„Wszystkie śmierci dziadka Jurka” to historia rodzinna na tle historii Polski. Zabawna, wzruszająca i niezwykła.


Wszystkie śmierci dziadka JurkaJej kanwą uczynił Nawrat opowieści swojego dziadka Jurka – zasłyszane bezpośrednio przez narratora (wnuczka) lub członków rodziny. Ponieważ bohater urodził się przed wojną w Warszawie, a po wojnie trafił na tzw. Ziemie Odzyskane, do Opola, ich tłem jest w gruncie rzeczy historia Polski od czasów okupacji po ostatnie lata PRL-u.

Wydarzeniem uruchamiającym film wspomnień jest rzeczywista śmierć dziadka, na którego pogrzeb przyjeżdża narrator, wracając tym samym do swojej przeszłości. Opowiedziana z wirtuozerią, a jednocześnie bardzo wzruszająco współczesna tragikomiczna opowieść łotrzykowska, która grozie i mrokowi czasów, w jakich przyszło żyd bohaterowi, przeciwstawia humor (często czarny) i życiową mądrość oraz po prostu spryt, broniący przed opresyjnością czasów i systemów w zmieniającej się Europie.

Pomysłowość, jaką w tak rozumianej strategii przeżycia przejawia dziadek Jurek, powoduje, że zmartwychwstaje z kolejnych swoich śmierci, których nie miał prawa przeżyć. Wszystko to sprawia, że jest to książka śmieszna, groteskowa i smutna na przemian – jak samo życie.

Matthias Nawrat (rocznik 1979), urodzony w Opolu i żyjący w Niemczech pisarz ma na swoim koncie trzy, znakomicie przyjęte książki. W Polsce zadebiutuje 3 czerwca, gdy do księgarń trafi jego ostatnia książka „Wszystkie śmierci dziadka Jurka.

Matthias Nawrat
Wszystkie śmierci dziadka Jurka
Przekład: Anna Wziątek
Wydawnictwo Bukowy Las
Premiera: 2 czerwca 2016
kup książkę

Wszystkie śmierci dziadka Jurka

Stara Kuźnia

To, jak ważne są dla nas opowieści dziadka Jurka, dało się zauważyć najpóźniej na jego pogrzebie. Na tym pogrzebie, na który przyjechaliśmy z Niemiec z mamą, obecne były wszystkie osobistości z Opola: prezydent miasta, redaktorki i redaktorzy „Trybuny Opolskiej”, dobry przyjaciel dziadka i prezes klubu piłkarskiego OKS Odra Edek Baumann, ale także pan Meisner ze stowarzyszenia Dzieło im. Maksymiliana Kolbego, który w ostatnich latach często zapraszał dziadka do Niemiec, aby wygłaszał w szkołach pogadanki o tak zwanych ciężkich czasach. W kościele, gdzie jako rodzina mogliśmy siedzieć na samym przedzie, płakały nawet stare kobiety w morzu głów sięgającym wielkich organów z tyłu. Nawet jeśli wujek Wojtek, brat naszej mamy, twierdził, że stare kobiety płaczą zawsze, obojętnie kto umarł, są tu codziennie i dziś mają szczęście. Szczęście w nieszczęściu, że się tak wyrażę, powiedział wujek. Śmiał się, ale kropelka potu spłynęła mu po skroni. Przed cmentarnym murem stały drewniane budki z kwiatami, bezpośrednio pod wejściem parkowała stara niebieska nyska z wystawionymi wieńcami. Babcia Zofia w pięknej, czarnej sukni wspierała się na ramieniu naszej mamy. Kiedy procesja kroczyła aleją F, a potem drogą D, ksiądz, który w swoich białych szatach wyglądał jak Jan Paweł II we własnej osobie, kołysał, postukując, srebrną kadzielnicą na srebrnym łańcuchu, i nad wszystkimi głowami unosił się dym kadzidła.
Większość grobów na cmentarzu przykrywają płyty z szarego kamienia, ale nie ten, do którego po kilku przemowach opuszczono urnę dziadka Jurka. Znajduje się on na peryferiach cmentarza, gdzie wiele parceli jest jeszcze niezabudowanych, z dala od cygańskich mauzoleów, właściwie już w polach. Procesja długo stała przed podwójnym grobem z marmurowym pomnikiem, na którym widnieje napis „Rodzina Mrożków”. To najpiękniejszy marmurowy pomnik, lśniącoczarny, każdy może pojechać go obejrzeć, i się przekonać . Prezydent, który miał na szyi ciężki żelazny łańcuch z kluczem do miasta, zacytował na koniec wiersz wielkiego polskiego poety, Adama Mickiewicza, pod tytułem W imionniku [Nad morzem Bałtyckiem]:

