Opowieść o dziewczęcej przyjaźni, która może przerodzić się w niebezpieczną obsesję. Miłość, okrucieństwo i konserwatywna społeczność ogarnięta moralną histerią.


Dziewczyny w ogniuW Halloween roku 1991 popularny gwiazdor licealnej drużyny koszykówki znika bez śladu. Trzy dni później zostaje znaleziony z kulą w głowie i pistoletem w dłoni. Odkrycie to wstrząsa konserwatywną społecznością, i tak już poruszoną coraz donośniejszymi pogłoskami o działającym w okolicy kulcie Szatana.

Te wydarzenia zbliżają do siebie Hannah Dexter i Lacey Champlain. Charyzmatyczna i uwodzicielska Lacey błyskawicznie zacieśnia intymną więź z podatną na wpływy Hannah i kształtuje ją na swoje podobieństwo. Lacey stopniowo odrywa Dex od jej bezpiecznego życia i wciąga ją w gorączkową spiralę obsesji i buntu.

Miłość, okrucieństwo, porywające odurzenie dziewczęcą przyjaźnią – ta wstrząsająca opowieść rzucona na niespokojne tło miasteczka ogarniętego moralną histerią jest bezkompromisowym i niemożliwym do zapomnienia wejrzeniem w okres dojrzewania.

***

Wciągająca, przerażająca powieść, której nigdy nie zapomnę.
Megan Abbott

Opowieść o kobiecej przyjaźni, która może przerodzić się w niebezpieczną obsesję.
„Irish Times”

Ciemna historia przyjaźni dwóch dziewczyn.
„Elle Magazine”

Robin Wasserman znana jest z publikacji w „The New York Times”, „Tin House”, „The Los Angeles Review of Books” oraz z zamieszczanych w antologiach opowiadań. Spod pióra tej cenionej pisarki wyszło kilkanaście powieści dla nastolatków.

Robin Wasserman
Dziewczyny w ogniu
Przekład: Bartosz Kurowski
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 25 sierpnia 2016
kup książkę

