Spragniona przygód złota rybka imieniem Ian przy pierwszej nadarzającej się okazji wyskakuje ze swojego kulistego akwarium, stojącego na balkonie dwudziestego siódmego piętra, i tak rozpoczyna swój lot…


27 pięterMijając kolejne piętra, obserwuje życie mieszkańców bloku o nazwie Sewilla na Roxy.

A są wśród nich: atrakcyjny przyszły paleoklimatolog, obecnie erotoman, studentka obarczona niezmiernie ważną misją, femme fatale w różowej koszulce nocnej, robotnik budowlany z tajemniczym pakunkiem, kobieta cierpiąca na agorafobię, a także jedenastoletni podróżnik w czasie. Łączą ich wszystkich czas i przestrzeń, ale też coś o wiele istotniejszego: każde stoi przed podjęciem decyzji, po której ich życie już nigdy nie będzie takie samo.

Czasami jedynym sposobem na wyrwanie się z marazmu codzienności jest podjęcie ryzyka. Jak trafnie zauważa Ian: „Po życiu spędzonym w akwarium zdycha się jako stara ryba, która nie doświadczyła ani jednej przygody”.

***

“27 pięter” jest zabawnym portretem współczesnych ludzi.
„The Toronto Star”

Ironiczna, zabawna, a za razem głęboka powieść o ludzkich dylematach.
„Publishers Weekly”

Wyjątkowa lekcja życia… Ludzie powinni wziąć los w swoje ręce i mimo wielu lęków dać się ponieść przygodzie, zobaczyć świat z szerszej perspektywy.
„The Wall Street Journal”

Somer stworzył dzieło wybitne… naprawdę wzruszające.
„Kirkus Reviews”

Bradley Somer urodził się w Sydney w Australii, dorastał zaś w Kanadzie. Ukończył studia antropologiczne i archeologiczne. Opowiadania jego autorstwa ukazywały się w periodykach literackich, przeglądach i antologiach, a pierwsza powieść „Imperfections” zdobyła w 2013 roku CBC Bookie Award za najlepszy debiut roku. Obecnie Bradley mieszka w Kanadzie, w starym domku w mieście Calgary, gdzie pracuje nad kolejnymi utworami i stara się nie zwracać uwagi na rozrośniętą dżunglę, jaką stało się jego podwórko.

Bradley Somer
27 pięter
Przekład: Bartosz Kurowski
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 12 lipca 2016
kup książkę

27 pięter


Rozdział I

w którym naświetlona zostaje istota życia i w ogóle wszystkiego
Jest sobie pewne pudełko, które mieści życie i w ogóle wszystko.


