecnie jest dyrektorką Muzeum Morskiego. Debiutowała napisaną wspólnie z Piotrem Sarzyńskim “Kroniką śmierci przedwczesnych”.

Maja Wolny
Czarne liście
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 6 lipca 2016

Czarne liście

1

Bruksela, maj 1940

Były kościste i cienkie jak cerkiewne świece, chłodne w dotyku, zawsze suche, pewne. Palce sanitariuszki wzywanej wtedy, gdy kula tkwiła zbyt głęboko. Praca wymagała odwagi i precyzji, Julia po prostu musiała być spokojna. Teraz jednak, kiedy pod liliową bibułą wyczuwała odmianę swojego losu, z trudem opanowywała wzruszenie. Nie wiedziała, jaki dokładnie model skry wa się pod tym miłym w dotyku opakowaniem, ale ciężar paczki mówił jej, że może to być jedno z nowocześniejszych i droższych urządzeń. Tym niewinnym papierem pakunkow ym, w jaki przed świętami zawija się pudełko pralin lub flakonik perfum, Suzanne chciała odwrócić uwagę kuriera od prawdziwej zawartości przesyłki. À la guerre comme à la guerre – lepiej, żeby chłopak niczego się nie domyślał.
Julia odskoczyła z przerażeniem od stołu. Zapomniała o kurierze. Nie zasłoniła okien, choć przecież umawiała się z Suzanne, że zawsze będzie to robić, ilekroć usłyszy poczwórne pukanie do drzwi. Chłopak siedział jeszcze na schodach, miał opuścić kamienicę dopiero po tym, jak Julia zanuci Alouette, gentille alouette, co oznaczało, że nie będzie wiadomości zwrotnej. Podeszła do drzwi i zaśpiewała umówioną piosenkę. Lekko zachrypnięta, próbowała wydobyć z siebie melodyjną beztroskę, taką, z jaką dziewczyny przychodzące do szorowania podłóg akompaniują sobie przy monotonnych zajęciach.
Wyjrzała na skąpaną w deszczu rue des Ménages, udając, że strzepuje okruchy z lnianej ściereczki. Właśnie przekwitał bez i Julii przemknęło przez myśl, że może widzi te cudowne krzewy po raz ostatni. Ich białe kwiaty rdzewiały od zbyt wysokich majowych temperatur i częstego deszczu. Odprowadziła wzrokiem znikającego za rogiem ulicy kuriera. Dochodziła piętnasta, robotnicy nie wrócili jeszcze z fabryk, na dworze było cicho. W zeszłym tygodniu większość przerażonych wojną mieszkańców opuściła miasto, nic więc dziwnego, że ulice były prawie puste. Po drugiej stronie zwykle ruchliwego skrzyżowania przechadzał się bogato ubrany mężczyzna z psem myśliwskim. Pod sklepem Meibauma stał policjant i spoglądał na zegarek. Julia udała, że go nie dostrzega, i szybkim ruchem zasunęła story. W pokoju zapanował półmrok.
Wreszcie mogła wrócić do stołu, na którym elegancko zapakowane leżało jej przeznaczenie. Papier pachniał wodą kolońską. Julia podryfowała w myślach na drugi koniec miasta, tam gdzie domy mają zadbane ogródki i gdzie służący z gracją otwierają drzwi zapowiedzianym gościom. Wiedziała, że za chwilę rozedrze papier i wtedy wszystko w jej życiu się zmieni. Przez moment pomyślała, że białą wstążeczkę, którą obwiązany był prezent, można by zachować na inną okazję, ale skarciła się za ten pomysł, godny petite bourgeoise.
Jej palce dotykały subtelnej porowatości, cieszyły się chłodem metalu, obrysowywały znajomy kształt, jakby to był tors kochanka. Otworzyła oczy. Oprócz dłoni to właśnie oczy były jej największym skarbem. Niezbyt ładne, znacznie mniej wyraziste niż oczy Mindli. W tamtym spojrzeniu zakochiwali się prości chłopcy z Końskowoli i gimnazjaliści z Puław. Stara Baruchowa ją karciła: „Nie gap się dookoła, niepotrzebnie zwracasz na siebie uwagę”. Przychodziła do nich dwa razy w tygodniu, robiła pranie i pomagała gotować. Po śmierci matki – Julia miała wtedy zaledwie siedem lat – wszystko się zaczęło psuć. Nie było chałki ani keksu. Codziennie jedli cebulę. Aż do obrzydzenia. Majer, ich starszy brat, wymyślił taką zabawę: wgryzasz się w cebulę, zatykasz nos i wyobrażasz sobie, że to ananas. Julia nigdy jeszcze nie próbowała ananasa, ale wiedziała, że musi to być coś pysznego. Pamięta długie warkocze rudych cebul przynoszone z rynku w Kazimierzu, siwe główki czosnku, czasami trochę marchewki. Obserwowała coraz bardziej przygarbionego ojca i modliła się, by wreszcie pójść do pracy.
Oczy Julii były małe i wiecznie podkrążone. Może właśnie dlatego, że wydawały się tak niepozorne, potrafiły dostrzec to, czego nie widzieli inni: zagrożenie, ułamaną gałąź, pierwsze plamki rdzy, złamany paznokieć, krew na rękach. W wielkich sarnich oczach Mindli szklił się smutek i gotowość do poświęcenia. Mała, kochana Mindla. Nie widziały się już od ponad trzech lat. Tak rzadko się kłóciły. Siostry Diament, twarde i szlachetne – mówili koledzy z partii. Niedługo znowu się zobaczą.
Rozerwała ostatni kawałek papieru. Na stole leżała prawdziwa leica model A, najlepszy małoobrazkowy aparat fotograficzny, jaki można było dostać w Europie. Palce Julii zacisnęły się na obiektywie. Wiedziała, że nie może zawieść.