Dziewczyny w ogniu


Dziś

Dostrzeż je w ich złotej godzinie, tę powódź dziewcząt na haju ekstazy ostatnim dzwonkiem: pakują się do autobusu miejskiego, składają z niezbornych kończyn, rowków między piersiami wyzierających ze staniczków Wonder Bra, poobgryzanych paznokci dłubiących przy gotowych do erupcji pryszczach, dolnych warg – zagryzionych, oczu – zmrużonych w skazanej na porażkę próbie powstrzymania łez. Dziewcząt w kraciastych sukienkach zaczynających się tak wysoko nad kolanem, że w głowie się nie mieści, wykorzystujących szarpnięcie autobusu, by całym ciałem wpaść na obiekt swych uczuć: „Ups, sorki, gościu, nie chciałam wbić ci cycuszka w twarz, a w kieszeni masz komórkę czy może tak bardzo ucieszyłeś się na mój widok?”.
Rzucam ci wyzwanie: spróbuj ich nie dostrzec. Dziewczęta, wszędzie dziewczęta. Opierają się o sklepowe witryny i tak bardzo usiłują wyglądać niedbale, kołyszą papierosami i wydmuchują obłoki dymu, stukają w komórki, psiocząc, że z mamy taka suka. Podciągają sukienki pod monopolowym z nadzieją, że jeśli pokażą wystarczający kawał nogi, trafi im się wódka. Dziewczęta w alejce z kosmetykami, bezsilnie wpatrzone w wystawiony lakier do paznokci, jakby mogły usłyszeć twą bezgłośną zachętę, by zgarnęły te wiśniowe czerwienie do torebki, poddały się pokusie i spełniły oczekiwania, by się ugięły.
Ugnij się: wybierz sobie dwie, świata poza sobą niewidzące, zestaw dobrany niczym wizja z przeszłości. Niewyróżniające się – ot, dwa razy nikt, tyle że razem są radioaktywne, razem świecą. Zagnieżdżone na tylnym siedzeniu autobusu, ramiona splątane, czoła w pocałunku. Zatęsknij za tym, jak w sobie toną. Pójdź za nimi od przystanku na plażę, na której ta dominująca – bo zawsze jedna dominuje – potrząśnie głową, rozsypując kręcone włosy. Ma zawodowo nałożony makijaż i aż za duże, stworzone do całowania usta buraczanej barwy. Druga w ogóle nie jest umalowana, jej włosami zaś, idealnie prostymi i utlenionymi na platynę, trzepocze oceaniczny wiatr. Patrz, jak liżą lody włoskie, omiatając różowymi językami spiralne stożki. Patrz, jak wywijają gwiazdy pośród spienionych fal, jak wsysają z lepkich palców osad po chipsach, jak dzielą się parą dousznych słuchawek i wpatrują w chmury, a ich tajemna muzyka rzeźbi kształty na niebie.
Spróbuj się pohamować, nie wyłaniaj się nad nimi, nie rzucaj cienia podeszłego wieku, nie ostrzegaj o przyszłości milenijnego pokolenia, kresie dni – dni takich jak ten – nie uświadamiaj, że ważna jest każda cukrowana minuta, nie wbijaj im do głowy, jak mocno muszą się trzymać. Pohamuj się, bo wiesz, jakie są dziewczęta: nie słuchają. Może lepiej powalić je na ziemię, zaciągnąć do morza. Niech ta doskonała chwila okaże się ostatnią. „Odejdźcie teraz, dziewczyny, bo w tym życiu lepiej wam już nie będzie”, a potem rzucić je falom. Niech zniosą je poza krawędź świata.
Siłą rzeczy wzrok musi się ich uczepić, wszak nie sposób nie pamiętać, jak było, kiedy było właśnie tak. Siedzenie tam w drżeniu, gdy słońce zniża się na horyzoncie, nad falami wieje zimny wiatr, a niebo płonie czerwienią, gdy wokół dziewcząt gęstnieje ciemność i żadna z nich nie wie, jak mało zostało im czasu, nim ogień się wypali.
Wspomnij, jak bosko było płonąć.

