Czy można kochać równocześnie dwóch mężczyzn? Można. Ale czy obu można kochać tak samo?


Ostatni listMajka Czerska podobno ma męski charakter. A raczej męskie podejście do życia. Brać, wycisnąć, zostawić. A co tam! Wiarołomna cyniczka, egoistka, przewrotna… A może jednak marzycielka, wrażliwa, miła, serdeczna i ciepła? Jaka jest naprawdę? A może – jak w życiu – trochę taka, trochę inna…

Czy zawsze życie musi być przyjemne? I czy potrafimy sobie je ułożyć tak, jak byśmy chcieli? Niektóre sprawy toczą się same, bez naszego udziału. Ale – czy możemy choć trochę wpływać na bieg rzeczy?

Bohaterce tej powieści będzie dane to sprawdzić.

Maria Ulatowska – autorka bestsellerowych powieści: „Sosnowe dziedzictwo”, „Pensjonat Sosnówka”, „Rodzina z Sosnówki”, „Domek nad morzem”, „Przypadki pani Eustaszyny”, „Kamienica przy Kruczej”, „Całkiem nowe życie”, „Prawie siostry” – oraz „Autorka” i „Pokój dla artysty” (dwie ostatnie z współudziałem Jacka Skowrońskiego). Urodzona i wychowana w Warszawie, twierdzi, że woli życie na łonie przyrody. Ale gdyby miała tę Warszawę opuścić na zawsze, nigdy by się na to nie zgodziła. Chyba że dla wielkiej miłości. Takiej, o której pisze w swojej najnowszej książce.

Maria Ulatowska
Ostatni list
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 17 maja 2016
kup książkę

Ostatni list


Od autorki

Opowiadam tę historię, jakby była moja. I trochę jest, ale nie do końca. Kilka osób by się tu rozpoznało, kilka osób rozpoznałoby mnie. Ale nie zrobią tego, bo po prostu już tego zrobić nie mogą. Dwie osoby na świecie, dwie kobiety, uczestniczki mojego życia, znające urywki prawdy, czytając niektóre fragmenty, pomyślą zapewne: „Oho, to właśnie tak było?”.
Córeczki nigdy nie miałam, choć zawsze chciałam. „Największe twoje marzenie?” – pytano, a ja, od dziecka, odpowiadałam: „Domek nad morzem i córeczka”. Domek nad morzem mam, w pewnym sensie. Córeczki – nie.
Mężczyźni mojego życia… Tak naprawdę byli całkiem inni. A ja? Jaka byłam, jaka jestem? Przecież nie odpowiem.
Wymyśliłam to wszystko, jak to pisarka.
To ja i nie ja…
I dlatego stosuję w tej książce dwie narracje, choć tak naprawdę o niczym to nie świadczy.

* * *

styczeń 1984

Nie chcę tego dziecka. Nigdy nie chciałam. Jak to się stało, że… Po prostu oszaleję. Co ja mam teraz zrobić? Może to jednak nieprawda.
Majka siedziała w pracy i mogła tylko gapić się przed siebie. Myśli tłukły jej się po głowie jak oszalałe ćmy. Głupia, głupia, głupia, wymyślała sobie pod nosem. Koleżanka z pokoju, niespecjalnie przez nią lubiana, święta Małgorzata, jak o niej mówiła, patrzyła i, tak, Majka była tego pewna, podsłuchiwała jej myśli. A może powiedziała coś na głos? Czasami jej się to zdarzało. Jak była wzburzona. A teraz była, jak diabli.
Zeszła z fotela ginekologicznego oszołomiona, mimo swoich wcześniejszych podejrzeń. Mniej więcej siódmy tydzień? No, jakoś przegapiła, pomyliła daty, nie doliczyła się. Żyła tak szybko, na nic nie miała czasu. Praca… i to, co po pracy. Przeskakiwała z jednej chwili do drugiej. Dzień, noc, następny dzień. Godziny, minuty, czas tu i czas tam. Miotała się, warczała na to, co się stało z jej życiem – i nie wiedziała, jak to wszystko uporządkować, poukładać, ustabilizować. Nie wiedziała? A może po prostu nie chciała? Zawsze łapała każdą chwilę, którą jej przynosił los, ale – teraz dopiero trzeba to przyznać – zawsze sama ten los prowokowała. Nie wycofywała się, choć często czuła, że powinna. Że niepotrzebnie brnie w coś, co może wcale nie jest dobre, słuszne, właściwe. Działo się? Och, nie samo przecież.
No i jest, co jest.
Nie chce mieć dzieci? No nie chce, ale tych… jakichś. Swoje dziecko? Kurczę, chce! Chce, chce. Zresztą – chce czy nie chce, już je ma. Okruszek nie okruszek, ale jej. I kocha go jak głupia.
Tylko co ona ma teraz zrobić…
I na pewno będzie dziewczynka!
Och, tak, tak, tak!
A może, cholera, jednak nie?

