Po opublikowaniu debiutanckiego thrillera psychologicznego „Dziewięć dni” popularny portal The Media Eye okrzyknął Gilly Macmillan wschodzącą gwiazdą powieści kryminalnej.


Dziewięć dniChwaliły ją media i znani autorzy, docenili czytelnicy, książka znakomicie się sprzedała. Powieść przetłumaczono na 20 języków. W krajach, gdzie już ją wydano, święci triumfy. We Włoszech znalazła się na pierwszym miejscu list bestsellerowych kryminałów. Czytając „Dziewięć dni” niełatwo oderwiesz się od lektury, a po jej przeczytaniu jeszcze długo będzie tkwiła w twojej głowie.

Rachel Jenner, samotna matka wychowująca ośmioletniego syna Benedicta Fincha, wybiera się z nim na spacer do lasu pod miastem. Pozwala dziecku pobiec do przodu razem z ulubionym psem, po czym chłopiec nagle znika.

Poszukiwania nie dają rezultatów i po kilku godzinach jest jasne, że Ben został porwany…

***

„Koszmar każdego rodzica ukazany w niezwykły sposób, z dużą wrażliwością. Ta niesamowicie inteligentna powieść trzyma w napięciu!”.
Rosamund Lupton

„Znakomity, porywający, cudownie napisany thriller. Czytałam nocą i nie mogłam przestać przewracać kartek. Miałam ciarki na plecach”.
Liane Moriarty

Gilly Macmillan
Dziewięć dni
Przekład: Tomasz Wyżyński
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 2 marca 2016
kup książkę

