W swojej powieści Temelkuran pokazuje misterny splot łączący miłość i politykę i odsłania obraz Bejrutu, w którym mieszają się chaos i piękno Bliskiego Wschodu.


Odgłosy rosnących bananówWschodni Bejrut, dom na wzgórzu Jetawi. Zeynab jest zgorzkniałą kobietą, która chciałaby pomagać biednym, ale w taki sposób, by nie musiała ich dotykać.

Filipina to jej gosposia, pół-Filipinka, pół-Palestynka urodzona w Szatili, obozie dla uchodźców, podczas libańskiej wojny domowej. Pewnego dnia zakochuje się w niej Marwan, syryjski dozorca budynku.

Jest tu też Deniz, turecka studentka, której wędrówka ku poznaniu samej siebie zaprowadziła ją z eleganckiego Oxfordu do Paryż i dalej na Wschód, dokładnie w to miejsce, skąd nieżyjący już ojciec Filipiny pisał do córki listy.

To w tym miejscu można usłyszeć odgłosy dojrzewających bananów – o ile oczywiście ktokolwiek zechce słuchać.

“Odgłosy rosnących bananów” to coś więcej niż miłosna historia: to wiele historii splecionych w jedną opowieść. W swojej powieści Temelkuran pokazuje misterny splot łączący miłość i politykę i odsłania obraz Bejrutu, w którym mieszają się chaos i piękno Bliskiego Wschodu.

Ece Temelkuran (ur. 1973) – jedna z najbardziej znanych tureckich powieściopisarek i publicystek, komentatorka polityczno-społecznej rzeczywistości w Turcji. W swoich książkach porusza wiele tematów, które w Turcji uchodzą za kontrowersyjne, takie jak: kwestie Kurdów i Ormian, feminizmu, wolności jednostek.

Ece Temelkuran
Odgłosy rosnących bananów
Przekład: Anna Mizrahi
seria: Tureckie Klimaty
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 30 kwietnia 2016
kup książkę

Odgłosy rosnących bananów


Bejrut mrużył oczy w czerwcowym słońcu, które wychyliło się zza Gór Libanu i wznosiło coraz wyżej, uwolnione z rąk stojącego na wzgórzu Harrisa, gigantycznego białego posągu Najświętszej Maryi Panny. Wierzono, że figura z płaczem odwracała się od miasta podczas wojny domowej i uśmiechała w krótkich chwilach zawieszenia broni. Podczas gdy pozostałe metropolie zaczynały przypominać scenerie zupełnie innych filmów, ta wciąż tkwiła na brudnożółtym tle dokumentu z lat siedemdziesiątych, a jej mieszkańcy, błagając o jeszcze kilka chwil niedzielnego porannego lenistwa, spuszczali rolety i z łoskotem zamykali okiennice. Woda w ustawionych na dachach domów zbiornikach przypominających wielkie filiżanki po cichu zaczynała się nagrzewać. W tej ciszy na balkony wylegały stęsknione za porannym chłodem kobiety, które wtedy, w 2006 roku, dopadła menopauza. Dzieliły ciszę z samotnikami uciekającymi na ulicę za strachu przedświtem spędzonym po sobotniej nocy u boku obcych kochanków. W porannym świetle coraz wyraźniejsza stawała się metalowa reklama materacy Sleep Comfort, która wyszła cało ze wszystkich wojen i jak żart w samym środku miasta sugerowała, że tutaj można spać spokojnie. Pewna osoba, nikomu jeszcze w Bejrucie nie znana, stała samotnie na klatce schodowej budynku przy wzgórzu Jetawi, położonym w pobliżu dzielnicy Al-Aszrafijja we wschodniej części miasta.
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami.