Błogo temu, kto w twojej pamięci utonie,
Jak ten koral, lub owa jagoda perłowa,
Co ją woda baltycka w swem przeczystem łonie
Pod lazurową barwą na wieki przechowa.

Staliśmy jeszcze wokół grobu, kiedy otwór z urną został ponownie zakryty, a ksiądz z ministrantami się pożegnali. I staliśmy jeszcze wtedy, kiedy odeszli już prezydent, Edek Baumann, pan Meisner, liczni dyrektorzy-przyjaciele dziadka, redaktorki i redaktorzy. A nawet wtedy, gdy poszły stare płaczki i zostaliśmy sami, babcia Zofia, nasza mama, wujek Wojtek, warszawiacy, krakowiacy, gdańszczanie, poznaniacy i my. Staliśmy w milczeniu wokół grobu, a wiatr szumiał na łące za płotem. Można było patrzeć nad polami w dal, gdzie zaczynały się lasy i jeziora. Później, przy stole w Starej Kuźni, wspominaliśmy wszyscy razem dziadka Jurka i jego żarty. Na przykład nasz przyszywany wujek Gustaw zapytał starego kowala i jego córkę, gdy wreszcie wnieśli dania główne, czy to wszystko. Wygląda to bowiem na pierwszą przystawkę lub zaledwie przedsmak pierwszej przystawki. Dostaliśmy nawet stół w wykuszu, w którym mieściło się dwadzieścia osób, a obok okien wisiały na ścianach drewniane koła i różne miechy. Teraz, wieczorem, leżymy jeszcze długo w dawnym gabinecie dziadka, gdzie w gablotce stoją jego puchary i odznaczenia dyrektorskie obok zielonej meblościanki z rozkładanym blatem. Przypominamy sobie ostatnią rozmowę , już przy łóżku w jego ostatnim pokoju przy ulicy Katowickiej. Ta wizyta w Opolu odbyła się trzy miesiące temu. Od trzech lat można jeździć do Polski ot tak, dzięki wielkiej zmianie tak zwanej sytuacji międzynarodowej, dlatego kiedy dziadek musiał się przeprowadzić do swojego ostatniego pokoju przy Katowickiej, mogliśmy z mamą pojechać do Opola, nie czekając zbyt długo na granicy, najwyżej godzinę. Podczas wizyty zapytał, kiedy zatrzyma się pod oknem najbliższy tramwaj numer 9, abyśmy mogli razem pojechać do domu na wielodaniowy obiad babci Zofii, który oby się składał z żurku albo przynajmniej flaczków, a w najgorszym razie tylko z pierogów. Gdy powiedzieliśmy, że w Opolu nie jeżdżą tramwaje, a już na pewno nie pod oknem jego obecnego pokoju przy Katowickiej, odparł, że doskonale o tym wie.
Potem poprosił nas, abyśmy sprawdzili coś w szafie na ubrania. Ukrył w niej trzydzieści tysięcy złotych, które oszczędzał przez całe życie, a zeszłej nocy przyszedł do jego pokoju ordynator, by go okraść. Kiedy jednak w szafie znaleźliśmy tylko ubrania dziadka, skinął głową i powiedział: Aha. I następnie wyraził przypuszczenie, że być może tych wszystkich ludzi – kuzynki Janka z opaską na oku, młodego niemieckiego żołnierza o raczej nieniemieckim nazwisku Adam, który swego czasu pilnował go w Oświęcimiu, a także dowódcy Oświęcimia pana Hößa, późniejszych kolegów dyrektorów i babci Zofii z naszą mamą i wujkiem Wojtkiem jako dziećmi, i, niestety, także licznych Rosjan, zarówno żołnierzy, jak i całej drużyny piłkarskiej RD Oryol razem z człowiekiem w pięknym czarnym garniturze i z dziwnym zagranicznym akcentem, ba, nawet wielkiego wroga naszego dziadka, którego do dziś znamy tylko pod nazwiskiem T. – wcale nie było ani minionej nocy, ani wcześniej w jego ostatnim pokoju, przy jego łóżku. A potem mieliśmy stanąć przy łóżku i dziadek każdemu z nas położył na przedramieniu dłoń, której skóra była chłodna i jakby zdrewniała. Powiedział, że jest nam bardzo wdzięczny, ponieważ zawsze go słuchaliśmy. I że nas bardzo kocha. A my powiedzieliśmy, że też bardzo go kochamy, i objęliśmy go, ponieważ płakał. Ale płakał, nie wydając z siebie żadnego dźwięku i nie zamykając oczu, po prostu tylko płakał i patrzył na nas. A później powiedział, że mamy zapamiętać, co nam opowiadał. Że mamy od czasu do czasu o nim myśleć, zachować w pamięci zarówno jego, jak i jego życie, że mamy niczego nie zapomnieć.