Dziewięć dni

RACHEL

W oczach innych często nie jesteśmy tym, za kogo się uważamy.
Kiedy kogoś poznajemy, próbujemy wypaść jak najlepiej, przedstawić siebie w jak najlepszym świetle.
To jedna z pułapek życia.
Dużo o tym myślałam po zaginięciu Bena. Kiedy się nad tym zastanawiam, zawsze nasuwa mi się pytanie: Skoro nie jesteśmy tym, za kogo się uważamy, to czy inni też nie są? Jeśli inni ludzie mogą nas oceniać tak błędnie, skąd pewność, że my sami postrzegamy ich prawidłowo?
Rozumiecie, do czego zmierzam?
Czy powinniśmy komuś ufać lub na kimś polegać tylko dlatego, że ma autorytet w społeczeństwie albo należy do rodziny? Czy nasze przyjaźnie i związki są oparte na naprawdę bezpiecznych podstawach?
Jeśli jestem w refleksyjnym nastroju, zastanawiam się, jak mogłoby się potoczyć moje życie, gdybym okazała się na tyle mądra, by myśleć o tych rzeczach przed zaginięciem Bena. Kiedy wpadam w posępny nastrój, zarzucam sobie, że tego nie zrobiłam, i przez wiele dni dręczę się paraliżującymi myślami.
Rok temu, tuż po zaginięciu Bena, uczestniczyłam w konferencji prasowej transmitowanej przez telewizję. Moja rola polegała na tym, by zaapelować o pomoc w odnalezieniu syna. Policja dała mi tekst, który miałam odczytać. Przyjęłam, że widzowie automatycznie zrozumieją, kim jestem, że ujrzą przed sobą matkę, której dziecko zaginęło, zainteresowaną tylko tym, by je odzyskać.
Wielu obserwatorów, zwłaszcza najaktywniejsi z nich, uważało inaczej. Oskarżali mnie o okropne rzeczy. Nie wiedziałam dlaczego, dopóki nie zobaczyłam filmu z konferencji prasowej – zbyt późno, by ograniczyć szkody – lecz wtedy natychmiast wszystko zrozumiałam.
Wyglądałam jak ofiara.
Nie ładna ofiara, na przykład antylopa o wielkich oczach biegnąca na szczupłych nogach, lecz zwierzę zaszczute przez sforę drapieżników, bliskie śmierci. Pokazałam światu twarz wykrzywioną z rozpaczy, pokrytą krwią, dygotałam z żalu i mówiłam ochrypłym głosem wydobywającym się z zaschniętych ust. Wcześniej wyobrażałam sobie, że uczciwe pokazanie ludziom swoich emocji, choćby bolesnych, może wywołać współczucie i ułatwić poszukiwania Bena, lecz się pomyliłam.
Uznali, że mają przed sobą wariatkę. Przerażałam ludzi, ponieważ byłam osobą, którą spotkało najgorsze, i rzucili się na mnie jak sfora psów.
Później proponowano mi następne występy w telewizji. Sprawa wzbudziła sensację. Zawsze odmawiałam. Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha.
Nie powstrzymuje mnie to od wyobrażania sobie, jak mógłby wyglądać taki wywiad. Widzę wygodne studio telewizyjne i miłego prowadzącego, który mówi: „Powiedz nam coś o sobie, Rachel”. Siada wygodnie w fotelu, ustawionym nieco na ukos względem mojego, jakbyśmy gawędzili w pubie. Ma wyraz twarzy człowieka, który patrzy, jak barman przygotowuje koktajl albo lody z owocami. Rozmawiamy swobodnie, daje mi dużo czasu, bym mogła się przedstawić, opowiedzieć swoją historię. Wypadam dobrze. Panuję nad sobą. Wydaję się normalną matką. Moje odpowiedzi są rozsądne, wyważone. Nikogo nie atakuję. Nie zaczynam snuć wokół siebie pajęczyny podejrzeń, nie wygłaszam opinii, które brzmią rozsądnie tylko w mojej głowie. Nie popełniam błędów, nie ponoszę klęski.
Fantazje te mogą trwać wiele minut. Rezultat jest zawsze taki sam: wyobrażony wywiad wypada wspaniale, cudownie, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że prowadzący nie zadaje mi pytania, którego najbardziej nienawidzę. Mógłby je sformułować następująco: „Czy przed zaginięciem Bena miała pani przeczucie, że może mu się stać coś złego?”.
Nienawidzę tego pytania, ponieważ sugeruje ono, że w jakiś sposób nie dopełniłam swoich obowiązków. Wynika z niego, że gdybym bardziej kierowała się instynktem macierzyńskim, była lepszą matką, wówczas miałabym przeczucie, że mój syn może się znaleźć w niebezpieczeństwie, a przynajmniej powinnam je mieć. Jak odpowiadam na to pytanie? Mówię: „Nie”.
To prosta odpowiedź, ale ludzie często patrzą na mnie pytająco i marszczą brwi ze szczególnym wyrazem twarzy. Chęć usłyszenia ciekawej plotki jest w nich silniejsza od współczucia dla cudzego nieszczęścia. Lekko zmarszczone czoła i baczne spojrzenia zadają pytanie: „Jak to? Jest pani pewna? Czy to możliwe?”.
Nigdy nie uzasadniam swojej odpowiedzi. „Nie” musi im wystarczyć.
Ograniczam odpowiedź do jednego słowa, ponieważ to, co mnie spotkało, zmniejszyło moje zaufanie do ludzi, to zupełnie zrozumiałe. Wiele moich relacji ze znajomymi jest nacechowana wątpliwościami, które przypominają odłamki stłuczonej szklanki leżące na podłodze: są niewidzialne, ale można się nimi skaleczyć długo po posprzątaniu pokoju.
Mogę w tej chwili ufać tylko niewielu ludziom, którzy stanowią kotwicę trzymającą mnie przy życiu. Znają całą moją historię.
Jakaś część mnie myśli, że chętnie porozmawiałabym z nimi o tym, co się stało, ale tylko wtedy, gdybym miała pewność, że zechcą mnie słuchać. Musieliby wysłuchać całej mojej historii bez przerywania albo oceniania mnie, musieliby rozumieć, że wszystko, co robiłam, robiłam dla Bena. Niektóre z moich działań były pochopne, inne niebezpieczne, ale wszystkie służyły synowi, bo moja miłość do niego to jedyna prawda, jaką znałam.
Gdybyście chcieli odegrać rolę gości weselnych słuchających starego żeglarza*, wtedy w zamian za czas, cierpliwość i zrozumienie poznalibyście wszystkie szczegóły. Myślę, że to dobra oferta. Uwielbiamy poznawać okropne szczegóły życia innych ludzi.
Tak naprawdę nigdy nie rozumiałam, dlaczego nie istnieje angielski odpowiednik niemieckiego słowa Schadenfreude. Może wstydzimy się przyznać, że coś takiego czujemy. Lepiej podtrzymywać złudzenie, że jesteśmy niewiniątkami.
Moja historia niewątpliwie zaskoczyłaby współczującego słuchacza, ponieważ prasa nie pisała o większości wydarzeń. Byłoby to coś w rodzaju wywiadu na wyłączność. Kiedy wyobrażam sobie, że opowiadam swoją historię fikcyjnemu słuchaczowi, myślę, że zaczęłabym od odpowiedzi na znienawidzone pytanie, po raz pierwszy, bo jest ważne. Rozpoczęłabym opowieść w sposób następujący:
Kiedy Ben zaginął, nie miałam żadnych przeczuć. Absolutnie żadnych. Zajmowało mnie coś innego. Nie przestawałam myśleć o nowej żonie swojego byłego męża.