* * *

– Yalla! Dziś masz wolne!
Drzwi zamknęły się tuż za nią, przytrzaskując w połowie zdanie pani Zeynab. Ostatnie słowo wpadło do bramy budynku, który wzniesiono na wzgórzu przy drodze wiodącej do szpitala Jetawi w dzielnicy Al-Aszrafijja we wschodnim Bejrucie.
– Yalla!
Słuchała, jak łoskot zamykanych drzwi rozchodził się niczym fala w porannej ciszy budynku. Aż w końcu usłyszała swój oddech. Chciała wrócić: do wycierania podłóg, sprzątania kuchni, polerowania klozetu, gotowania, podawania wody panu Hâdiemu i wiśniowego likieru pani Zeynab, do nocnego płaczu na balkonie i tego wszystkiego, co robiła bez przerwy przez ostatni miesiąc. Oddałaby wszystko, by znów znaleźć się przy kuchennym stole, w miejscu gdzie przesiadywała jakby martwa, gdy nie było pracy. Wsłuchiwała się wtedy w niezrozumiałą arabską mowę dobiegającą z telewizora, wpatrywała bezmyślnie w błękitną ceratę i tkwiła niczym zahibernowane stworzenie do chwili, aż ktoś wypowiedział jej imię. Dom pełen rozkazów teraz był lepszy niż wolność. Bicie serca nieznośnie zaciskało jej gardło. Powoli zeszła po betonowych schodach. Nie znała w tym mieście nikogo, kto mówił w jej języku.
– Tylko się nie bój – powiedziała do siebie. Przed tygodniem to zrozumiała. Kiedy człowiek czuje się bardzo samotny, w jego wnętrzu rodzi się drugi, taki jak on. Po to, żeby mógł mu powiedzieć: Nie bój się.
– Skoro mogłaś przyjechać tu aż z Manili, chyba możesz samotnie przeżyć jedną niedzielę. Uda ci się.
Zeszła cztery piętra, stąpając cicho ze strachu, że ktoś mógłby otworzyć drzwi. Stanęła jak niedokończona rzeźba tuż za zielonym mercedesem – rozpadającą się taksówką zaparkowaną przed budynkiem. Na ulicy nie było nikogo.
– Nie śpiesz się – powiedziała. – Nie musisz nic robić. Możesz tu stać.
Ścisnęła białą plastikową torebkę, którą miała na ramieniu. Usłyszała szelest papieru. Dobrze, że kiedy człowiek jest sam, wszystkie dźwięki wydają się głośniejsze niż zwykle. Jeszcze mocniej ścisnęła torebkę. Poczuła, że ma spoconą dłoń. Kropla potu spłynęła jej po nadgarstku i upadła na ziemię. Jeśli nikt nie przyjdzie, może poczekam jeszcze chwilę i wrócę do domu… Jeszcze jedna kropla. I kolejna…
– Ohooogoohh!
Czyjś kaszel niczym potężny ryk wstrząsnął klatką schodową. Hałas przemieszczał się w dół, razem z odgłosem kroków. Na widok stojącego w drzwiach cienia ktoś powiedział:
– Ohooogoohh! Potrzebujesz taksówki, habibti?
Chciała przejść na angielski, porzuciwszy wewnętrzny głos i monolog, który prowadziła, ale z jej ust wydobył się dźwięk podobny do zgrzytu zatrzaskujących się drzwi. Jej twarz wykrzywił grymas przypominający uśmiech, który zamarł na ustach, jakby wykuty z kamienia. Poczuła w gardle bolesną ciepłą kulkę, którą przełyka każdy, kto milczy zbyt długo.
– Już wiem! Jesteś Filipinką, która pracuje u pani Zeynab. Jak ci na imię?
Naser, jak każdy mieszkaniec Bliskiego Wschodu, był przekonany, że cudzoziemka lepiej go zrozumie, jeśli będzie mówił wolno i wyraźnie, mocno przy tym gestykulując. Cedził więc dalej słowa, wciąż unosząc brwi. Podkreślone porannym słońcem zmarszczki i przesadna mimika ożywiły jego wesołą twarz. Mówił wolno, tak aby nastroszona i spięta Filipinka dobrze zrozumiała angielski:
– Jestem Naser. Sąsiad z dołu. Taksówkarz. A-ty-jak-się-nazywasz, habibti?
– Filipina – odparła prawie szeptem.
– Filipina? Co to za imię? Filipina z Filipin! Cha, cha, cha!
Beztroska gadanina Nasera zrobiła wreszcie wyrwę w betonie Filipiny. Kobieta uśmiechnęła się lekko.
– Dokąd się wybierasz, Filipino z Filipin?
Jej czoło się zmarszczyło, brwi nastroszyły, usta wygięły w dół. Na twarz wypełzł grymas poprzedzający płacz. Naser udał, że tego nie widzi.
– Czekaj, czekaj! Pewnie na ulicę Hamra! Twoi rodacy chodzą tam do kościoła św. Franciszka. W każdą niedzielę pełno tam dziewcząt z Filipin. Zgadza się? Jedziemy?
