“Rzeka podziemna” to świadectwo naszego czasu. I chociaż lustro, które ustawił Tomasz Jastrun jest niemal czarne, widać w nim zaskakująco wiele.


Rzeka podziemna
Powieść jest wstrząsającym zapisem choroby duszy, gdzie szaleństwo przeplata się z trzeźwym widzeniem siebie i świata. Jest zapisem dramatu pędzącej coraz szybciej cywilizacji, a zarazem historią pogrążającego się w depresji człowieka, który nie wytrzymał tego tempa.

Bohater “Rzeki podziemnej” rozpada się psychicznie, tracąc powoli wszelkie punkty odniesienia.

Minione czasy “drugiego obiegu”, “Solidarności” i stanu wojennego, po których pozostał ból zwycięstwa i moralnej porażki, często powracają w jego pamięci.

Tomasz Jastrun, pseud. Witold Charłamp, Smecz, Te Jot (ur. 15 września 1950 w Warszawie) – polski poeta, prozaik, eseista, felietonista, krytyk literacki, autor książek dla dzieci, długoletni współpracownik paryskiej „Kultury”.

Tomasz Jastrun
Rzeka podziemna
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 17 sierpnia 2016

Rzeka podziemna


Po raz pierwszy zostałem zaatakowany przez pluskwy w 1989 roku. To był szczególny czas, zaczęło rozpadać się sowieckie imperium, a pierwsze pęknięcia pojawiły się w Polsce. Nastał czas Wielkiej Zmiany. Tego roku przyleciało niepokojąco wiele bocianów, a żaby obległy pobocza dróg, by tracić życie pod kołami samochodów. Nad krajem unosił się zapach nadziei i gnicia, triumf łączył się z niepokojem i zmęczeniem. U nagle otwartych bram tłoczyły się nasze anioły i upiory.
Za oknem snuł się wilgotny, szary smutek. Sroka usiadła na gałęzi lipy, która stoi za oknem, i wpatrywała się we mnie tak uparcie, jakby chciała mi coś powiedzieć. Położyłem się spać po północy i pogrążyłem w niespokojnym śnie. Obudziłem się o trzeciej, czując, że ktoś pochyla się nade mną. Zapaliłem światło.
Nad moim łóżkiem wisi olejny obraz, dzieło przedstawiające krokodyla siedzącego na krześle i zjadającego własny ogon. Tam, gdzie Nil wpadał w brązową ramę obrazu, materia poruszała się. Wstałem i zbliżyłem się do ramy, by ujrzeć, jak wychodzi spod niej kilka żuczków i kroczą jeden za drugim. Wydawało się, że znają cel swojej drogi. Zaniepokoiła mnie ich karność. Zebrałem je na dłoń i wrzuciłem do sedesu. Poczułem wyrzuty sumienia, że morduję poczciwe owady. Kiedy spuściłem wodę, skojarzyłem ich obecność ze śladami, które rankiem z mojego łóżka wynosiły kobiety na swej gładkiej skórze. Jakby wampir dobierał się do ich młodej krwi. Ja nie miałem znaków ukąszeń.
Zajrzałem za ramę obrazu, znalazłem tam jeszcze kilka owadów. Jednego zachowałem przy życiu i począłem wertować encyklopedię. Otworzyłem na haśle „pluskwa”. Słyszałem co nieco o plu­skwach od ludzi, którzy przeżyli wojnę – nie było to nic dobrego.
I nagle, tak, wypełniło się! – rysunek na grzbiecie encyklopedycznej pluskwy był grzbietem żywej. Tej nocy nie zmrużyłem oka. Zdjąłem wszystkie obrazy, odwróciłem meble, sprawdziłem każdy centymetr łóżka. Walczyłem do rana. Znajdowałem zasuszone zwłoki innych owadów (każde miejsce na ziemi, gdy je uważnie obejrzeć, jest cmentarzyskiem), ale więcej pluskiew już nie znalazłem. Zaszyły się i czekały na mrok. Całą następną noc czuwałem, gasiłem światło, by nagle je zapalać. Nie ujawniły się.
Wtedy zrozumiałem – nigdy nie uwolnię się od pluskiew. Przez miesiące, nawet lata, są w letargu, a ożywają, kiedy poczują krew.