* Por. Samuel Taylor Coleridge, Pieśń o starym żeglarzu, przeł. Jan Kasprowicz, [w:] Poeci języka angielskiego, t. II, wybór i opracowanie Henryk Krzeczkowski, Jerzy S. Sito, Juliusz Żuławski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1997, s. 224. (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

JIM

Oto lista rzeczy, nad którymi niegdyś panowałem: praca, związki, rodzina.
Teraz problemem są myśli w mojej głowie.
Przypominają mi co godzinę, czasem minuta po minucie, o stracie, o działaniach, których nie mogę cofnąć, choćbym bardzo pragnąt.
W ciągu tygodnia rzucam się w wir pracy, próbując odegnać myśli.
Weekendy są trudniejszym wyzwaniem, ale znalazłem sposoby, by je wypełnić: ćwiczę, pracuję, potem znowu ćwiczę i pracuję.
Najgorsze są noce. W mojej głowie nieustannie kłębią się myśli i nie pozwalają mi zasnąć.
Na studiach uczyłem się o bezsenności. Specjalizowałem się w poezji surrealistycznej i czytałem, że brak snu może mieć psychodeliczny, halucynogenny wpływ na umysł, wyzwolić ukryte rezerwy zdolności twórczych, wzbogacić życie i duszę.
Moja bezsenność jest inna.
Bezsenność sprawia, że staję się niespokojny, nieszczęśliwy. Nic twórczego, tylko beznadziejność i frustracja.
Każdej nocy, gdy kładę się do łóżka, ogarnia mnie trwoga przed nieuniknionym. Kiedy dotykam głową poduszki, mój umysł robi wszystko, bym nie zasnął, nawet jeśli jestem straszliwie zmęczony i rozpaczliwie pragnę zapomnieć o tym, co mnie dręczy.
Staję się nadmiernie wrażliwy na wszystkie docierające do mnie bodźce i każdy z nich wydaje się zadawać mi ból.
Przekręcam się na łóżku, aż gładkie prześcieradło zaczyna przypominać popękaną ziemię pokrytą śladami zwierzęcych pazurów. Jeśli próbuję leżeć nieruchomo z rękami na piersi, słyszę mocne bicie serca i nie mogę złapać tchu. Jeżeli leżę odkryty, powietrze w pokoju wywołuje gęsią skórkę niezależnie od temperatury. Otulony kołdrą, czuję klaustrofobię, która uniemożliwia mi oddychanie i sprawia, że łóżko staje się podobne do cuchnącego bajora, w którym muszę się taplać.
Męczę się w łóżku i słucham odgłosów miasta za oknem: krzyków nieznajomych, dźwięków samochodów, motorynek, syren, szumu koron drzew poruszanych przez wiatr, niekiedy ciszy. Pustka wypełniona hałasem.
W niektóre noce nie mogę znieść ciszy i wstaję, najczęściej po północy, po czym ubieram się i wychodzę z domu. Krążę ulicami w pomarańczowym świetle lamp sodowych; jedyna oznaka życia to nagły ruch widziany kątem oka, może lis albo bezdomny w bramie.
Ale nawet spacer na świeżym powietrzu nie rozjaśnia mi w głowie, bo z każdym krokiem coraz bardziej boję się powrotu do mieszkania, do łóżka, do pustki, bezsenności.
Najbardziej lękam się myśli, które znowu będą krążyć w moim umyśle.
Prowadzą mnie do mrocznych, niebezpiecznych miejsc, które w ciągu dnia starałem się trzymać zamknięte. Moja wyobraźnia odnajduje ukryte komnaty, otwiera zamki, wyłamuje drzwi, odrywa deski, którymi zabito okna, po czym wpuszcza światło w mroczne zakamarki. Wszystko jest jaskrawo oświetlone, jak miejsce przestępstwa. Na środku sceny – Benedict Finch. Spogląda na mnie przejrzystymi błękitnymi oczami, które mają tak niewinny wyraz, że odbieram to jak oskarżenie.
Nad ranem udaje mi się czasem zasnąć, ale problem polega na tym, że nie jest to odświeżająca ciemność, odpoczynek dla umysłu. Nawet we śnie nie mam chwili spokoju, ponieważ dręczą mnie koszmary.
Niezależnie od tego, czy śpię, czy nie, rano często jestem spocony i brudny, zmęczony jeszcze przed rozpoczęciem dnia. Poduszka jest mokra od łez, a prześcieradło od potu, i wkraczam w nowy dzień z trwogą, że bezsenność nie tylko zatarła granicę między dniem a nocą, lecz również naruszyła równowagę mojego umysłu.
Zanim mnie to spotkało, chyba nie doceniałem leczniczej potęgi snu i niszczącej siły bezsenności. Nie zdawałem sobie sprawy, że wyczerpanie może tak zrujnować ludzką psychikę. Nie zdawałem sobie sprawy, że umysł może zachorować, że człowiek w ogóle jest w stanie zauważyć, iż stopniowo, nieodwołalnie pogrąża się w mroku.
Wstydzę się opowiadać komukolwiek o tych sprawach, wspominać, że odczuwam w ciągu dnia skutki bezsenności, wplecione w tkankę życia. Zmęczenie powoduje, że kawa ma metaliczny posmak, a myśl o jedzeniu budzi wstręt. Kiedy się budzę, natychmiast chce mi się palić. Podczas jazdy rowerem do pracy czuję przypływ adrenaliny, jestem zdenerwowany i zbliżam się niebezpiecznie do krawężnika. Źle oceniam odległość od skrzyżowania i pisk opon samochodu zatrzymującego się na światłach sprawia, że zaczynam szybko pedałować, czując ból w nogach.
W pracy wcześnie rano Fraser pyta: „Dobrze się czujesz, Jim?”. Kiwam potakująco głową, ale czuję, że moje czoło pokrywa się potem. „Nic mi nie jest” – odpowiadam. Wytrzymuję jeszcze dziesięć minut, aż ktoś pyta: „Co sądzisz o tym pomyśle, Jim?”.
Powinienem się cieszyć z tego pytania. To szansa zaprezentowania swojej opinii, dowiedzenia własnej wartości. Rok temu właśnie tak bym zareagował. Teraz wbijam wzrok w odłamany kawałek plastiku na końcu swojego długopisu. Przezwyciężam zmęczenie i zmuszam się do uniesienia głowy i spojrzenia na pełne oczekiwania twarze otaczających mnie ludzi. Mogę myśleć tylko o tym, że bezsenność zupełnie pozbawiła mnie jasności umysłu. Czuję narastającą panikę, która przypomina wstrzyknięte lekarstwo rozchodzące się po ciele: biegnie tętnicami, żyłami, dociera do naczyń włosowatych, aż wreszcie ogarnia mnie całego. Opuszczam w milczeniu salę i znalazłszy się na zewnątrz, uderzam pięścią w ścianę, aż zaczynają mi krwawić knykcie.
Nie zdarzyło się to po raz pierwszy, ale po raz pierwszy zrealizowali swoją groźbę, że wyślą mnie do psychologa.
Nazywa się doktor Francesca Manelli. Stwierdzili jasno, że jeśli nie wezmę udziału we wszystkich sesjach terapeutycznych i nie zechcę rozmawiać z doktor Manelli, wyrzucą mnie z wydziału kryminalnego.
Odbyliśmy wstępne spotkanie. Chce, żebym przygotował opis sprawy Benedicta Fincha. Zaczynam, przedstawiając własne zastrzeżenia.