Filipina pochyliła głowę. To nie był odpowiedni moment na wyznanie, że nie wierzy w Boga. Naserowi zrobiło się wstyd, że był wobec niej zbyt bezpośredni. Zawstydzenie uczyniło go jeszcze bardziej niezdarnym. Miał wrażenie, że im więcej będzie mówił, tym prędzej rozpłynie się smutek na twarzy dziewczyny.
– Wskakuj. Masz szczęście, bo właśnie tam jadę. Ale najpierw zatankujemy na Burj Hamud. Jeszcze tam nie byłaś. To ormiańska dzielnica. Haram! Nie wypuszczają cię z domu? – Delikatne muśnięcie dłoni Filipiny skierowało go ku fotelowi na przedzie. Ta sama dłoń otworzyła drzwi auta. – Co za ludzie! Ile zarabiasz miesięcznie? Dwieście dolarów? Większość pewnie zabiera skurczybyk, który cię tu sprowadził. Jeden z tych, którzy mają czelność nazywać się agencją zatrudnienia obcokrajowców. A wszystko to handlarze żywym towarem! Kiedyś zwozili tu Egipcjan. Teraz kolej na was.
Zaczekał, aż Filipina przełoży przez próg auta białą spódnicę i zatrzaśnie drzwi.
– Niech ich szlag trafi ! Habibti, jesteście niewolnikami Bliskiego Wschodu. Największymi pechowcami wśród pechowców! Ale ty i tak masz szczęście. Pani Zeynab… Tak czy owak, dobra z niej kobieta.
Ciężko opadł na fotel kierowcy. Otworzył okno. Wyjął papierosa. Włożył jednego do ust, drugiego podał Filipinie. Dziewczyna zdołała jedynie unieść brwi.
– Jeszcze dziecko z ciebie! Ile masz lat? Wybacz, ale z wami to nigdy nie wiadomo. Naprawdę, ciesz się z tego, co masz. Ci ze Sri Lanki zarabiają mniej niż wy, a Etiopczycy pracują tylko za kawałek chleba.
Opuścił hamulec ręczny, włączył radio. Skończyło mu się natchnienie, a Filipina nie wyglądała na przesadnie gadatliwą.
– Wiesz, że teraz przywożą nawet dziewczęta z Nepalu? Ciekawe, dokąd one chodzą. Skoro są buddystkami… Nie wiem, czy mamy tu w mieście jakąś buddyjską świątynię. Na pewno! Wszystko tu znajdziesz. W tym mieście…
Filipina dała się ponieść hałaśliwej gadaninie z trudem wciśniętego w swoją koszulę mężczyzny w średnim wieku, który teraz usilnie walczył z ciszą. Zapomniała o swoim strachu, tak jak smutne dziecko zapomina o łzach, patrząc na kolorowe przedmioty. Wpatrywała się w drżące na desce rozdzielczej dziesiątki liczników i strzałek. Naser włączył kanał z wiadomościami i mrużąc oczy, uniósł nos ku górze niczym zwierz, który złapał w nozdrza zapach krwi.
Palestyńczyk Anwar, który za dwunastogodzinną pracę otrzymuje trzydzieści dolarów, czym znacznie góruje nad swoimi rówieśnikami, mówi, że skończył właśnie czternaście lat. Anwar to jeden z małych budowniczych zatrudnionych przy kopaniu tuneli między Egiptem a Gazą. Opowiada, jak stracił dwóch kolegów, kiedy władze Egiptu wpuściły do tuneli gaz przeciwko nielegalnym uciekinierom.
Twarz słuchającego Nasera zmieniła się; spod maski wesołka wyjrzała całkiem inna. Człowiek, który wcześniej chciał zabijać, teraz wyglądał tak, jakby to jego zabito. Patrzył w inną stronę, wbity w fotel, zatrzaśnięty w pułapce. W sercu starego żołnierza, który pamiętał, kim był, ale przed nikim do tego by się nie przyznał, właśnie coś się stało. Ktoś załadował broń. Chwila wahania i… Jego gniew niepotrzebnie buzował. W lusterku wstecznym taksówkarz zobaczył twarz dziewczyny i natychmiast się uspokoił. Spojrzał na wpatrzoną w kontrolki Filipinę.
– Podobają ci się?
– Dlaczego tak ich dużo? – zapytała, nie wiedząc, co powiedzieć.
Naser po raz pierwszy wyglądał na swój wiek. Nie plótł już więcej. Okazało się, że umie mówić też smutnym, mrocznym tonem.
– Kiedyś ci opowiem, refika – odparł głosem, który zdawał się dobiegać z tuneli Gazy. – Lepiej ruszajmy w drogę.
Zmienił stację; rozległy się dźwięki darabuki i tefu.
– Witaj w Bejrucie, refika Filipina!
– Ja… – zaczęła dziewczyna ze ściśniętym gardłem – nie chcę do kościoła…
Po raz pierwszy spojrzała Naserowi w oczy i powiedziała najbardziej zdecydowanym tonem, na jaki było ją stać: – Muszę jechać do obozu Szatila.
Naser odwrócił się tak energicznie, że wszystkie kontrolki na przedzie samochodu zaczęły się kręcić, chociaż silnik auta jeszcze nie pracował.