Nie widziałem mamy przez miesiąc. Zapadły się jej policzki, mówiła niewyraźnie. Jak to możliwe, że tak się postarzała?! Nie pytałem, nie chciałem sprawiać jej przykrości. Nagle zrozumiałem – nie miała sztucznej szczęki.
Szukałem jej zębów, ryłem gorączkowo w śmietniku, jaki zrobiła ze swojego domu. Wśród kopców książek walały się kłębki waty i plastikowe torebki, które mama zbiera od lat – szeleszczą jak kolekcja suchych liści. Znalazłem w tym kłębowisku misia bez oka. Stracił je podczas jednej z naszych dziecięcych wojen, dzisiaj równie nieważnych jak te prawdziwe.
Mama uważa, że nie jest chora, to wszyscy wokół są chorzy. Udaje, że się leczy, ale ja wiem, że niczego nie bierze. Depresja wymienia się u niej z manią. Te skrajne stany są u mojej mamy nie do wiary i nie do zniesienia. Straciła dla mnie autentyczność, tak w radości, jak i w cierpieniu, jakby grała w teatrze naraz dwie przerysowane role. Moja mama nie jest więc naprawdę. Ale cierpi naprawdę. Gdy zapada się w siebie, jej twarz zmienia się w zaciśniętą kurczowo pięść starego człowieka, a sęp rozpaczy przylatu­je, by przysiąść ciężko na jej powiekach. Mama nie rusza się, nie chodzi nawet do toalety. Potem nagle sęp odfruwa i już nie wraca. A ona młodnieje o kilkanaście lat, maluje oczy, szminkuje usta, farbuje siwe włosy na blond i tryska energią, cienko a wysoko, jak fontanna na Jeziorze Genewskim. W takim stanie cały świat do niej należy, jakby była nastolatką, posiadała siłę tura, a umysł Einsteina. Upomina mnie. „Mam iloraz inteligencji dwukrotnie wyższy niż przeciętny człowiek, pamiętaj o tym, synku”.
Jej gwałtowne, krótkie romanse wciąż mnie zaskakują. Mało która kobieta zmienia tak łatwo facetów. A przecież mama już daw­no skończyła siedemdziesiąt lat. Straciła wszystkie przyjaciółki – nie mogły jej wybaczyć bogatego życia erotycznego, kiedy im już dawno zapleśniała płeć.
Czasami czuję, że w mojej mamie zamieszkał ktoś inny. I wyjadł ją od środka. Nie ma już tej dawnej mamy. Ale bywają dni, kiedy jest normalna, prawie normalna. Zdarza się, że wtedy próbuję z nią pogadać o moim dzieciństwie.
– Mamo, dlaczego pozwoliłaś, żeby babcia mnie zbiła kijem od miotły, kiedy stłukłem szybę?
– Nigdy ciebie nikt nie zbił, nigdy, synku – jest tego pewna. Okazuje się, że nasza wspólna przeszłość jest odmienna, mama pamięta wszystko inaczej niż ja. Albo nic nie pamięta. Posiada pełną władzę nad swoją pamięcią, podczas gdy moja pamięć ma władzę nade mną. A jednak uparcie co jakiś czas ponawiam próbę rozmowy o moim dzieciństwie.
– Czy włożyłeś dzisiaj kalesony, dzień jest wyjątkowo zimny? – pyta, gdy ma dosyć moich przesłuchań. To celne kopnięcie w jądra. Nic tak mnie nie upokorzyło w przeszłości jak kalesony, hańba każdego prawdziwego mężczyzny.