Nie chodzi tu o metaforyczną puszkę wiedzy tajemnej. Nie chodzi o zbiór kartek wziętych w niewolę, spętanych i zapełnionych kaligrafią wiary, kroniką słabostek oraz sprzeczności gatunku ludzkiego. Nie wyróżnia się ono zatęchłym zapachem starożytnych mądrości ani butwiejącymi stronicami. Nie ma w nim C, G, A lub T, które rezydują wewnątrz komórek i zawierają ślady wszystkiego, co do tej pory żyło – od dziś przez astralny pył Wielkiego Wybuchu aż po początki czasu, cokolwiek wtedy istniało. Nie da się go podzielić, zmienić ani poddać terapii. Nie jest dziełem żadnego z bogów ani wynikiem ewolucji darwinowskiej. Nie jest tysiącem innych idei, jakkolwiek skonkretyzowanych bądź abstrakcyjnych, które mogłyby zapełnić strony niniejszej książki. Nie jest niczym z tego, co wymienione powyżej, lecz wszystkim tym naraz, a nawet czymś więcej.
Skoro już wiemy, czym ono nie jest, skoncentrujmy się na tym, czym jest. Mamy oto pudełko zawierające nieustanną obecność życia jako takiego. W środku poruszają się żywe stworzenia i w pewnym momencie okaże się, że istniało na tyle długo, by znalazło się w nim absolutnie wszystko. Nie żeby naraz, ale z biegiem lat, kładąc się nieskończonymi warstwami na nieskończonych warstwach, wszystko do niego trafi. Czas skompiluje te doświadczenia, piętrząc kolejne na poprzednich, i choć chwile ze swej natury są ulotne, ich wsobna pamięć pozostaje na zawsze. To, że określony moment przeminął, nie wymaże faktu, że ów moment zaistniał.
W tym ujęciu pudełko wyrasta poza granice tego, co organiczne, i nabiera charakteru eterycznego. Łamiąca serce słodycz miłości, rozdzierająca nienawiść, oślizgłe pożądanie, żałoba po utracie kogoś z rodziny, każda kiedykolwiek pomyślana myśl, wszystkie kiedykolwiek wypowiedziane słowa, a nawet te niewypowiedziane, radość z narodzin i smutek po śmierci, i wszystkie inne doznania zaistnieją w tym jednym konkretnym pojemniku. Powietrze jest aż gęste od oczekiwania. A gdy już się to dokona, stanie się ciężkie wszystkim tym, co przeminęło.
Pudełko skonstruowały ludzkie dłonie, a jeśli ktoś skłonny jest w takie akurat rzeczy wierzyć, to owszem, tym samym ręce Boga. Niezależnie jednak od rodowodu, cel pozostaje ten sam, a konstrukcja tenże cel odzwierciedla. Pudełko podzielone jest na mniejsze przegrody, w których składowane są wszystkie te zaistniałe w czasie doświadczenia, aczkolwiek nie sposób znaleźć porządku ani w ich ułożeniu, ani w kolejności dziania się.
Przegród wypełnionych tym miszmaszem stoi na sobie dwadzieścia siedem, na szerokość są trzy, a na głębokość – dwie. Melvin Dewey, patron bibliotekarzy, wzdrygnąłby się na samą myśl o próbie skatalogowania tych stu sześćdziesięciu dwóch pomieszczeń. W tym, co tutaj zachodzi, nie sposób zaprowadzić ładu, nie sposób nad czymkolwiek zapanować, nie da się dokonać systematyzacji. Jest to rozgardiasz, który musi pozostać rozgardiaszem.
Wszystkie te przegrody łączą dwie windy, same będące małymi pudełkami. Mogą pomieścić dziesięć osób lub udźwignąć „4000 funtów/1814 kilogramów”, cokolwiek nastąpi pierwsze. W każdej znajduje się mała plakietka zamontowana na lustrzanej ścianie przy panelu, która potwierdza, że to prawda. Poświadcza to również irytujący dźwięk alarmu, który rozbrzmiewa, gdy ciężar zostanie przekroczony. Dźwigi niestrudzenie przemieszczają się w górę i w dół w swych zapuszczonych szybach, sumiennie dostarczając wytworzone przez ludzi przedmioty i kustoszy tychże przedmiotów na przeróżne poziomy. Dniem i nocą kursują na jedno piętro, na kolejne, a potem wracają do holu. Na wypadek pożaru bądź przerwy w dostawie prądu są też schody, dzięki którym kustosze mogą chwycić najdroższe im artefakty i bezpiecznie opuścić pudełko.