MY
styczeń–marzec
1992

DEX
Przed Lacey


Ciało wreszcie znaleźli w niedzielę po zmroku, gdzieś między 60 minutami a Światem według Bundych. Zapewne bliżej Andy’ego Rooneya niż Ala Bundy’ego, gdyż wieściom, nawet takim, rozniesienie się musiało zająć trochę czasu. Pośród drzew na pewno trzeba było sporo zrobić: otoczyć miejsce ostrzegawczą żółtą taśmą, sfotografować plamy krwi, wsunąć zwłoki do ambulansu, który przybył na marne, schować broń do torebki – takimi działaniami, jeśli telewizja nie kłamie, kieruje uniwersalna logika, wdrażany jest ustalony scenariusz, który nawet naszym żałosnym Keystone Kops pomógł uporać się z niełatwą koniecznością dotykania ciała, oglądania i wąchania tego, co z niego zostało po trzech dniach i nocach w lesie. Kto wie, jak później wyglądał oficjalny przebieg spraw, dokąd zabrano zwłoki, kogo obarczono zadaniem powiadomienia rodziców, jak wydobyto pocisk, co stało się z bronią i listem. Nieoficjalnie złe wieści robiły to, co umieją najlepiej: rozchodziły się. Ojciec zawsze lubił powtarzać, że w Battle Creek nie zesrasz się we własnym łóżku, żeby nie pojawił się sąsiad z zamiarem podtarcia ci tyłka, a choć mawiał to przede wszystkim, żeby zagrać na nerwach matce, było w jego słowach ziarno prawdy.
Telefony zawsze odbierała matka.
– Znaleźli go, tego chłopca z twojej szkoły – oznajmiła, gdy program zastąpiła reklama, a my starannie unikaliśmy nawzajem swego wzroku, kierując spojrzenia ku tańczącym na ekranie olbrzymim butelkom coca-coli.
Powiedziała, że znaleźli go w lesie, że znaleźli go martwego. Że sam to sobie zrobił. Zapytała, czy był moim przyjacielem, a ojciec zauważył, że odpowiedziałam na to pytanie już wtedy, kiedy zaginął, ledwie go znałam i nic mi nie jest, na co matka odparła: „Dajże jej mówić za siebie”. „Któż jej broni?”, zdziwił się ojciec, na co matka do mnie: „Chcesz o tym porozmawiać?”, ojciec zaś: „A wygląda, jakby chciała?”.
Nie chciałam. Powiedziałam im, że może później, co było kłamstwem, i że wolałabym zostać sama, co było prawdą, i żeby się o mnie nie martwili, bo ze mną wszystko w porządku. Co było nie tyle prawdą czy kłamstwem, ile wymogiem chwili.
– Przykro nam, pannico – rzekł ojciec, gdy zaczęłam się ewakuować, i były to ostatnie słowa, które padły w moim domu na temat Craiga Ellisona oraz tego, co sobie zrobił w lesie.
Nie był moim przyjacielem. Był dla mnie nikim, może nawet kimś mniej. Za życia kojarzył mi się z koszulkami Big Johnson i kretyńsko zwisającymi dżinsami, spod których wystawały bokserki i kawałek rowa. W zimie – z koszykówką, wiosną – z lacrosse, a przez okrągły rok – z głupią blondynką o sadystycznych skłonnościach, technicznie od przedszkola moją koleżanką z klasy, ale pod każdym istotnym względem mieszkanką jakiegoś alternatywnego wymiaru, w którym ludzie wiwatują na szkolnych imprezach sportowych, a w sobotnie wieczory piją i brandzlują się przy Color Me Badd, zamiast siedzieć w domu i oglądać Złotka.
Za życia Craig był – można rzec – czymś odrobinę mniej niż suma części składowych mięśniaka, a kiedy kilka razy nasze drogi się skrzyżowały i raczył dostrzec moje istnienie, mogłam liczyć na to, że przepychając się, doda grzecznościowo jakąś dowcipną uwagę do „Ruchy, lachon, ruchy!”.
Ale po śmierci przeszedł transformację: męczennik, ósmy cud świata, ofiara, przypowieść ku przestrodze. Do poniedziałku rano jego szkolna szafka stała się miszmaszem papierowych serduszek, pluszowych misiów i proporczyków drużyn koszykarskich, przynajmniej dopóty, dopóki woźni nie zostali poinstruowani, że mają to wszystko usunąć – lękano się, że zbyt duży szum wokół sprawy może wywołać wśród nas naśladowczy trend. Wyznaczono termin ogólnoszkolnego apelu żałobnego. Potem, pod wpływem wyżej opisanej paranoidalnej logiki, termin odwołano. Później znów go wyznaczono, aż wreszcie wypracowano kompromis, który przybrał formę godziny łzawych wspominek i pokazu slajdów przy akompaniamencie instrumentalnych wersji piosenek Bette Midler, uzupełnionej o zalew ulotek informacyjnych ogólnokrajowego telefonu zaufania dla samobójców.