– Odpierdol się! – warczę, lecz mama nie słyszy. Nauczyła się nie słyszeć tego, co jej nie pasuje.
Mama czasami chodzi nago po domu, wtedy kołysze się jej obfity, obwisły biust, a płeć rozkrzewia się dziko i bezwstydnie pod fałdami brzucha. Ja, który wyszedłem z tego brzucha, rzucam się, by szlafrokiem okryć jej nagość.
– Mamo, jak możesz…
– Jestem nowoczesną i wyzwoloną kobietą – zalotnie nadstawia ramiona na przyjęcie szlafroka.
Szukałem zębów mojej mamy, wlazłem nawet pod łóżko, gdzie znalazłem kilkunastoletnie zwłoki garnituru mojego ojca. Ze sterty książek pod biurkiem wygrzebałem Tajemniczą wyspę Jules’a Verne’a, ulubiona książka mojego dzieciństwa była uwalana zjełczałym masłem.
– Co to jest? – spytałem, podsuwając mamie pod nos znalezisko.
– Masło – powiedziała. – Zabrudziłeś, synku, książkę masłem…
– Ja?! – wrzasnąłem i rzuciłem książkę w kąt, a tuman kurzu wzbił się jak grzyb po wybuchu. Usiadłem zrezygnowany na łóżku, gdzie posplatały się rękawami ubrania. Mama pogłaskała mnie po głowie. Chciałem odgryźć jej rękę, a jedynie załkałem.
Zadzwoniłem do ojca, rozstali się dwadzieścia lat temu, ale on nadal zna mamę najlepiej. Telefonuję do niego rzadko, tylko w ostateczności.
– Zajrzyj pod fotel – wybełkotał. Był pijany jak zwykle. Zajrzałem. Sztuczna szczęka leżała pod fotelem. Mama umyła ją pod zlewem jak truskawkę i wsadziła z apetytem do ust. I jakby nigdy nic odzyskała swoją dawną twarz. Pocałowała mnie. Poczułem jej zapach. Mdłokwaśny zapach choroby i starości.
Kiedy wychodziłem, była gęsta noc. Srożył się niestrzyżony trawnik, ogród zarósł i zdziczał, ale bałagan przyrody wydawał się zdrowy. Dom stał wśród kilkunastu parterowych budynków wzniesionych w latach 70., szpetnych i standardowych, jak cały tamten czas, ale z betonową wkładką nadziei. Jak wysoko urosły drzewa, które pamiętam, gdy były takie młodziutkie. Dotknąłem pomarszczonej kory i popatrzyłem na swoje dłonie. Wkrótce upodobnią się do tej kory, upstrzą je brązowe plamy, a między korzeniami żył przebiegnie ruda mrówka.
– Ale się porobiło – mruknąłem, wsiadając do samochodu, by zanurzyć się w wilgotnym mroku ulic. Mieszkam w centrum, gdyby to był Paryż, powiedziałbym, że żyję w sercu miasta, ale ten organ przypomina jelito grube. Mimo późnej pory nie mogłem znaleźć miejsca, aby zaparkować. Sześć lat temu parkowałem bez trudu. Teraz boję się ruszyć wóz, potem nie znajdę już dla niego miejsca. Pamiętam, jak przed laty śmiałem się z kolegi z Nowego Jorku, kiedy opowiadał mi o takim samym problemie. Dramaty z innej planety stały się nagle nasze. Gdybym lat temu dwadzieścia mógł przejrzeć dzisiejszą gazetę, jak monstrualne byłoby moje zdumienie?!