2

Marzec 1934

Julia obudziła się zlana potem. Tak bardzo chciałaby być teraz w swoim łóżku, stojącym tuż obok łóżka Mindli, pobiec do wychodka za domem i uwolnić się od tego przeraźliwego ucisku w jelitach. Czuła, jak ból rozrywa jej brzuch, ale nie mogli się przecież zatrzymać. Wyruszyli wieczorem z Berlina, a teraz byli gdzieś w Dolnej Saksonii.
– Ile nam jeszcze zostało? – spytała Miszę, krępego kierowcę, który miał ją bezpiecznie dowieźć do Paryża.
– Co najmniej dziesięć godzin. Może i więcej. Chyba zboczyliśmy z drogi.
– Nie wytrzymam, Misza. Musisz się zatrzymać.
– Władek powiedział wyraźnie: żadnych postojów. Tylko na paliwo.
– No to zatankuj wreszcie! – wrzasnęła bardziej z bólu niż ze zniecierpliwienia.
Misza zjechał na pobocze. Widział, jak Julia wyskakuje z auta i pędzi w pobliskie krzaki, nie zważając na siepiący deszcz. Wyciągnął z bagażnika metalowy kanister i zaczął dolewać benzyny.
Nie była ładną kobietą. Chuda, koścista, ze zdecydowanie za dużym nosem. W partii uroda nie odgrywała większej roli, ale przyjemniej byłoby podróżować z jakąś pięknością, szykownie ubraną i skropioną perfumami. Są takie kobiety, które nigdy nie mają brudnych paznokci. Na przykład żona mecenasa Mesnera. Podobno są też takie, które prawie w ogóle nie muszą chodzić do toalety. Najwyżej dwa razy w tygodniu. Te kobiety należały do innej klasy, którą teoretycznie powinien pogardzać. Za kilka lat, jak tylko zatriumfuje światowa rewolucja, wszystko się zmieni i te kapelusze, gorsety, koronkowe rękawiczki wylądują na śmietniku.
Misza widział, jak Julia podciąga spodnie i rusza w kierunku samochodu. Już chciał przed nią otworzyć drzwi, ale nagle zawróciła i pobiegła w te same zarośla. Zdegustowany zapalił papierosa. Zostały mu tylko cztery sztuki. A ona przecież też pali i zaraz zmierzy go błagalnym wzrokiem, tak że będzie musiał się z nią podzielić.
Po niespełna kwadransie byli gotowi do drogi. Miszy wydawało się, że w czasie tego krótkiego postoju Julia jeszcze bardziej schudła. Mokre włosy oklejały jej wąską twarz, a szczupłe, chłopięce ciało dygotało z zimna. Nie wzbudzała jednak litości. Było w niej coś hardego, jak w zlanym morską wodą marynarzu. Misza czuł się w jej towarzystwie nieswojo. Nie dziwiło go, że nie miała narzeczonego. Chodziły słuchy, że po zebraniach kolektywu zamykała się na dłużej z jednym towarzyszem, tym wysokim wąsaczem, który był już żonaty. Nie wiedzieli, w jakim Julia jest wieku. Ona sama żartowała, że jej rodzice sami nie byli pewni, kiedy dokładnie się urodziła. Zdaniem Miszy miała zdecydowanie ponad dwadzieścia pięć lat, a więc była już starą panną. W tym wieku powinno się mieć kilkoro dzieci. Bez nowego pokolenia nie zbuduje się komunizmu – myślał, zmagając się ze źle działającymi wycieraczkami. Pogoda im wyraźnie nie sprzyjała. Na szczęście Julia zasnęła i Misza postanowił to wykorzystać, żeby znowu zapalić.
Jechali pustą szosą. Niemieckie drogi były równe, bez ubytków tak częstych na wschodzie Polski. Droga, którą Misza czasem wracał do rodzinnego domu, była przetartym pasem ziemi, wydeptanym przez Polaków, Białorusinów, Żydów; miliony stóp i końskich kopyt przedzierały się na wschód, wytyczyły drogę, którą on setki lat później pokonywał służbowym autem, grzęznącym w błocie równie łatwo jak koła wozów drabiniastych. W zeszłym roku chłopi wydobywali go z roztopów, konie ciągnęły żelazo, silnik warczał bezradnie, koła rozbryzgiwały brudną maź; pchali i szarpali jednocześnie, aż wreszcie się udało.