Tak, pudełko jest budynkiem. Albo dokładniej: blokiem mieszkalnym. Znajduje się w konkretnym tutaj, umiejscowione w rzeczywistym mieście. Ma swój adres, żeby ludzie nieznający okolicy mogli je odszukać. Przyporządkowano mu serię cyfr, żeby mogli je znaleźć również prawnicy i geodeci miejscy. Zostało sklasyfikowane na wiele sposobów. Dla miasta jest pomarańczowym prostokątem z czarnym kreskowaniem na mapie urbanistycznej. „Budownictwo wielorodzinne, zabudowa gęsta, wysoka”, głosi legenda. Dla wielu mieszkańców jest ono „kawalerką do wynajęcia z parkingiem podziemnym i automatami pralniczymi na monety”. Dla innych była to „niewiarygodnie korzystna okazja doświadczenia wygód i emocji życia w centrum: dwupokojowe mieszkanie włas­nościowe z łazienką i doskonałym widokiem na miasto! Nie uwierzysz, dopóki nie zobaczysz!”, która to okazja stała się ich domem. Dla nielicznych blok jest miejscem pracy w robocze dni tygodnia. Jeszcze inni przyjeżdżają tu tylko na weekendy z wizytą do znajomych.
Blok postawiono w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym i od tamtej pory pałęta się przez czas. Nowy był najwyższym budynkiem na ulicy. Teraz, kiedy się postarzał, są trzy wyższe od niego, a wkrótce wyrośnie czwarty. Przez pewien czas był budowlą wytworną i majestatyczną. Obecnie jakby staroświecki, przynależy do okresu w historii architektury, który ma własną nazwę – nieznaną w momencie, gdy go wznoszono, ale fachowo nadaną z perspektywy czasu.
Budynek niedawno odnowiono, ponieważ bardzo tego potrzebował. Pomalowano beton, by ukryć ostre pęknięcia i nakładające się na siebie graffiti. Wymieniono nieszczelne okna oraz bogate w szpary drzwi balkonowe, żeby wieczorny chłód pozostawał na zewnątrz, a umiarkowanie ciepłe powietrze w środku. W zeszłym roku zmodernizowano kocioł grzewczy w celu zapewnienia odpowiednio gorącej wody do mycia. Zmodernizowano też instalację elektryczną, by była zgodna z nowymi przepisami prawa budowlanego. Dawniej w budynku mieściły się wyłącznie lokale do wynajęcia. Obecnie jest to blok z mieszkaniami własnościowymi, gdzie większość lokatorów jest u siebie, choć niektórzy nadal decydują się na wynajem, żeby zrównoważyć ryzyko innych inwestycji, by „zdywersyfikować portfel”.
Budynek w pełni realizuje arkijską misję niesienia wszystkiego, o czym dotychczas mówiliśmy, chronienia przed potopem wigoru i chaosu życia oraz owych istot, w których są one osadzone, aż po raz kolejny nie ustąpią wody i nie znajdzie się bezpieczna przystań. To pudełko może stać na waszej ulicy. Może nawet z miejsca, w którym czytacie te słowa, dotarlibyście do niego spacerkiem. Możliwe, że przejeżdżacie obok niego, wracając z pracy, jeśli pracujecie w centrum, a dom macie na przedmieściach. Możliwe też, że sami w nim mieszkacie.
Jeśli je zobaczycie, przystańcie na moment, zadumajcie się nad tym, jakim cudownym jest misterium. Będzie tu stało długo po tym, jak przewrócicie ostatnią stronę tej książki, długo po tym, jak wszyscy pomrzemy, a słowa te zostaną zapomniane. Tu, między tymi ścianami, między dachem a parkingiem podziemnym nastąpi początek i kres czasu. Ale w tym momencie, kiedy jego wiek to zaledwie kilka dziesięcioleci, jest rozwijającym się cudem w swych zielonych latach, a książka ta stanowi krótką kronikę jego młodości.
Przyśrubowane do cegły nad frontowymi drzwiami czarne wilgotne litery z zardzewiałego już metalu układają się w nazwę budynku: „Sewilla na Roxy”.