Nagły koniec lata w Zielonce

Wśród wielu historii, które znamy od dziadka Jurka, ta o tak zwanych ciężkich czasach jest chyba najciekawsza. Mimo że jednocześnie jest jedną z najsmutniejszych w jego życiu, co jednak z drugiej strony należy też do dobrej historii. Aby ją zrozumieć, trzeba zacząć zupełnie gdzie indziej, mianowicie kilka lat wcześniej, kiedy nasz dziadek nie miał jeszcze pojęcia o swoich późniejszych przeżyciach. Dziadek Jurek chętnie wspominał przedwojenne życie. Często opowiadał, że był dzieckiem jak wiele innych dzieci w jego wieku i że w Polsce wszystko zmieniło się dopiero w czasie wojny. Dokładnie sobie wyobrażamy, jak było w Warszawie, gdy dziadek był dzieckiem. Polska istniała ponownie dopiero od kilku lat i od wyrzucenia Rosjan w roku 1920 przez marszałka Józefa Piłsudskiego w ramach cudu nad Wisłą, podczas którego polskie legiony uratowały całą Europę, ludzie odczuli ulgę. Działały szkoły i teatry, można było siedzieć w kawiarni i gawędzić, wszędzie jeździły tramwaje, nawet jeśli przeważnie składały się z jednego wagonu. I mimo że z rynsztoku śmierdziało końskim łajnem i często trzeba było uskakiwać w bok na odgłos tętentu kopyt, już wkrótce tu i ówdzie pojawił się samochód.
Dziadek Jurek mieszkał z rodzicami w dzielnicy Wola na osiedlu rzemieślników, którego dziś już nie ma. I które, zdaniem dziadka, było najlepszym osiedlem w mieście. W każdym domu znajdował się warsztat, a wieczorem zawsze ktoś posypywał ulicę trocinami, z gospody dobiegały dźwięki skrzypiec, akordeonu i śmiechy, czasami jakiś mężczyzna opierał się o ścianę i przysypiał na chwilę lub kładł się na trociny, aby wypocząć do następnego ranka. Dziadek mógł nie tylko chodzić do szkoły, ale miał też to szczęście, że popołudniami jego tata Stanisław zdradzał mu w swojej stolarni tajemnice rzemieślnicze, które później miały mu nie raz i nie dwa uratować życie. Jednak właśnie dlatego, że później miał się znaleźć w tak niebezpiecznych sytuacjach, do końca swoich dni szczególnie chętnie wspominał dzieciństwo w Warszawie. W całym mieście na przykład były tylko wąskie uliczki, pełne małych sklepów, które można było odwiedzać. Dookoła gwar, wołający gazeciarz w marynarce i kaszkiecie, a człowiek kładzie dłoń na klamce, rozbrzmiewa dzwonek i wreszcie – cisza. Tylko zapach skóry lub kiełbasy krakowskiej. I właściwie dopiero teraz, kiedy zamknie się przed nim drzwi, słychać miasto. W Warszawie stały też jasne i duże, a przez to bardzo interesujące budynki z wieżyczkami, kolumnami i wykuszami. W ogóle wtedy w Warszawie były inne czasy, o wiele kulturalniejsze niż dzisiaj. W parku czy na ulicy pod kasztanami, jak opisywał nam dziadek, spacerowali mężczyźni w garniturach, z laskami zakończonymi srebrnymi gałkami, z takim mężczyzną zawsze szła pod rękę dama w szalu z piór, a mężczyzna, kiedy z naprzeciwka nadchodził inny, gałką laski dotykał ronda melonika. Mężczyźni mieli podkręcane wąsy, dziewczęta nosiły kokardy pod brodą, a kobiety wymyślne kapelusze z piórami, broszami i tiulem. Po uliczkach starówki z kolei krążył człowiek z koszem chleba, na wypadek, gdyby ktoś poczuł lekki głód. Przy tych uliczkach mieszkali ludzie, którzy później w większości zginęli podczas wojny, byli to głównie żydowscy kupcy, w czarnych garniturach i z długimi brodami. Zdaniem naszego dziadka mówili śmiesznym językiem.
