Polska rzeczywistość lat osiemdziesiątych XX wieku przeplata się z krajobrazami, historią i świętymi miejscami Armenii w nowej powieści Magdaleny Zimny-Louis.


ZaginioneHelena, w dzieciństwie porzucona przez matkę, decyduje się na wyjazd jej śladami do Armenii. Nie wie czy będzie szukać matki żywej, czy zmarłej? Jedyna krewna, znana pisarka ciotka Albina, odmawia pomocy. To ona po wylocie Heleny do Erywania opowiada skomplikowaną historię związku jej rodziców – Anny, która przed laty uciekła z Polski z ormiańskim lekarzem, i Wiktora, świętującego triumfy skorumpowanego polityka.

Ciotka Albina zna tylko połowę tajemnicy i nie wie, co naprawdę stało się z jej siostrą.

Polska rzeczywistość lat osiemdziesiątych XX wieku przeplata się z krajobrazami, historią i świętymi miejscami Armenii, które Helena odwiedza, szukając odpowiedzi na pytania o losy matki i swoje życiowe zagubienie. Przypadkiem poznane osoby otworzą przed nią dawno zamknięte drzwi do przeszłości.

Magdalena Zimny-Louis urodziła się w Rzeszowie. W 2005 r. w Ogólnopolskim konkursie Polityki „Pisz do Pilcha” jej opowiadanie pt. „Studnia” zostało przez Jerzego Pilcha wybrane spośród trzech tysięcy nadesłanych tekstów i ukazało się drukiem. Debiutancka powieść — „Ślady hamowania” — została wyróżniona w 2011 r. w konkursie wydawnictwa Replika Świat Kobiety. Kolejna książka pt. „Pola”, wydana w 2012 r., otrzymała główną nagrodą czytelniczek na Festiwalu Literatury Pióro i Pazur.

Magdalena Zimny-Louis
Zaginione
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 2 czerwca 2016
kup książkę