Mieszkam z kotem Świrkiem. Oddałem go do kastracji dwa lata temu, nigdy mi tego nie wybaczy. Utył po tym zabiegu, ale na widok gołębia za szybą jak za dawnych dobrych czasów szczęka mu dolna szczęka. Czy nie jestem podobny do niego? Tak samo reaguję na widok ładnej dziewczyny.
Moje trzypokojowe mieszkanie wystarczy dla jednego faceta z kotem. Pięciopiętrowy dom nie był po wojnie tynkowany, ma fasadę jak po czarnej ospie, to blizny od pocisków, polizał go czarny język pożarów powstania. Na parterze żyje pani Brygida, co mie­siąc z innym mężczyzną. Wyfruwają stamtąd nagie damskie skargi na los i na mężczyzn. Pod moją podłogą zjada swoje życie starszy, ugrzeczniony pan. Mieszka z matką, która ma sto lat i nigdy nie wychodzi z domu, ustawia za to w oknach papierowe ołtarzyki. Sta­ruszka jest głucha, więc słychać, jak ten grzeczny pan wysila głos, by matka go usłyszała, kiedy wyzywa ją, używając słów, jakich nig­dy nie spodziewałbym się po takim grzecznym panu. Ich sąsiedzi mają psa, który zostawiany sam w domu wyje po ludzku. Na pierw­szym piętrze wynajmuje lokal Rosjanka. Ma też psa, w niedbałym dresie codziennie rano wyprowadza go na spacer, a kiedy czule do niego przemawia, jej śpiewny język łechce moje podbrzusze. Pewnego dnia ujrzałem, jak szła chodnikiem odmieniona, wznie­siona dzięki butom na wysokim obcasie, w zbyt krótkiej, obcis­łej czerwonej spódniczce. Kiedy podniosła rękę i zamachała na taksówkę, zerknął ku mnie kształtny pośladek w koronkowych maj­teczkach. Od sąsiada tapicera dowiedziałem się, że jest prostytutką.
– Gdybym nie miał tego całego cholerstwa, żony, dzieciaków, psów, kanarków, to mógłbym co tydzień, a może nawet częściej mieć inną dziwkę – wzdychał sąsiad tapicer, kochający mąż i ojciec trzech dorodnych córek.
Późną nocą, gdy nasz dom zasypia, z dołu ku górze przelatuje jakiś bezimienny orgazm i wyfruwa przez stłuczoną szybkę okienka na strychu, płosząc przycupnięte tam gołębie. Polowałem na ten orgazm, zaczajałem się pod drzwiami, nasłuchując, ale wymykał się. Nie wydawał mi się młodzieńczy, chyba był finałem masturbacji, gdyż nie zdarzał się nigdy podwójny, znałem witalność młodych orgazmów, wobec których nawet moc truchleje, w tym był wstyd i samotność. Pewnej nocy dokonałem szokującego odkrycia – ojcem orgazmów był zaniedbany starzec, który rzadko wychodzi z domu. Ujrzałem kostropatą samotność tego człowieka i dłoń, którą mi podał, gdy sprowadziłem się tutaj, „Lewandowski Marian, emerytowany urzędnik, kiedyś żołnierz Armii Krajowej”.
W naszej kamienicy nikt nie jest szczęśliwy i mało kto jest normalny. Byłby normalny mój kot, ale jest eunuchem. Sąsiadka, chuda stara panna, wygląda, jakby ją wysmuklił Munch. Dzieli mieszkanie z sędziwym ojcem i nieraz słyszę, jak tłucze głową taty o cienką ścianę. Kiedy indziej to ona nasłuchuje jęków dręczonych przeze mnie kobiet, idziemy do nieba, a ona gdacze – pójdą do piekła – ściana drży jak membrana i przekazuje nam życzliwie ten komunikat. Po schodach chodzi bezszelestnie jak duch, gdy zbliża się do drzwi, brzęczy kluczami. Zawsze irytował mnie ten dźwięk. Teraz te klucze dzwonią jak dzwon. Jak dzwon na moją trwogę.
Uważano mnie kiedyś za nadzieję polskiej prozy. Po sukcesie zbioru opowiadań napisałem powieść, miałem wtedy dwadzieścia sześć lat. Zanim Jarosław Iwaszkiewicz umarł, zdążył opublikować w „Twórczości” notkę, z której wynikało, że ta powieść ukazuje upadek talentu, mojego talentu.
Strzelił we mnie grom. Spopielony usiadłem, by pisać kolejną książkę, która pokaże, jak bardzo myli się słynny pisarz. Pocieszałem się, że bywał wielki, ale stał się pierwszym nadwornym pisarzem PRL­u. Czy więc jego sądy są godne zaufania?

 
Wesprzyj nas