Dziesięć lat wcześniej

Rozdział 1
Tylko ja

Wiedziałam, że się zakochuję. Tylko że u mnie to był stan prawie permanentny. Bez zakochania nie istniałam. Często byłam zakochana w dwóch facetach. Nie, nie tak. Mogłam kochać dwóch, ale zakochana byłam zawsze w jednym. Bo „kochać” a „być zakochaną” – to dla mnie wielka różnica. Kto nie doświadczył stanu zakochania, ten nie zrozumie. Choć chyba nie ma nikogo takiego. Najpiękniejsze jest samo zakochiwanie się.
Czujesz się tak, jakbyś się wspinała, wciąż wyżej i wyżej, i wyżej. Do gwiazd.
Problem tylko w tym, że teraz nie chciałam być zakochana. Zakochiwać się też nie chciałam, jeszcze długo nie. Po Michale…
I co?
A czy życie pyta o zgodę na to, co ci zaplanuje? Raptem coś się dzieje – i myślisz: stało się.
No więc teraz stało się tak, że spotkaliśmy się – ja i on – po prostu przypadkiem. Pewnego dnia szłam Marszałkowską i natknęłam się na koleżankę z pracy. Wyszłam z księgarni przy Hożej i już prawie byłam na pasach. Mieszkałam wtedy na Żoliborzu, a dokładniej mówiąc, na Bielanach. Więc choć lubiłam chodzić, z pracy do domu na piechotę miałabym za daleko. Pokonywałam zazwyczaj jakiś kawałek drogi, a potem wsiadałam w tramwaj. I właśnie teraz miałam zamiar iść na przystanek tramwajowy. Aż tu raptem…
– Majka! Co tu robisz? Chodź na kawę, samej mi się nie chce. W domu też nie chce mi się pić kawy, Paweł jest nudny.
Paweł jest nudny? Paweł był – jest – jej mężem i chyba nigdy nie spotkałam inteligentniejszego faceta. Ale Helena, ta moja koleżanka, nie doceniała go i tyle. A może nawet najinteligentniejszy facet potrafi być nudny? To znaczy – znudzić się po iluś tam latach?
– Jak długo go znasz?
– Kogo? – nieprzytomnie spytała Helena, machając jednocześnie ręką w stronę jakiegoś mężczyzny, dość przystojnego, jak mi się wydało na pierwszy rzut oka. Dobrze, przyznam się, choć zawsze twierdzę, że dla mnie u mężczyzny najważniejsza jest ilość jego szarych komórek, to tak naprawdę jednak wygląd ma bardzo duże znaczenie. Oczywiście na pierwszy rzut oka, bo kiedyś, zauroczona, i to bardzo, pewnym Januszem, po drugim rzucie oka natychmiast przestałam być zauroczona. Może nawet to zauroczenie nie przeszłoby mi tak nagle, gdyby się nie odezwał. Poziom rozmowy, ach, te dowcipy i szalenie inteligentne formułowanie zdań… Oczywiście żartuję, gdyby ktoś się nie domyślił… wszystko to sprawiło, że opadła mi szczęka. I piękny wizerunek przestał się liczyć.
Ale chwileczkę, zbaczam z tematu. Otóż Helena machała ręką, krzycząc: „Zbyszek!”, a ów Zbyszek rozjaśnił się na jej widok i podszedł do nas. Potem, po kilku dniach, powiedział mi, że rozświetlił się, jak mnie ujrzał, wtedy jednak tego nie wiedziałam i nawet poczułam dziwną irytację na myśl, że taaaaki facet tak się cieszy na widok mojej koleżanki.
– Poznajcie się – przedstawiła nas sobie Helena. – Pójdziesz z nami na kawę? – spytała Zbyszka.
Popatrzył na mnie. Przez chwilę nie odpowiadał, tylko patrzył. A ja lekko skinęłam głową… Zrozumiał.
– Chętnie, ale to ja was zapraszam. Do mojej prywatnej kawiarni.
Helena wzięła go pod rękę, a mnie coś zakłuło w sercu. Bo ona pewnym krokiem ruszyła przed siebie, jakby od razu wiedziała, dokąd iść, jakby od dawna wiedziała, gdzie on mieszka. Jakby była u niego już wiele razy.
Bo tak było. Nie wiedziałam jednak wtedy, że on, Zbyszek Wolski, i Paweł, mąż Heleny, są przyjaciółmi jeszcze ze studiów. I że istotnie bywają u siebie nawzajem bardzo często, jak to przyjaciele.
– Julka jest w domu? – spytała Helena, a ja natychmiast znienawidziłam tę Julkę, nie mając jeszcze pojęcia, kim jest. Może to siostra? – łudziłam się. Może… no kto? Sprzątaczka? Ciocia? Jakaś, cholera, narzeczona? Zapewne…
– Julka? – Zbyszek roześmiał się lekko. – Nie jesteś w kursie. Julka nie istnieje w moim życiu już od dawna.
Odetchnęłam z ulgą.
– A nawet kiedy jakoś tam istniała, nigdy nie miała swoich kluczy. Nie mogłaby więc „być w domu”, gdyby mnie tam nie było. – Odetchnęłam głębiej.
Patrzyłam na Niego (od razu stał się Nim, imię Zbigniew lubiłam, owszem, ale kiedyś wcześniej już znałam pewnego Zbyszka. Nie chciałam więc na razie o TYM Zbyszku myśleć Zbyszek).