Zaginione


A

Przyszła do mnie wcześnie rano. Idąc w kierunku drzwi, pożałowałam, że nie pozwoliłam zamontować wizjera pryszczatemu młodzieńcowi przekonującemu mnie spod daszka bejsbolówki, że jeszcze będę miała takich gości, których nie zechcę wpuścić za próg. Otworzyłam drzwi przed młodą kobietą w żółtym płaszczu zapinanym na wielkie czarne guziki. Nie widziałam Helenki wiele lat, nawet jej zdjęcia nie widziałam, ale poznałam ją od razu. Za młoda była, aby wiedzieć, że takie wizyty pasują do nocy. Tylko w ciemności lub na łożu śmierci, kiedy dotyka większy strach, ustaje natrętne pragnienie ciągłego wadzenia się ze światem o jego pępek i na krótką chwilę uchyla się furtka do krainy łagodności.
Nie wiem, co pojawiło się na mojej twarzy pierwsze, zaskoczenie czy ulga?
– Jadę do Armenii szukać matki – powiedziała. – Chciałam się czegoś dowiedzieć przed wyjazdem. Mogę wejść?
Bez dzień dobry, bez słówka wytłumaczenia się z tego porannego najścia, głowę tylko lekko spuściła, pół ukłonu, pół niechęci. Na radość ze spotkania nie było czasu, postanowiła udawać pośpiech, żebym nie miała żadnej przyjemności z niespodziewanej wizyty po latach głuchej nieobecności. Poszła za mną w głąb mieszkania. Na kuchennym stole stała szklanka herbaty i leżały dwa biszkopty, moje dietetyczne śniadanie. Helena nie chciała poczęstunku, zapięta w błyszczącym nieprzemakalnym płaszczu usiadła z daleka ode mnie, surowo wyprostowana, jak urzędniczka skarbówki, która przyszła na kontro i całym ciałem obwieszcza niezłomność. W takim małym pomieszczeniu niewiele można odegrać czy ukryć. Widać podskórną pretensję, nerwowość, odgryziony minutę wcześniej fragment paznokcia. Ledwie drgniesz, wszystko wychodzi na wierzch.
– Do Armenii… A twój ojciec wie? – zapytałam, choć mnie to nie interesowało.
Zamiast odpowiedzieć, sięgnęła do torby leżącej obok nogi jak posłuszny pies.
– Podobno masz listy – powiedziała. – Byłoby mi łatwiej szukać, gdybyś mi je dała.
Taka wielka torba na trzy listy? Zapatrzyłam się na wzorki biegnące zgodnie z linią zamka, jodełki przeplatane złotą nitką, kawał skóry spięty metalową klamrą. Poluzowała guzik płaszcza, opalona szyja zaczęła oddychać swobodniej. Jej matka też miała taką cienką szyję, choć kiedy widziałam ją po raz ostatni, miała kilka lat mniej niż Helena teraz.
Helena była atrakcyjna wedle współczesnych kanonów piękna. Usta zbyt spuchnięte, nos ostro zakończony, ciemne, niewyregulowane ściegi brwi nad głęboko osadzonymi oczami, wystające kości policzkowe, wysunięta szczęka, mocna jak dziób ptaka. Jasne włosy nierówno przystrzyżone, każde pasmo innej długości w kilku odcieniach brązu i złota, przedzielone na czubku głowy odsłaniały wysokie, gładkie czoło.
– Sama jedziesz? – zapytałam, oglądając ją sobie dokładnie, pod mikroskopem.
– Tak, nie jestem z natury strachliwa. Dasz mi te listy? – Niecierpliwie wyrzucała słowa, oszczędnie, broniąc się przed nawiązaniem konwersacji. Odmierzyła zdania, jakie musiała wypowiedzieć, zanim tu przyszła i trzymała się planu.
Torbę trzymała na kolanach w pogotowiu. Straszyła mnie ta torba. Mogłam wstać, podreptać do pokoju, z pudełka po butach wyjąć poplamione żółcią czasu koperty, zajęłoby mi to kilka minut. Mogłam je przynieść do kuchni, ułożyć na kraciastym obrusie według dat, pozwolić, aby je sobie najpierw obejrzała, dotknęła atramentu na literkach Kochana Siostro, sprawdziła podpis – Ania. Poczekałabym, aż przeczyta linijkę za linijką wyznania i rozterki matki, przedzielone kropkami, przecinkami, podkreślonymi wyrazami szczególnego znaczenia, wykrzyknikami na ostatniej stronie. Tych wykrzykników naliczyłaby dziesięć. Dawno do nich nie sięgałam, bo i po co?
– Nie mam listów Ani – zaczęłam z westchnieniem żalu. – Przeprowadzałam się kilka lat temu, dużo rzeczy wtedy zginęło. Pomagali mi synowie sąsiadek, roztrzepane chłopaki, nosili pudła we trzech, rzucali byle gdzie, zawadzali butami… część się rozkleiła, ubrania wypadły na schody, kieliszki się potłukły… Same straty, tak że… niestety.
Helena odłożyła torbę na podłogę. Zegar zaczął tykać tak głośno, że musiałam zrobić trochę hałasu szklanką i łyżeczką, żeby nas ten stukający miarowo czas nie ogłuszył. Nie miałam zamiaru brać zegara z kukułką, ale sąsiadka mnie namówiła, weź, radziła, stary, a w takim dobrym stanie, może coś jest wart? Kiedy się człowiek przenosi z dużego domu do małego mieszkania, musi się bezwzględnie obejść ze sprzętami. Z wielkich, wysokich przestrzeni emigrowałam do ciasnoty, gdzie nawet dwudrzwiowy kredens się nie mieścił ani rzeźbione łoże czy stół na dwanaście krzeseł. Jeden obraz zabrał całą ścianę, szafa wypełniła pokój tak skrzętnie, że musiałam się przeciskać, aby nie zahaczyć kolanami, idąc do okna, talerze i szkło upychałam nawet w łazience, zanim nie uszczupliłam zastaw i serwisów do minimalnych rozmiarów dostosowanych do jeszcze mniejszych potrzeb.