Raport dla doktor Franceski Manelli na temat przebiegu sprawy Benedicta Fincha, przygotowany przez inspektora Jamesa Clemo z policji Avon i Somerset

POUFNE

Chciałbym rozpocząć ten raport od deklaracji, że zgłaszam oficjalny sprzeciw wobec konieczności jego napisania oraz wobec udziału w sesjach terapeutycznych z doktor Manelli. Uważam, że świadczenia zdrowotne dla policjantów są rzeczą cenną, ale funkcjonariusze powinni z nich korzystać z własnej woli. Zamierzam złożyć ten sprzeciw formalnie, korzystając z przewidzianej drogi służbowej.
Rozumiem, że celem tego raportu jest moja ocena wydarzeń, do których doszło w trakcie śledztwa w sprawie Benedicta Fincha. Stanie się to podstawą dyskusji między mną a doktor Manelli w celu ustalenia, czy powinna ona udzielić mi długoterminowego wsparcia, by rozwiązać problemy wynikające z mojego udziału w tym śledztwie, a także problemy osobiste, które dotknęły mnie w owym czasie.
Rozumiem, że w razie potrzeby powinienem podawać szczegóły dotyczące mojego prywatnego życia, w tym kontaktów z aspirantką Emmą Zhang, ponieważ pozwoli to doktor Manelli uzyskać pełny obraz moich procesów decyzyjnych i motywacji w okresie, w którym było prowadzone śledztwo. Doktor Manelli będzie czytać przygotowywane przeze mnie materiały, które staną się przedmiotem naszych dyskusji podczas cotygodniowych sesji terapeutycznych.
Doktor Manelli poinformowała mnie, że najważniejszą częścią raportu powinien być opis wydarzeń, do których doszło w czasie prowadzenia śledztwa, jednak jeśli uzna to za stosowne, może on również zawierać stenogramy naszych rozmów lub inne materiały.
Zgadzam się uczestniczyć w tej procedurze tylko pod warunkiem, że zawartość raportu pozostanie utajniona.

Inspektor James Clemo

 
Wesprzyj nas