Była trzecia w nocy. Julia najwyraźniej się obudziła, jej oddech stał się cięższy, rzężący. Prosiła zmienionym głosem o wodę. Musieli ponownie przystanąć, Misza tym razem nie protestował. Nie wyglądało to najlepiej. W takim stanie ona nie da rady dojechać do Paryża. Trzeba zmienić plany, najpierw musi wydobrzeć. Co robić? Misza przelewał resztki wody do blaszanego kubka i gorączkowo rozmyślał. Z kawałków bandaża zrobił dwa kompresy, które zanurzył w deszczówce. W Niemczech, poza Berlinem, nie mają właściwie kontaktów. W grę wchodzi tylko Bruksela. Pewnie ze trzysta kilometrów stąd. Już raz jechał autem do Belgii. Wiózł Maxa na studia ekonomiczne do Gandawy. Wtedy też mu się ta podróż tak dłużyła. Ale Max był przynajmniej zdrowy, nie marudził, tylko spał.
Kompresy z zimnej wody przyniosły Julii ulgę. Znowu zasnęła i Misza uspokoił nerwy przedostatnim papierosem. Dostanie nową paczkę w Brukseli. Oby tylko dojechać tam przed południem!
Tymczasem Julia dryfowała we śnie po łąkach, wydawało jej się, że słyszy głos matki. A potem żałobne śpiewy i kadysz. Stali we trójkę – smutne, osierocone rodzeństwo – i żałośnie płakali. Wiedzieli, że dzieje się coś strasznego. Mama spała i miała już się nie obudzić, choć przecież zawsze, kiedy Mindla płakała w nocy, przychodziła ją pocieszyć. Więc postanowiły z siostrą rykiem wezwać ją na pomoc, niechże się wreszcie ocknie, niech się nimi zajmie. Ojciec spojrzał na nie bezradnie i pchnął Majera, który nie bardzo wiedział, co ma robić. Stroił do dziewczynek głupie miny, tylko to przychodziło mu do głowy. Był o trzy lata starszy od Julii i traktował siostry jako zło konieczne. Zziębnięci przytulili się potem do siebie i zasnęli pod piecem. A może wcale nie spali, tylko ktoś rzucił na nich czar, bo ani Julia, ani reszta rodzeństwa nie usłyszeli pukania do drzwi. W ich domu krzątała się znajoma kobieta z miasteczka, nie Żydówka, tylko Polka. Skąd się tu wzięła? Może wleciała przez komin? Patrzyła na nich ze smutkiem. Jej oczy były tak samo dobre jak zamknięte na zawsze oczy matki. Postawiła na stole słoik miodu.
– To dla was, na pociechę.
Rzucili się łakomie na ten miód, od rana bowiem nic nie jedli. Chropowata słodycz paliła w gardle.
Misza widział w lusterku, że Julia się dusi. Zaczęła nagle kasłać i nie mogła przestać. Coś w niej rzęziło, skrobało w krtani, wstrząsało jej drobnym ciałem. Musiał się znowu zatrzymać, bo dała mu ręką znak, że zbiera jej się na wymioty.
– Droga krzyżowa, droga krzyżowa. – Misza od wielu już lat nie wierzył w Boga, ale podobały mu się różne biblijne powiedzenia. Wychowany w katolickiej rodzinie, bardzo szybko odkrył, że modlitwy nie mogą być wysłuchiwane, bo na świecie zrobiłby się jeszcze większy chaos. Na wszelki wypadek należy zaprzestać wygłaszania jakichkolwiek próśb do nieba. Chociaż gdyby któryś z Bogów – nieważne, żydowski czy polski – pozwolił Julii szczęśliwie i bez jęków dojechać do Brukseli, chyba wszystkim wyszłoby to na zdrowie.