– W takim razie wsiadamy w tramwaj, właśnie jedzie. – Zbyszek wyswobodził lekko ramię i machnął ręką w stronę przystanku. Podjechała piętnastka.
– Mój tramwaj – powiedziałam, a on spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. – Ale nie jedzie pani jeszcze do domu, prawda? Zaprosiłem panie na kawę, a do mnie można podjechać stąd każdym tramwajem, to tylko dwa przystanki.
Wysiedliśmy na rogu Świętokrzyskiej. Przez chwilę myślałam, że idziemy do Horteksu. Prywatna kawiarnia? – pomyślałam. Ale nie, obeszliśmy tę słynną cukiernio-kawiarnię i Zbyszek podprowadził nas na tył wysokiego, naprawdę wysokiego budynku. Weszliśmy do środka – trochę mnie zatkało, jak zobaczyłam portiernię i portiera – a po chwili zjechała winda. Zbyszek nacisnął guzik z liczbą piętnaście, a ja sprawdziłam, że na tym u góry są dwie dwójki – czyli dwudzieste drugie piętro.
– Jest jeszcze ostatnie, dwudzieste trzecie – wyjaśnił, widząc, że patrzę na przyciski. – Ale wchodzi się już na nie po schodach, z dwudziestego drugiego. Początkowo miały tam być jakieś pomieszczenia techniczne, a nieoczekiwanie powstały mieszkania. Dość ekskluzywne jak na standardy tego bloku. Tych trzech bloków. Wieżowce Ściany Wschodniej, wiecie.
Wyszliśmy z windy. Na prawo i jeszcze raz na prawo. Otworzył przedostatnie drzwi po lewej stronie.
Przedpokój, dwie szafy w ścianach, na prawo kuchnia. A raczej kuchenka, bez okna, ze świetlikiem na górze. Na lewo łazienka, dalej pokój. Chyba mniejszy, bo Zbyszek wprowadził nas do tego na wprost, tak na oko szesnaście metrów kwadratowych.
Istotnie, standard z lat sześćdziesiątych. Okna na całą szerokość ściany, w lewym rogu drzwi na balkon. Na loggię, jak się okazało. Wyposażenie pokoju mnie zaskoczyło. Nie było tam prawie żadnych mebli. Z lewej strony stał wiekowy kufer, obity skórą, na nim dwa srebrne świeczniki i jakieś stare drobiazgi, taca, srebrne pucharki, dwa moździerze. Na prawo od wejścia duża, dość szeroka kanapa czy też wersalka, chyba robiona na zamówienie, nietypowa w każdym razie. Przed nią stół-ława, a z boku stołu, przy ścianie, dwa obszerne fotele, między nimi zaś niesamowita żeliwna stojąca lampa z wielkim skórzanym abażurem. Pod oknem telewizor na nóżkach i obok jeszcze jeden fotel.
Na podłodze przy tym fotelu znajdował się obiekt pożądania, mojego na pewno. Telefon. Na ścianach wisiały obrazy i stara piękna makatka: zima, wiejska chata, kobieca postać w czerwonej chuście. Kilka iglastych drzew, pokrytych śniegiem. Zachwyciła mnie; nie mog­łam oderwać od niej oczu.
– To jeszcze z rodzinnego domu, wielka dla mnie pamiątka. Edmund Cieczkiewicz, znany malarz Beskidów, Pienin, Tatr. Gór w ogóle. Taka makatka to unikat, bo on głównie malował obrazy. Znany był też z pocztówek. Charakterystyczny dla Cieczkiewicza jest akcent w postaci czerwonej plamki, obecnej na każdym z obrazów. Tu – jak widzicie – czerwona chusta na głowie góralki.
Popatrzyłam na Zbyszka, przechwytując jego spojrzenie. Miał w oczach… zainteresowanie. Nawet coś w rodzaju zachwytu. Nie pochlebiałam sobie? Raczej nie, trochę już męskich spojrzeń widziałam, rozpoznawałam te, na które warto zwrócić uwagę. Bardzo mnie to ucieszyło, bo ja… też byłam zainteresowana. Może na razie bez zachwytu, ale… bałam się, że to nastąpi. Znam siebie przecież, jestem beznadziejnie kochliwa i romantyczna. Choć staram się udawać twardą, niezależną, trudną do zdobycia, taką zimną i obojętną. Akurat…
Wystarczy, że facet ma jakieś małe coś. Głęboką zmarszczkę na policzku. Dołek w brodzie. Duże, kształtne dłonie z długimi palcami. Długie nogi. Zwichrzone włosy. Kolor oczu, kształt nosa, ładne uszy czy też wykrój ust – rany, cokolwiek, coś, co zwróci moją uwagę od pierwszego spojrzenia. Zbyszek jednak nic takiego w sobie nie miał. Może z wyjątkiem koloru oczu, lecz to dostrzegłam dopiero później. Teraz widziałam przed sobą zwykłego faceta, a któryś z moich organów, odpowiedzialnych za uczucia – serce? mózg? oczy? – pikał i świecił na czerwono.
Raptem stwierdziłam, że wiem, o co chodzi. Patrzył na mnie tak, jakby to jego narządy odpowiedzialne za uczucia – wszystkie razem – włączyły czerwony alert.