Rozdział II

w którym nasz główny bohater Ian spada z przerażającej wysokości


Nasza opowieść nie rozpoczyna się od ryzykownego susa złotej rybki o imieniu Ian z kulistego akwarium stojącego na balkonie dwudziestego siódmego piętra, skąd na tyle, na ile była w stanie pojąć, rozkoszowała się panoramą śródmiejskiego horyzontu.
W długich cieniach późnego popołudnia miasto stało się sztachetowym płotem z budynków. Te z szaroróżowego szkła odbijają blask marsjańskiego słońca. Inne są stalowoniebieskimi zwierciadłami, a jeszcze inne – zwykłymi bryłami z cegły i betonu. Są trony biurowych wieżowców dumnie afiszujące się koronami korporacyjnych logo, hotele i apartamentowce, z każdej strony kolące ożebrowaniem balkonów. Wszystkie zostały osadzone w ziemi na planie siatki, która zaprowadza jakiś tam ład w ich wyraźnej nieprzystawalności.
Ian spogląda z wysoka na ten megalityczny ogród drapaczy chmur i widzi w nim tylko tyle cudowności, ile jego umysł daje radę przyswoić. Jest złotą rybką patrzącą na świat z lotu ptaka. Złotą rybką, którą na wysokościach podtrzymuje betonowa platforma. Boża perspektywa zatraca się w mózgu, który nie jest w stanie pojąć, na co patrzy, ale właśnie dlatego widok jest tym bardziej cudny.
Ian nie da nura z balkonu aż do rozdziału pięćdziesiątego czwartego, w którym kulminacja ciągu straszliwych wydarzeń stworzy mu okazję do ucieczki z wodnego więzienia. Zaczniemy jednak od niego, gdyż mamy ku temu kilka powodów. Po pierwsze, jest nader istotną nicią wiążącą człowieczeństwo. Po drugie, ze względu na pojemność rybiego mózgu czas i przestrzeń nie mają dla Iana większego znaczenia, gdyż nieustannie są odkrywane na nowo. Nie liczy się, czy Ian skoczy teraz czy za piętnaście minut, czy może zrobił to piętnaście minut temu, ponieważ obce są mu zarówno pojęcia miejsca i czasu, jak i porządek, przez jedno wymuszany na drugim.
Świat Iana to pastisz wydarzeń bez kolejności, przeszłości i przyszłości.
Na przykład dokładnie teraz, gdy zaczyna robić karierę jako karpiokształtny skoczek w fazie swobodnego spadania, Ian pamięta, że jego wodny dom wciąż znajduje się na kupionym na wyprzedaży składanym stoliku, z którego obłazi zielona farba. Akwarium obecnie jest puste, nie licząc kilku kamyków, małego różowego zamku z plastiku, glonowej mgiełki na szkle i współlokatora Iana, ślimaka Troya. Błyskawicznie rosnący odcinek pustego powietrza wyznacza odległość między akwarium a jego byłym mieszkańcem. Dla Iana nie ma znaczenia, że to wydarzenie nie nastąpi aż do rozdziału pięćdziesiątego czwartego, ponieważ już zapomniał, jak do niego doszło. Wkrótce zapomni szklaną kulę, w której mieszkał miesiącami. Zapomni absurdalny różowy zameczek. W miarę upływu czasu nieznośny Troy nie tylko wyblaknie w pamięci Iana, ale zostanie całkowicie wymazany z jego życiowego doświadczenia. Jakby nigdy nie istniał żaden Troy.
W oknie na wysokości dwudziestego piątego piętra spadający Ian dostrzega przez mgnienie oka duży pokój, a w nim słusznych rozmiarów kobietę w średnim wieku, która akurat daje krok przed siebie. W tymże mgnieniu oka, przelotnym błysku w umyśle pozbawionego pamięci stworzenia kobieta ma na sobie piękną suknię, porusza się zaś z taką samą elegancją i wdziękiem, z jakim opływa ją i marszczy się na niej delikatny materiał. Suknia jest czerwona, jej odcień zapiera dech. Gdyby znał właściwe słowo, nazwałby ją karminową. Kobieta zwrócona jest tyłem do Iana, który podziwia krój szytej na miarę kreacji, sposób, w jaki podkreśla ponętne kształty, dolinę pleców pod umięśnionymi łopatkami. Osoba ta okrąża właśnie mały stolik. Mowa jej ciała wskazuje na niejakie onieśmielenie podszyte odrobiną strachu. Stopy ma lekko skierowane do wewnątrz, kolana zsunięte. Złączone dłonie spoczywają na boku; jedno ramię przepraszająco układa się w poprzek brzucha, drugie opiera się na biodrze. Dłonie splatają się w gniazdko.
Pośrodku salonu widnieje zwalista sylwetka mężczyzny. Wyciąga on rękę do kobiety, grube przedramiona pokryte ma bujnym owłosieniem, a w oczach – wyraz błogości. Jego spokojna twarz kontrastuje z okazywanym przez kobietę niepokojem. Cień uśmiechu wygina mu usta. Cały jest wrażeniem przebywania w ramionach ukochanej lub ukochanego.