O ósmej rano przekroczyli granicę. Julia udawała, że śpi – tak się umówili. Strażnicy nie powinni zauważyć, że jest chora. Za trzy godziny mieli dotrzeć do Brukseli. Tam Misza powierzy ją towarzyszom z Secours Rouge i wreszcie wróci do Warszawy. Tęsknił za białym, miękkim biustem Haliny, za jej słonym zapachem, a nawet za tym niemilknącym, piskliwym głosem. „Najbardziej lubię, kiedy siedzi cicho, lekko nadąsana. Albo kiedy szepcze mi coś do ucha, moja bestia, moja mała bezwstydnica”. Misza uśmiechnął się do siebie. Jakoś wytrzyma te parę dni.
Zaparkował przed niepozorną kamienicą z czerwonej cegły przy rue Margot. Zawahał się przez chwilę i dla pewności zajrzał do notesu. Adres się zgadzał. To właśnie tutaj mieszkał Jean, towarzysz, do którego mogli się zwrócić o pomoc. Misza wyskoczył z samochodu, podszedł do fasady domu i zapukał. Czekał w napięciu, ale nikt nie otwierał. Przez chwilę przyszło mu do głowy, że Jean mógł wyjechać z miasta albo nawet z kraju. Tylko nie to – pomyślał i przymknął oczy w nadziei, że sytuacja się poprawi, kiedy je otworzy.
Julia wychyliła głowę z auta i zajęczała cicho:
– Misza, dlaczego nie wchodzisz do środka?
– Musimy chwilę poczekać. Nikogo nie ma w domu.
Wrócił do samochodu. Julia westchnęła głęboko i znowu zapadła w płytki, niespokojny sen. Misza udawał, że czyta gazetę, zasłaniając się w ten sposób przed ciekawskimi spojrzeniami przechodniów. Postanowił, że postoją tu, pod kamienicą, do szesnastej. Może Jean pracuje dziś w fabryce. Jeśli się nie zjawi, to trzeba będzie dyskretnie popytać innych wracających z pracy robotników o miejsce partyjnych zebrań. Nie będzie to łatwe, bo Misza zna tylko parę słów po francusku. W najgorszym razie odwiezie Julię do szpitala miejskiego. Podadzą się za turystów jadących do Lourdes. Uśmiechnął się pod nosem. Nawet Władek nie wymyśliłby czegoś takiego. Komunista jadący do Lourdes, trudno o lepszą wymówkę. Matka by się ucieszyła. Pomyślałaby, że się nawrócił.
Zdrowaś Maryjo, łaski pełna – przypomniało się Miszy – pomóż nam znaleźć tego grzesznika Jeana…
Po dwóch godzinach dostrzegł znajomą sylwetkę. Widzieli się tylko raz, na wiecu w Berlinie, ale Misza był pewny, że ten wysoki, chudy mężczyzna z wąsem to Jean Pirotte.
– Jean! – Wyskoczył z auta i pobiegł w jego stronę. – C’est moi, Michał Kończyk, Misza. Z Polski.
Jean uśmiechnął się pod wąsem i nerwowym gestem nakazał dyskrecję. Obaj skierowali się do samochodu. Jean pchnął Miszę na siedzenie pasażera, a sam wskoczył za kierownicę. Ruszyli szybko z miejsca.

Julia pojękiwała cicho. Courage – szeptał ten wysoki mężczyzna, który właśnie ratował jej życie. Była mu wdzięczna za samą obecność: za to, jak prowadził auto i jak spoglądał z troską na tylne siedzenie. Po godzinach spędzonych z niesympatycznym Miszą, dla którego ta podróż była karą, Julia czuła niemal, że zdrowieje. Nawet pogoda zdawała się poprawiać, deszcz ustał, a powietrze napełniało się przyjemną świeżością. Kierowca zapewnił, że dojeżdżają na miejsce. Kiedy samochód się zatrzymał, Julia próbowała wysiąść o własnych siłach. Chciała temu miłemu Belgowi pokazać, na co ją stać, ale poczuła tylko przygniatającą falę, szum w uszach i paniczny lęk, że nie zdąży się ze wszystkimi pożegnać.
Kiedy odzyskała przytomność, nie była w stanie sobie przypomnieć, co się wydarzyło przed kilkoma godzinami, a może i dniami. Nie potrafiła powiedzieć, czy jest noc, czy dzień. Z powrotem zamknęła oczy. Leżała w czystym łóżku, gdzieś w oddali grało radio. Ktoś trzymał ją za rękę.

 
Wesprzyj nas