Ulubionym miejscem dziadka Jurka była jednak księgarnia Gebethner i Wolff na Krakowskim Przedmieściu, ponieważ była ona znana z tego, że sprowadzała do Warszawy najlepsze powieści przygodowe. Jedną z nich był Pan Wołodyjowski Henryka Sienkiewicza o wielkim polskim bohaterze, który swoim mieczem nie tylko wyciął w pień całą szwedzką dywizję podczas tak zwanego potopu szwedzkiego w 1655 roku, lecz później bronił także przed Turkami twierdzy Kamieniec Podolski, gdzie został niestety wysadzony w powietrze razem z magazynem amunicji przez ogarniętego manią wielkości komendanta twierdzy majora Hejkinga. Jedyny problem z księgarnią Gebethner i Wolff polegał na tym, że prowadził ją głuchy i ślepy pan Makułski który nie miał nóg i siedział na wózku inwalidzkim. I na tym, że pan Makułski, mimo ślepoty, głuchoty i braku nóg wszystko widział, słyszał i natychmiast dźgał swoją laską każdego bez pozwolenia wertującego książkę. Pewnego dnia pan Makułski spytał naszego dziadka, co robi. Nic, odparł ten, klęcząc obok regału z wydaniem Pana Wołodyjowskiego w dłoni. Pan Makułski spytał, czy ma go za ślepego. Właściwie to tak, odrzekł dziadek. Za głuchego przypuszczalnie również, stwierdził pan Makułski. Również, potwierdził dziadek. I za beznogiego też, dodał pan Makułski. Dziadek, potwierdzając po raz trzeci, sięgał już po kij do przesuwania zasłon, który z ulgą wypatrzył w półmroku obok okna.
I wtedy nastąpił pierwszy atak pana Makułskiego. Dziadek z łatwością go odparował. Przed dwoma kolejnymi pchnięciami także zrobił unik. Z Panem Wołodyjowskim pod pachą wyskoczył na drewniane schody i balansował chwilę na balustradzie, potem na żyrandolu nad głową pana Makułskiego katapultował się na drugą stronę pomieszczenia, odparował cios, stojąc na stole, po czym rzucił się szczupakiem na oparcie krzesła, z którego zrobił przewrót w przód i ponownie wylądował na nogach, unikając ostatniego pchnięcia, aby wreszcie, finałowym skokiem przez otwarte drzwi, salwować się ucieczką na słoneczną ulicę. Zanim niedługo przed wojną w warszawskim kinie Splendid zaczęto wyświetlać pierwsze filmy, dziadek Jurek sięgał wyłącznie po powieści światowej sławy. Czytał Moby Dicka Hermana Melville’a, Ostatniego Mohikanina Jamesa Fenimore’a Coopera, Trzech muszkieterów Aleksandra Dumasa, a ponadto Quo vadis, Krzyżaków, Ogniem i mieczem oraz Potop Henryka Sienkiewicza, który za swoje książki otrzymał w 1905 roku Nagrodę Nobla. Chętnie przenieślibyśmy się w tamte czasy do Warszawy, ponieważ do dzisiaj zachowały się tylko czarno-białe zdjęcia, a w filmach dokumentalnych pokazują zawsze ten sam róg ulicy Nowy Świat albo Marszałkowskiej, albo kilkoro ludzi, którzy stoją przed wystawą apteki i śmieją się do kogoś. Pewnego razu dziadek widział nawet wypadek drogowy, a było to wielkie wydarzenie, ponieważ dotychczas wypadki wyglądały zupełnie inaczej, w większości przypadków mianowicie tak, że przechodniów przejeżdżały dorożki. Najpierw tratowały ich konie, po czym jeszcze trochę żyli, a następnie przetaczały się po nich koła dorożki, czego już nie przeżywali, albo ledwie tyle, by wyszeptać kilka słów do kogoś, kto się nad nimi pochylił, a potem umierali. Ale przynajmniej miękko, ponieważ leżeli w końskiej kupie.