Ja nie płakałam. Jakoś nie było mi po drodze.
Wszystkim uczniom młodszych klas nakazano przynajmniej raz spotkać się ze szkolnym psychologiem. Termin mojej wizyty wypadł kilka tygodni po śmierci Craiga, wciśnięto mnie pomiędzy szaraczków, a sama wizyta przebiegła zdawkowo: Czy miewałam koszmary? Czy nie mogłam powstrzymać płaczu? Czy potrzebowałam pomocy? Czy byłam szczęśliwa? Nie, nie, nie, odpowiedziałam, i tak, ponieważ ze szczerości nic by mi nie przyszło.
Psycholog osuszył sobie pachy i zapytał, co w śmierci Craiga Ellisona wzburzyło mnie najbardziej. Nikt nie używał tego roku słowa „samobójstwo”, chyba że było to absolutnie konieczne.
– Leżał w tym lesie trzy dni – odpowiedziałam – czekając, aż ktoś go znajdzie.
Wyobrażałam to sobie jak poklatkowy film ukazujący kwitnienie kwiatów: zwłoki wypuszczające ze świstem ostatnie gazowe wyziewy, psujące się mięso, grzebiące w ziemi jelenie, maszerujące mrówki. Linia drzew zaczynała się zaledwie kilka przecznic od mojego domu i zastanawiałam się, co mógłby ze sobą przynieść dmący z odpowiedniego kierunku wiatr.
Chociaż to nie zwłoki najbardziej mnie wzburzyły, daleko im było do tego. Najbardziej zadziałało na mnie odkrycie, że ktoś taki jak Craig Ellison też miał tajemnice – że miał prawdziwe ludzkie emocje, wcale nieróżniące się od moich. Najwyraźniej zresztą głębsze, ponieważ jeśli ja miałam zły dzień, oglądałam kreskówki i pochłaniałam paczkę doritos, on zaś poszedł do lasu z ojcowskim pistoletem i wystrzelił sobie dziurę w tyle głowy. Miałam kiedyś świnkę morską, która nie robiła nic poza jedzeniem, piciem oraz kupkaniem, i gdybym odkryła, że jej wewnętrzny niepokój bije na głowę mój, byłabym równie poruszona.
Wówczas, o dziwo, psycholog zrobił woltę i zapytał, czy wiem coś o sprofanowaniu trzech kościołów w Halloween. Na ich drewnianych drzwiach wymalowano do góry nogami krwawoczerwone krzyże.
– Oczywiście, że nie – odparłam, chociaż wiedziałam to, co wszyscy, czyli że trio ćpunów zaczęło przejawiać zainteresowanie czarnym lakierem do paznokci oraz pięcioramiennymi gwiazdami i przez cały tydzień, który pozostał do Halloween, chełpiło się, jak to przypomni światu, skąd w nazwie „diabelska noc” wziął się diabeł.
– Sądzisz, że Craig mógł coś o tym wiedzieć? – zapytał.
– A czy on tej samej nocy nie… no, wie pan?
Psycholog skinął głową.
– To chyba nie za dużo.
Sprawiał wrażenie nie tyle rozczarowanego, ile dotkniętego osobistym afrontem, jakbym właśnie zniszczyła jego moment jak z Napisała: morderstwo – wnikliwy przypadkowy obserwator odkrywa mroczną prawdę kryjącą się za potworną zbrodnią. Nawet dla tych, którzy darzyli Craiga większym uznaniem niż ja – a może właśnie dla nich – samobójstwo pozostawało nierozwiązaną łamigłówką. Był dobrym chłopcem, a przecież każdy wie, że dobrzy chłopcy nie robią takich złych rzeczy. Był szkolnym rozgrywającym, zaliczył zwycięski sezon, miał otwartą na robienie loda dziewczynę. Logika dyktowała radość. Musiały być jakieś okoliczności łagodzące, mawiali ludzie. Może narkotyki z rodzaju tych, które każą ci wybiec przez zamknięte okno, bo wierzysz, że umiesz latać. Może źle potoczyła się gra w rosyjską ruletkę, nie dotrzymano paktu romantycznej miłości, przyzwany został mrok, jakaś krwią skalana magia wiodąca swe ofiary w diabelską noc. Nawet ci, którzy akceptowali fakt, że doszło do zwykłego samobójstwa, zachowywali się, jakby była to nie tyle decyzja osobista, ile choroba komunikacyjna, którą Craig przypadkiem się zaraził i którą mógł przenieść na nas jak chlamydię.
Przez całe moje życie Battle Creek niezawodnie sprawdzało się jako miejsce, w którym nic się nie dzieje. Najdziwniejsze tego roku nie było to, że coś wreszcie się stało, ale że – jakby miasto miało wspólny, pierwotny jaszczurczy mózg zdolny wejrzeć w przyszłość – wszyscy wstrzymywaliśmy oddech w oczekiwaniu na to, co nastąpi dalej.