II

– Panie i panowie! Zapraszamy na kolację! Kiedy rozległ się dźwięk laski, trzykrotnie uderzającej w podłogę, odziani w czarne szaty mężczyźni i kobiety podeszli do ogromnego drewnianego stołu, przepuszczając się nawzajem, aby zyskać na czasie. Każdy spoglądał na ustawione na stole tabliczki z imionami, sporządzając w myślach listę tematów, które będzie można poruszyć ze współbiesiadnikami podczas tej wyrafinowanej „wieczerzy akademików”. Ci, którym przypadło miejsce blisko przewodniczącego Ośrodka do Spraw Europy, Philipa Smithsona, odtwarzali w pamięci jego ostatni artykuł na temat poszerzenia Unii Europejskiej. Ci, którzy mieli zasiąść w pobliżu egipskiego proislamskiego akademika, wizytującego właśnie Ośrodek Badań Bliskowschodnich, przygotowywali w myślach najbardziej zawiłe pytania na temat Braci Muzułmanów. W najtrudniejszym położeniu byli jednak ci, których miejsca znajdowały się obok naukowców prezentujących wprowadzenie do wykładu Odbiór islamu w Europie. Z każdego ich gestu wyczytać było można wysiłek, z jakim przy użyciu pamięci krótkoterminowej próbowali przypomnieć sobie, kto i co wygłaszał. Wszyscy znamienici goście odtwarzali w myślach powtarzane wielokrotnie podczas tych „nudnych oksfordzkich biesiad” anegdoty, które uważali za błyskotliwe. Ci zaś, którym tego wieczoru przypadło miejsce obok osób kompletnie nieistotnych dla ich przyszłej kariery, oddali się rozmyślaniom na temat dzisiejszego menu.
Zebrani, stojąc przy swoich krzesłach, z trudem podtrzymywali pogawędkę. Oczekiwali na opóźniający się sygnał dziekana, by wreszcie zasiąść do biesiady, pamiętając, że jakikolwiek pośpiech był wielce niewskazany. Wreszcie wydano komendę, zakrzątnięto się wokół zebranych. Na stole jako pierwszy akt kuchennej tragedii pojawiły się przystawki, których wyszukany wygląd miał choć na moment zmusić gości do zapomnienia o tym, jak niesmaczna jest angielska kuchnia. Kelnerzy w średnim wieku, wyglądający jakby każdy z nich obronił co najmniej trzy doktoraty, najpierw z francuskim szykiem prezentowali gościom butelki wina o smaku urągającym akademickiej dostojności, potem zaś podawali je do degustacji, jakby istniał jakikolwiek wybór. Podczas przygotowanej wyłącznie dla zaproszonych gości kolacji, o której nowicjusze mieli opowiadać później z fałszywą ironią i dużą przesadą, wszyscy biesiadnicy starali się jeść w tym samym tempie i sączyć wino jednakowymi łykami. Białe obrusy pozostały nieskazitelnie czyste aż do dania głównego, a światło padające z żyrandoli na wysokim suficie odbijało się od srebrnych sztućców, wyłożonych w nadmiarze po to, by ukryć skromność menu.

 
Wesprzyj nas