Rozdział 2
Początek?

Majka wiedziała, że nie jest dobrze. Jeszcze przed dwiema godzinami czuła się wspaniale. Była wolna i jakieś kilka tygodni temu nareszcie opuściło ją przygnębienie. Smutek, żal i ból towarzyszyły jej przez ostatnie pół roku, no może przez cztery miesiące. W każdym razie bardzo długo. Michał, ten, któremu oddała serce – i chyba cały rozum – po dwóch latach zwodzenia, obietnic, odchodzenia, powrotów oświadczył w końcu, że jednak nie da rady.
Kocha ją, nawet bardzo ją kocha, ale od żony odejść nie zdoła. Próbował (tak, akurat, pomyślała Majka, łykając łzy). Próbował – i niestety, ostatecznie stwierdził, że nie da rady. Nie ma siły. No bo przecież jest jeszcze Maciek, syn. Który jakoś nie przeszkadzał mu przez całe poprzednie dwa lata. Majce też nie, prawdę mówiąc – choć gdyby powiedzieć prawdę, to jednak tak, przeszkadzał jej jak cholera. Michał przychodził, kochali się, Majka płakała – albo nie, bo czasami umiała być zawzięta – a potem on wracał do domu, obiecując, że już dzisiaj, najpóźniej jutro porozmawia z żoną o rozwodzie. Następowało owo jutro – i nagle ktoś był chory, on sam był chory, nie było sprzyjającej sytuacji, zaczynał rozmowę, ale coś przeszkodziło. I tak dalej, i tak dalej.
Aż w końcu zdobył się na zdecydowane postawienie sprawy – nie da rady, niestety.
Majka otworzyła drzwi, poczekała, aż Michał wyjdzie, i wyrzuciła za nim jego szczoteczkę do zębów. I skórzane kapcie. Nic więcej u niej nie miał, nawet maszynki do golenia, bo przecież nigdy na noc nie zostawał. A te kapcie kupiła mu sama, chciała, żeby choć w ten sposób został „udomowiony”.
Następnego dnia rano znalazła i szczoteczkę, i te kapcie, wszystko porzucone na korytarzu, i dopiero wtedy dopadła ją rozpacz. Nie zabrał swoich rzeczy, zostawił je, zlekceważył – ów fakt uświadomił jej ostatecznie, że to naprawdę koniec.
Poszła do pracy, bo musiała, ale przepłakała prawie cały dzień, nie zwracając w ogóle uwagi na pytania kolegów. Co się stało? A ot, płacze sobie i tyle. Nikomu nic do tego. Drwiących uśmieszków nie zauważała, rzeczywistych wyrazów współczucia nie doceniała, przecież to wszystko było mało ważne.
Potem Michał dzwonił jeszcze kilka razy, czekał pod gmachem urzędu, przychodził nawet pod drzwi Majki, ale ona – widząc przez judasza, kto tam stoi – nie otwierała. Tkwiła tak, zalewając się łzami, po tej drugiej stronie metalowej bariery, przytulając policzek do zimnej powierzchni, a judasza zasłoniła plastikowym korkiem od małego pojemnika po tabletkach.
W pracy poruszała się jak automat, potem wracała do domu i płakała, płakała, płakała. Nie chciała nigdzie wychodzić, nie chciała się spotykać z koleżankami. Prawie nic nie jadła, zaczęła pić wino. Codziennie, przed snem, żeby zasnąć. Sen przychodził albo nie.