Dzięki jakiemuś niedookreślonemu związkowi przyczynowo-skutkowemu, który dyrekcja szkoły odkryła między depresją a bezbożnością, nowa pośmiertna polityka kazała nam spędzać trzy minuty każdej godziny wychowawczej na cichej modlitwie. Craig chodził do mojej klasy, siedział na ukos po mojej prawej. Byliśmy na tyle mądrzy, żeby nie patrzeć wprost na jego ławkę. Przed laty, podczas zaćmienia Słońca, wykonaliśmy wszyscy małe kartonowe pudełka ze szparami, przez które mogliśmy patrzeć w ciemność, ostrzeżeni, że spojrzenie gołym okiem wypali nam siatkówki. Z punktu widzenia fizyki od początku nie miało to dla mnie sensu, ale sens miała poezja: konieczność wkręcenia się w patrzenie na coś bez widzenia tego czegoś. To właśnie robiłam teraz, pozwalałam sobie zerkać na ławkę Craiga tylko podczas tych trzech minut bezgłośnej modlitwy, gdy pozostali mieli zamknięte oczy i pochylone głowy, jakby potajemne spojrzenie w jakiś sposób się nie liczyło.
Ciągnęło się to przez kilka miesięcy, kiedy coś – nic tak dobitnego jak dźwięk, bardziej klepnięcie niewidzialnej dłoni w ramię, niewypowiedziany szept, zapewniający, że „do przeznaczenia tędy” – zmusiło mnie do oderwania wzroku od lakierowanej powierzchni, którą Craig zrył mnóstwem rysunków przedstawiających kutasy z jajami, i skierowania go ku dziewczynie w przeciwnym rogu sali, o której wciąż myślałam jako o nowej, choć była z nami od września. Spojrzenie szeroko otwartych oczu utkwione miała w ławce Craiga, ale potem już nie. Przeniosła je na mnie. Wpatrywała się we mnie, jakby czekała na rozpoczęcie występu, i dopiero gdy wywróciła oczami i okazja się wyśliznęła, zrozumiałam, że tej właśnie okazji wyglądałam. Potem jej środkowy palec uniósł się, wskazując sufit, wskazując niebo – nieomylnie Pana naszego na wysokościach – a kiedy opuściła wzrok, by znów spotkał się z moim, mój palec z własnej woli podniósł się w identycznym salucie. Uśmiechnęła się. Gdy nauczyciel ogłosił, że trzy minuty minęły, jej dłonie znów grzecznie leżały na blacie… dopóki jednej nie uniosła i nie oświadczyła, że modlitwa w szkole, nawet milcząca, jest niezgodna z prawem.
Lacey Champlain nazywała się jak striptizerka i ubierała jak kierowca ciężarówki, we flanelowe koszule i ciężkie buciory, a my, odcięci od świata w miejscu, które Lacey nazwie później „rowem w tyłku zachodniej Pensylwanii”, jeszcze nie rozpoznawaliśmy w tym przysięgi na wierność złożonej grunge’owi. Nowa dziewczyna w szkole, w której od czterech lat nie pojawił się nowy uczeń, opierała się skategoryzowaniu. Miała w sobie jakąś zaciętość, która z kolei opierała się atakom, stała się więc dwunogą wersją ławki Craiga, na którą najlepiej zerkać kątem oka. Ale teraz patrzyłam na nią wprost, ciekawa, jak też udaje jej się wytrzymać niesławne, budzące grozę spojrzenie pana Callahana.
– Masz jakiś problem z Bogiem? – zapytał Callahan.
Był też naszym nauczycielem historii i zasłynął tym, że opuszczał całe dziesięciolecia i wojny na rzecz wyjaśniania, jaką bzdurą jest datowanie węglem i że wszystkie przypadkowe mutacje w historii nie tłumaczą ewolucji ludzkiego oka.