– Nie mogę uwierzyć, że to ty, Helenko… Co się z tobą działo? Gdzie mieszkasz? Tyle bym chciała wiedzieć… – paplałam, bojąc się, że mnie zaatakuje, zmieniałam kierunek, wtrąciłam nawet kilka banałów o pogodzie. Większość moich pytań pozostawiła bez odpowiedzi. Kiedy zapytałam o pracę, odezwała się wreszcie.
– Jestem nauczycielką języka rosyjskiego. Wydałam też książkę. – W jej głosie nie było ani jednej przyjaznej nuty.
– No, proszę… gratuluję! O czym? – Uniosłam się na krześle podekscytowana. Helena spojrzała mi w oczy.
– O skrzywdzonych dzieciach.
– Ach… – Westchnienie przeszło w stwierdzenie… – ach… tak…
Już się pewnie zorientowała, że nie mam zdolności, którą naturalnie przyswaja sobie większość ludzi – kłamania w żywe oczy. I nie chodzi tu o wielkie kłamstwa, które przy polityce, pieniądzach czy religiach się kocą, ale takie drobne, pospolite, wygłaszane kilka razy dziennie, odruchowe przetwarzanie prawdy w nieprawdę bez angażowania sumienia.
– Widać zacięcie do literatury mamy rodzinne… – powiedziałam.
– Zacięcie? – rzuciła pogardliwie – Co to za słowo?
Rozmowę przerwała skoczna melodyjka mojego telefonu. Podniosłam się ciężko z krzesła, telefon leżał na parapecie. Nieznany numer wyświetlił się i znikł.
– Nie odbierasz? – zapytała.
– Nie mam w zwyczaju gadać z obcymi – odparłam. Chyba jej się spodobała moja reakcja, bo spojrzała na mnie życzliwiej. Zaproponowałam kawę lub kieliszeczek czegoś mocniejszego. Odmówiła, wciąż siedząc sztywno i prosto jak na przesłuchaniu.
– Z jakiego miejsca matka pisała te listy? – Zwracała się do mnie bezosobowo. – Daty? Cokolwiek? Potrzebuję tych informacji.
– Nie pamiętam, takie tam mają dziwne nazwy miejscowości. Na pewno nie z Erywania… stamtąd nie pisała, ale dokładnie… – Drapałam się za uchem jak znudzony kot, a Helena napierała.
– A rodzina? Jego rodzina, jak się nazywali?
Zamknęłam oczy. Niech myśli, że się zastanawiam. Tydzień wcześniej miałam sen całkiem podobny do tej sytuacji, w której obie z Heleną utkwiłyśmy, tylko w nim małe dziecko siedziało na stołku, ale zegar tykał tak samo i przez inne wyrazy przedzierało się słowo: „Armenia”,w każdym razie od tych słów płynął smutek, pomyślałam po przebudzeniu, że smutek oznacza radość, sny słyną z odwrotności.
Helena nie spuszczała ze mnie oczu. Twarda była.
– Nawet tego mi nie powiesz? – zapytała.
– Naprawdę niewiele wiem…
– Lepsze niewiele niż kompletnie nic! – podniosła głos.
– Twój ojciec mógłby coś wyjaśnić… On na pewno…
Położyła torbę na kolanach, z przesadną ostrożnością wyjęła książkę i podała mi ją przez stół. Złota bransoletka zegarka błysnęła mi pod nosem.
– Proszę. Na rosyjski już tłumaczą.
Zmiana tematu była nagła, ale szybko zareagowałam.
– Ładna okładka – powiedziałam, obmacując grzbiet. – Zapowiada niepokojącą historię. Bardzo lubię czytać, zaraz się do niej wezmę, ciekawi mnie, jak piszesz, jak stawiasz słowa.Mam nadzieję, że tłumacza wyznaczyli dobrego, książka duszę może stracić, jak źle przetłumaczona. Mówili ci już, że talent odziedziczyłaś po ciotce, czy nas nie kojarzą?
Udawałam dowcipną. Na okładce książki pod tytułem Druga siedziała tyłem dwójka dzieci i patrzyła na zachodzące za drzewo słońce. Zielone listki gryzły się z czerwienią zachodu, a dzieci były ubrane na biało. Rozgadałam się o szpecących treść okładkach moich powieści, wymieniając jedną z ostatnich, perły owijające skrzynię stojącą obok kobiecego dekoltu z wielkimi piersiami. Miałam ochotę wejść do księgarni i wyrwać ją z książki.
Helena traciła cierpliwość, nie udało mi się pociągnąć jej ku sobie, siedziała na posterunku, nastroszona i chłodna, za murem, którego nie sposób skruszyć. Zerkała na moją kolekcję albumów zajmującą całą ścianę nad stołem. Stały równo, według wzrostu i ważności, Londyn na początku, Strzyżów na końcu.
– O czym pisała moja matka? – Przeniosła wzrok na wczorajsze niepozmywane naczynia obiadowe. – Zadowolę się każdą informacją.