Ten wypadek jednak po raz pierwszy został spowodowany przez samochód, a przejechany, chłopiec mniej więcej w wieku naszego dziadka, leżał na bruku i nawet nie szeptał, ponieważ na jego piersi stało koło samochodu. Wokół miejsca wypadku zebrał się tłum, można w nim było usłyszeć wszystkie języki europejskie, potem zjawili się dziennikarze i fotograf, a następnego dnia sytuację opisano w gazetach, i cała Europa była wzburzona. Dokąd to jeszcze zaprowadzi? pytali ludzie. Najpiękniejszymi wspomnieniami dziadka Jurka z tego okresu były jednak te z wakacji w Zielonce pod Warszawą, dokąd rodzice wysyłali go zawsze w sierpniu. Ciocia miała w Zielonce gospodarstwo, a on często nam wyjaśniał, dlaczego to były wyjątkowe wakacje. Z pewnością nie miała w tym zasługi jego kuzynka Janka, która wyglądała jak pirat z opaską na oku. Musiała ją nosić od wypadku przy wyrębie drzew w lasku brzozowym za domem, gdzie była ze swoim tatą. W żadnym razie nie z powodu tej Janki, którą nazwał raz największym natrętem w Polsce, i którą, mimo że dziadek sprawiał przy tym wrażenie lekko smutnego, wyobrażamy sobie jako trochę głupią oraz zarozumiałą i właściwie tylko przeciętnie ładną. Piękno tych wakacji w dzieciństwie, zdaniem dziadka, nie polegało bynajmniej wyłącznie na tym, że razem z kuzynostwem mógł pomagać w wykopkach. Taki przedwojenny sierpień zdawał się też nieskończenie długi, dni nie chciały się kończyć. W ogóle czas przed wojną był inny niż po wojnie, był mianowicie najpiękniejszym czasem w jego życiu. Życie na wsi nie miało nic wspólnego z tym w mieście, większość ludzi dzisiaj nie wie, jak to jest zostać obudzonym w ciemności, maczać chleb w ciepłym mleku albo stać w chłodnym powietrzu na polu, podczas gdy nad głową rozciąga się różowe niebo i zaczynają śpiewać pierwsze ptaki. A dopiero później przygody w lasku, ognisko wieczorem, dymiące ziemniaki, które wytacza się patykiem z popiołu i przełamuje na dwie połowy, zanim jedną z nich poda się swojej, niestety, chyba trochę głupiej kuzynce. Zdaniem dziadka nie potrzeba nic poza ziemniakami i mlekiem, ale o tym w dzisiejszych czasach ludzie nie mają już pojęcia. Ostatecznie kuzynka Janka nie była chyba wcale taka nieznośna, i nawet kiedy pewnego razu, gdy chowali się razem w lasku brzozowym, zaczęła całować go w usta i nie chciała przestać, zniósł to bez słowa protestu. W sumie trzeba powiedzieć, że najpiękniejszy w jego życiu był przede wszystkim ostatni sierpień w Zielonce, kiedy dziadek miał już dyplom szkoły realnej. Problemy zaczęły się bowiem dopiero po powrocie do Warszawy. Niemcy byli wtedy jeszcze zupełnie inni niż dzisiaj, a my, jak często powtarzał dziadek Jurek podczas naszych pierwszych wizyt w Opolu po przeprowadzce do Niemiec, poznamy po nowych przyjaciołach czy nowych przyjaciołach naszych rodziców albo po prostu po ludziach z tak zwanej ulicy, że teraz są tacy jak my, nawet jeśli być może nie tak mądrzy jak Polacy, ale w gruncie rzeczy to normalni ludzie.