– Mam problem z tym, że zadaje mi pan to pytanie w instytucji finansowanej z podatków publicznych.
Lacey Champlain miała ciemne, niemal atramentowe włosy, zawijające się na wysokości podbródka niczym u chłopczycy z lat dwudziestych. Blada skóra i krwistoczerwone usta sprawiały, że nie musiała stylizować się na gotkę, ponieważ była nią z natury – urodzona wampirzyca. Paznokcie miała identycznego koloru co usta, tak samo buty, zasznurowane po łydki i wyglądające na stworzone do tratowania. Tam, gdzie u mnie występował bezład wypukłości i wklęśnięć, ona miała coś, co bez przesady można było nazwać figurą: wzgórza i doliny, wszystkie właściwych rozmiarów i ukierunkowane jak trzeba.
– Jeszcze jakieś sprzeciwy z loży szyderców? – zapytał Callahan, mierząc nas jedno po drugim tym swoim wzrokiem, wyzywając do uniesienia ręki.
W dniu, w którym z rana oficjalnie nas poinformował, że Craig już nie wróci, jego twarz zapadła się w sobie i w zasadzie nigdy nie odzyskała dawnego wyglądu, ale choć od tamtej pory jego onieśmielającemu spojrzeniu ubyło surowości, pozostało wystarczająco groźne, by wszyscy się zamknęli. Uśmiechnięty niczym po zwycięskim meczu powiedział Lacey, że jeśli modlitwa ją krępuje, to nikt jej tu siłą nie trzyma.
Więc Lacey wyszła. Jak głosi plotka, zajrzała do biblioteki, po czym z tomem konstytucyjnych praw w jednej ręce i numerem telefonu do Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich w drugiej pomaszerowała prosto do gabinetu dyrektora. Tak skończył się przelotny flirt liceum w Battle Creek z cichymi modlitwami.
Sądziłam, że coś może z tego wyjść, z tej naszej wspólnej niemej sekundy. Przez kilka następnych dni obserwowałam ją ukradkiem, czekając na jakieś potwierdzenie, że coś między nami zaiskrzyło. Jeśli zauważyła, niczego nie dała po sobie poznać, a kiedy odwracałam się, by na nią zerknąć, ani razu nie odwzajemniła mego spojrzenia. W końcu zaczęłam czuć się jak idiotka i żeby nie wyjść na żałosną, pozbawioną przyjaciół ofiarę losu, która wprzęga okruch przypadkowej relacji w rozbudowaną fantazję o bliskości, oficjalnie zapomniałam o istnieniu Lacey Champlain. Nie żebym była żałosna i bez przyjaciół, a już z pewnością nie według hollywoodzkich standardów, które ukazują nas jako cycate czirliderki albo osamotnione kujonki. Zawsze w porze lunchu udawało mi się znaleźć miejsce przy tym czy innym stole i miałam kilka pewnych, wymienialnych dziewczyn do odpisywania pracy domowej lub sporadycznych zajęć w grupach. Mimo to marzenia o najlepszej przyjaciółce zaspokajałam moimi Barbie, a także innymi przedmiotami dzieciństwa, i porzuciłam nadzieję, że Battle Creek zaoferuje mi coś choćby przypominającego bratnią duszę. Innymi słowy: byłam samotna od tak dawna, że aż o tej samotności zapomniałam. Zapomniałam, że to wrażenie alienacji, żalu za czymś, czego nigdy nie miałam, krzyku w pustkę ze świadomością, że nikt go nie usłyszy, nie było niczym innym niż elementarnym aspektem życia.

 
Wesprzyj nas