A któregoś dnia, zapamiętała, że była to niedziela, obudziła się, by odprawiać kolejne „gorzkie żale” – i raptem stwierdziła, że zupełnie nie ma ochoty płakać. Że jakiś tam Michał w ogóle jej nie obchodzi. Był? No dobrze. Nie ma go? Też dobrze. I po co ta cała rozpacz? Zapowiada się piękny dzień, świeci słońce, na niebie tylko małe pierzaste obłoczki. A ona jest głodna. Głodna? Nie pamiętała już tego uczucia, przez kilka ostatnich miesięcy tylko łykała jedzenie z rozsądku, zaraz podchodziło jej do gardła, ale zmuszała się, żeby przełykać, choć robiła to z obrzydzeniem.
Wstała, weszła pod prysznic – mogłaby nawet śpiewać, gdyby umiała. Zjadła jajecznicę, bułkę z masłem, wypiła kawę. Wyszła z domu – i wszystko było dobrze. Chciało jej się spacerować, podziwiać kwitnące bzy, chciało jej się żyć.
Bardzo się bała, że to jakaś pomyłka jej organizmu. Że złamane serce tylko przysnęło i zaraz zacznie łkać i szlochać. Że za chwilę jej poprzedni nastrój powróci i zostanie na zawsze.
Ale tak się nie stało!
Nowa, a właściwie odnowiona Majka, żyła w swej ponownej szczęśliwości – sama, owszem, ale szczęśliwa – już kilka tygodni, no dobrze, cztery tygodnie, bo liczyła dokładnie każdy dzień. Chciała, żeby tak zostało. Pragnęła być wolna i szczęśliwa. Nie życzyła już sobie żadnego kochania, zakochania, zakochiwania się. Na facetów miała alergię.
A teraz co? Teraz nagle się zakochuje? I to nie w jakimś facecie, lecz w mężczyźnie. Na dodatek tak naprawdę Zbyszek chyba (chyba?) wcale nie był w jej typie. Choć na pierwszy rzut oka wydawał się przystojny, to kiedy tak przyglądała mu się z bliska, dostrzegła, że miał jednak sporo mankamentów. Takich wizualnych. Wyższy od niej tylko trochę – a przecież podobali jej się wysocy; włosów tak naprawdę niezbyt wiele – a ona lubiła, gdy mężczyzna miał włosy dłuższe niż poprawność nakazuje. I gęste, rozwichrzone. Najlepiej – czarne. Nie siwe i przerzedzone, jak u tego Zbigniewa, pełnym imieniem. Piękne miał tylko oczy – duże, niespotykanego koloru, takie szarozielone, z niebieskimi plamkami. Jak orchidee. Usta też nie takie, jakie Majka lubiła. Wolała usta doskonale wykrojone, szczególnie dolna warga musiała być wyrazista, z pełną kreską i podniesionymi ku górze kącikami. Zbyszek miał usta dość wąskie, niestety. Dlaczego więc wpatrywała się w nie bezustannie, myśląc o tym, jak poruszają się przy pocałunku? Przecież miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje, Majka oczywiście dobrze to wiedziała. Co więc się dzieje?

 
Wesprzyj nas