Ówcześni Niemcy natomiast byli trochę tacy, jak rycerze zakonni w średniowieczu pod wodzą wielkiego mistrza Ulricha von Jungingena, w rzeczywistości nigdy nie przeboleli bitwy pod Grunwaldem w 1410 roku przeciwko polsko-litewskiemu królowi Władysławowi Jagielle i wielkiemu księciu litewskiemu Witoldowi, w której ponieśli druzgocącą klęskę i dlatego musieli opuścić Wielkopolskę, a później nawet odstąpić część Prus Wschodnich na rzecz króla Polski. Od tego czasu Niemcy mieli tak bardzo urażoną dumę, że niczego bardziej nie pragnęli jak totalnej zemsty. Planowali ją przez wieki, zawsze w tajemnicy, aż wreszcie nadarzyła im się idealna okazja, a zwłaszcza już wówczas słynnemu politykowi, który w swoim mundurze i z nastroszonym wąsem wygląda na zdjęciach trochę jak Charlie Chaplin w późniejszym filmie Dyktator. I niestety, temu znanemu po dziś dzień na całym świecie politykowi udało się podburzyć wszystkich Niemców przeciwko Polakom. Dlatego dziadek Jurek, który wtedy stał się już wyjątkowo przystojnym, młodym mężczyzną o ciemnych włosach i grubych brwiach, co pokazał nam na jednym z pochodzących z tamtego okresu czarno-białych zdjęć w swoim gabinecie, uważał przybycie Niemców do Warszawy za nieprzyjemne. Wielu jego przyjaciół było tego samego zdania. I to pomimo że mieszkańcy Warszawy, tak jak mieszkańcy wszystkich innych miast w Europie, pod wieloma względami mieli bardzo różne zdania we wszystkich dziedzinach polityki. W tamtych czasach bowiem również w Warszawie snuto rozmaite rozważania na temat przyszłości kraju, które w minionych latach nierzadko prowadziły do kłótni i dużych zgromadzeń na ulicach oraz powybijanych witryn sklepowych. Jedni twierdzili, że wszystkie pieniądze trzeba koniecznie dać polskim żołnierzom i ich generałom. Inni uważali to za śmieszne – ich zdaniem należałoby wszystkie pieniądze przekazać robotnikom z fabryk i każdemu po tyle samo. Jeszcze inni argumentowali, że pieniądze najlepiej umieścić w polskim Kościele i u księży. Inna grupa z kolei odżegnywała się od tego pomysłu, ponieważ zgodnie z tak zwaną ludzką naturą pieniądze najlepiej ulokować u właścicieli fabryk, jest to fakt nowoczesny i naukowy, tyle że ci właściciele fabryk powinni być polscy, w żadnym wypadku ukraińscy, czy, niech Bóg broni, żydowscy. Z tego powodu przybycie Niemców do Warszawy miało początkowo również dobrą stronę, ponieważ spory natychmiast się zakończyły i wszyscy byli zgodni, co należy robić. Dlatego dziadek i jego dwaj przyjaciele, Włodek Sołtyński i Lutek Kurek, stanęli w jednej z kolejek w mieście, i dziadek miał szczęście, bo dostał mundur i broń, mimo że był to tylko francuski model z poprzedniej wojny, ładowany od przodu jednostrzałowy karabin marki Lebel. W ciągu następnych dwóch tygodni doświadczył wielu interesujących, a także trzymających w napięciu przeżyć, na przykład strzelaniny z Pragi przez Wisłę na drugi brzeg. Razem z przyjaciółmi wysadzili w powietrze kilka niemieckich czołgów i kilku niemieckich żołnierzy, a raz byli nawet w pobliżu, kiedy kompania polskich ułanów nacierała na niemieckie czołgi z obnażonymi szablami, wyrzynając Niemców, jak kiedyś pan Wołodyjowski Szwedów albo Turków. Naszą ulubioną historią z tego czasu jest jednak ta o naleśnikach i soku wiśniowym.

 
Wesprzyj nas