– Helenko… – Zaplotłam palce i oparłam je na brzuchu niczym rozdęty od próżniaczego życia kardynał. – Ja ostatni list od twojej mamy dostałam jesienią 1988 roku. – Słuchała z uprzejmością lekarza, z którym pacjent umówił się na prywatną wizytę, słono płacąc za możliwość przedstawienia rozwlekłej jak sama choroba opowieści. Tylko oczy słuchały. Mimo to mówiłam dalej. – Tuż po Wszystkich Świętych list od twojej mamy przyszedł. Napisała o rychłej przeprowadzce i pracy w szpitalu, mieszkanie mieli dostać, jakby służbowe czy coś…
– Gdzie?! – podniosła głos.
– Nie wiem. Gdzieś poza stolicą.
Helena gotowała się w swoim modnym gumowym płaszczu. Mieszkanie było nagrzane, niczym szpitalny pokój, ogłupiająca duchota, okna nieotwierane w ciągu dnia, kaloryfery z wrzątkiem w brzuchach nigdy nieprzykręcane na mniej. Na niebie kotłowały się gęste chmury, szare, nieprzyjazne bałwany zasłaniające słońce. Brzydka pogoda utrzymywała się od kilku dni, prawie nie wychodziłam z domu. Patrzyłyśmy w okno, rozmowa zatrzymała się w martwym punkcie. Wstałam z krzesła i przeszłam do przedpokoju, kiedy wróciłam z butelką nalewki, Helena siedziała trochę swobodniej, opierała się na blacie stołu.
– Bardzo się cieszę, żeś przyszła… – Spojrzałam na jej delikatne dłonie zakończone bladymi paznokciami w kształcie migdałów.
Naciągnęła na nie mankiety płaszcza. Ile było niechęci do mnie w jej zachowaniu!
– Może jednak pozwolisz się poczęstować? – Postawiłam dwa kryształowe kieliszki. Z pięknej karafki nalałam po odrobince wiśniówki. Nie czekałam na nią, wypiłam spory łyk.
– Kiedy cię ojciec od nas zabrał, nie było dnia, żebym o tobie nie myślała… Nie było dnia… Śniłaś mi się po nocach… Wydawało mi się, że płaczesz w pokoju obok, zrywałam się z łóżka, biegłam sprawdzić, ale tam cię nie było. To trwało miesiącami…
– Współczuję…
Helena zgarnęła torbę, szurnęła butem pod stołem, ściągnęła ze mnie niechętne spojrzenie. Coś w niej się poruszyło, nastąpiła minimalna zmiana wyrazu twarzy, na moment złagodniała. Zaczynałam mieć nadzieję, ale ona szybko ją zgasiła. Nie chciała słuchać.
– Pójdę już. – Wstała, odsuwając z hukiem krzesło. – Niczego się od ciebie nie dowiem, nie wiem, na co liczyłam? Nie wzruszyła mnie opowieść o małej dziewczynce w twoich snach, nie rozpłaczę się po wyjściu.
– Całkiem słusznie! Łzy to brylanty duszy, trzeba je oszczędzać – powiedziałam, wstając.
– Naprawdę uważasz, że masz prawo do moich tajemnic? Do trzymania pod kluczem u siebie, co do ciebie nie należy? Kto cię postawił tak wysoko? – Helena podniosła się. – Kto?
Uczyniłam ruch, jakbym chciała poprawić włosy, ale zamiast tego sięgnęłam po jej rękę zwisającą przy płaszczu. Cofnęła ją gwałtownie.
– Zdawało mi się, że byłam przygotowana na twoją wizytę, musiałyśmy się kiedyś spotkać, czekałam na ciebie, ale pojawiłaś się bez uprzedzenia… Nie wiem, co ci powiedzieć, Helenko… To nie jest zła wola, nie gram wiadomościami z przeszłości, po prostu… Tak się nie da, jak na przesłuchaniu, pytanie, odpowiedź, pytanie, odpowiedź, zacząć trzeba od podszewki. Zostań parę dni, spokojnie porozmawiamy…
– Mam bilet, wylatuję jutro wieczorem. – Wyszła z kuchni. Podreptałam za nią do przedpokoju. Przez chwilę mocowała się z zamkiem, który nie reagował na jej szarpnięcia. Odsunęła się, otworzyłam drzwi, Helena przytrzymała je ręką. – Chcę tylko krótkiej informacji, z kim wyjechała moja matka? Kiedy dokładnie?
– Nie wiem! Naprawdę nie wiem, jak on się nazywał! – Uderzyłam się w piersi. – Raz go tylko widziałam. Raz! Wtedy, w sierpniu, kiedy ciebie przywieźli do nas, zanim… Co ci mam powiedzieć? Przystojny był, niezbyt wysoki, ciemne włosy, oczy melancholijne takie… wyprostowany jak struna. Lekarz.
– Nie znasz nazwiska?! – Nie dowierzała.
– Nie! Przysięgam! – Powiedziałam prawdę.
Helena przewiesiła torbę przez ramię. Chciała mi powiedzieć coś przykrego, ordynarnego, żeby zabolało, ale nie miała wrednej natury, nie umiała. Kiedy szła tu z wizytą, z tą całą goryczą zbieraną latami, zakonserwowaną, gęstniejącą z każdym dniem, obliczone miała co do minuty każde słowo i emocję, gdzie usiądzie, co wtedy powie. Nie da się jednak precyzyjnie zaplanować wszystkiego, wystarczy, że druga osoba inaczej się wysłowi czy zachowa, natychmiast wykolei cały pociąg.
Przez okno patrzyłam, jak dzwoni po taxi, spaceruje, czekając na samochód, po chwili wsiada do rozklekotanego mercedesa, który chyba przy rozbiórce muru berlińskiego pomagał, szuka pasa, żeby się bezpiecznie zapiąć i patrzy przed siebie. Torba pojechała razem z nią, ja straciłam apetyt i zjadłam tylko jednego biszkopta, popijając wystygłą herbatą. Trzeba mi było zbierać siły, wizyta Helenki to był dopiero początek.

 
Wesprzyj nas