Wszystko to jest zaledwie mignięciem, chwilą w inercji, gdy Ian mija dwudzieste piąte piętro, zbliżając się do osiągnięcia stałej szybkości lotu. Obdarzony wrażliwością złotej rybki, nie umie sobie uzmysłowić dziwnie boskiej natury faktu istnienia tejże stałej prędkości. Gdyby tylko mógł, dziwowałby się pięknemu i mierzalnemu ładowi, jaki grawitacja narzuca chaosowi świata, dziwowałby się harmonii małżeństwa stałego przyspieszenia z prędkością graniczną, którą osiągają wszystkie obiekty w stanie swobodnego spadania, ale jej nie przekraczają. Czy ta uniwersalna wartość jest boska, czy czysto fizyczna? A jeśli to drugie, to czy może być dziełem pierwszego?
Ian praktycznie nie kontroluje swego lotu w dół, obraca się zatem w stylu dowolnym, wychwytując przy okazji widok rozległego jasnobłękitnego nieba ponad setkami łopoczących arkuszy białego papieru, z wdziękiem zwijających się w powietrzu, z gracją frunących i pikujących na niego niczym stado morskich ptaków na trawler. Wokół Iana wirują na wietrze dokładnie dwieście trzydzieści dwie strony nieukończonej pracy magisterskiej. Pośród tych unoszących się kartek prym wiedzie strona tytułowa, która spadła pierwsza i teraz poniżej pozostałych rzuca nią wiatr, a napis na niej wytłuszczoną czcionką oznajmia: „Występowanie fitolitów późnego plejstocenu i holocenu w kanionie rzeki Lower Salmon w stanie Idaho”. Kursywa pod tytułem informuje, że autorem jest Connor Radley.
W ich spadaniu jest o wiele więcej gracji niż w niezgrabnym, korkociągowym nurkowaniu złotej rybki, kiepsko przystosowanej przez ewolucję do mijania kolejnych pięter śródmiejskiego wieżowca, których numery gwałtownie się zmniejszają. Ewolucja doprawdy nie stworzyła złotych rybek do latania. Pan Bóg też tego nie zrobił, jeśli w Niego akurat wierzycie. Ale tak naprawdę nie ma to najmniejszego znaczenia. Ian niezdolny jest pojąć bądź uwierzyć w jedno czy w drugie, a rezultat tej niemożności w obu wypadkach jest taki sam. Przyczyna nie ma w tym momencie znaczenia, gdyż efekt jest nieodwracalny.
Podczas gdy jego świat huśta się i wiruje, Ianowi na przemian migają przed oczami chodnik, horyzont, bezkresne niebo i łagodnie szybujące papierowe liście. Biedakowi nie przechodzi przez myśl, jakie to nieszczęście, że nie jest mrówką znaną z tego, że potrafi bez szwanku spaść z wysokości tysiąckrotnie przekraczającej długość jej ciała i dalej radośnie sześcionożyć. Nie narzeka na fakt, że nie urodził się ptakiem, nad czym obecnie z pewnością należałoby ubolewać. Ian nigdy nie był szczególnie introspektywny, nie był też melancholijny. Kontemplacja i narzekanie nie leżą w jego naturze. Rdzeń mentalności Iana to prosty amalgamat carpe diem, leseferyzmu i Namaste.
Mniej myśleć, więcej działać. Filozofia złotej rybki.
„Posiadanie planu to pierwszy krok do porażki” – powiedziałby, gdyby umiał mówić.
Ian jest bon vivantem i jeśliby obdarzyć go zdolnością do refleksji, uznałby fakt, że w angielskim nie ma odpowiednika znaczeniowego tego określenia i trzeba było ukraść je Francuzom, za trafne podsumowanie specyfiki języka. Zawsze był szczęśliwy jako złota rybka. Nie świta mu w głowie, że jeśli nie wydarzy się coś wyjątkowo niespodziewanego, ba!, cudownego, to minąwszy dwadzieścia pięć pięter, spotka się z chodnikiem przy doprawdy niemałej prędkości.
W pewnym sensie Ian został pobłogosławiony tym niekoniecznie analitycznym umysłem. Problemy związane z głębszą refleksją zastąpił podstawowy instynkt i pamięć zdolna przetrwać ułamek sekundy. Jego specjalnością jest raczej reagowanie, a nie knowania czy snucie planów. Nad niczym się długo nie rozwodzi ani niczego długo nie rozważa. Ledwie zda sobie sprawę z opałów, w jakich się znalazł, błogo wypadają mu z głowy, i to tak szybko, że zaraz może odkryć je na nowo. Z tego też powodu ma spokojny sen: bez zmartwień i gonitw myśli.
Z innego jednak punktu widzenia, fizjologicznego, nieustanne uświadamianie sobie grozy spadania jest dla organizmu dość wycieńczające. To za każdym razem gwałtowny strzał adrenaliny, powtarzające się dźgnięcia reakcji ucieczki, które obciążają ten pokryty złotem samorodek rybiego ciała.
– Zaraz, co to ja robiłem? Jejku, nie mogę złapać tchu! O jasna cholera, spadam z wieżowca! Zaraz… Co to ja robiłem? Jejku…
Zaiste, błogosławieni nieskalani myślą.
Ale jak powiedziane zostało wcześniej, kiedy to Ian wypadł z balkonu dwudziestego siódmego piętra, a jeszcze przed tym, zanim dotarł do piętra dwudziestego piątego, nie od niego zaczyna się nasza opowieść.

 
Wesprzyj nas