Kim jest Izaak Apfulbaum? Dlaczego chcą go porwać? Czyżby był on mózgiem grupy izraelskich terrorystów odpowiedzialnej za ataki na Palestyńczyków i zażarcie sprzeciwiającej się procesowi pokojowemu?


Dzieci AbrahamaChciałby to wiedzieć jego porywacz, Abu Bakr, sam będący zagadkową postacią, być może tajemniczym mudżaddidm, Odnowicielem, od dawna oczekiwanym przez muzułmanów.

Podczas długich dni uwięzienia, drobiazgowych przesłuchań i gorączkowych dyskusji między dwoma mężczyznami rodzi się dziwne porozumienie. Czy dwaj przeciwnicy z placu boju mogą czuć większe duchowe powinowactwo ze sobą niż ze swoimi rodakami?

Czy Izaak Apfulbaum wyjdzie cało z tego przejmującego doświadczenia?

Robert Littell jest autorem kilkunastu powieści (ostatnio wydana nosi tytuł Wredny typ) oraz książki For the Future of Israel napisanej wraz z Szimonem Peresem, prezydentem Izraela. Otrzymał za swą twórczość literacką zarówno brytyjski Srebrny Sztylet, jak i amerykańską Los Angeles Times Book Prize. Jego powieść W gąszczu luster trafiła na listę bestsellerów dziennika „New York Times” i została zaadaptowana dla potrzeb miniserialu telewizyjnego. Na podstawie powieści Legendy, czyli maski szpiega wytwórnia Twentieth Century Fox Television nakręciła serial telewizyjny nadawany w TNT. Obecnie Robert Littell mieszka we Francji.

Robert Littell
Dzieci Abrahama
Przekład: Jan Kraśko
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 17 marca 2016
kup książkę

Dzieci Abrahama

W NIEODLEGŁEJ PRZESZŁOŚCI

Zachodzące krwistoczerwone słońce kreśliło linię horyzontu między niebem a morzem, rzucając długie cienie na płaskie lewantyńskie wybrzeże. W okruchach światła skrzył się złocisty dach Kopuły na Skale na Wzgórzu Świątynnym. Jedną z uliczek Wzgórza Francuskiego, małego osiedla żydowskiego zbudowanego po wojnie sześciodniowej na północno-wschodnim krańcu Jerozolimy, jechała powoli fur­gonetka dostawcza z odręcznymi hebrajskimi napisami na bokach: „Koszerna pizza” i „Zawsze do usług”. Kierowca, młoda kobieta krótko ostrzyżona — była w ciemnych okularach z boczną ochroną, które całkowicie zasłaniając oczy, uwydatniały jednocześnie znamiona po ospie wietrznej szpecące jej ładną skądinąd twarz — zatrzymała wóz przy przystanku. Sprawdziwszy adres na podkładce z klipsem, otworzyła okno i spytała nastoletnią dziewczynę, czekającą na autobus numer cztery, o drogę do bloku mieszkalnego przy ulicy Etzel, w którym pokoje wynajmowali studenci Uniwersytetu Hebrajskiego na górze Skopus.
— To jest Etzel — odparła po hebrajsku dziewczyna; była w krótkiej spódnicy i obcisłym golfie. — Po zachodzie słońca trudno odczytać numery. To drugi blok po prawej stronie, zaraz za szczytem wzgórza. — Kiedy koszerna pizza jest koszerna? — dodała prześmiewczo. I zanosząc się piskliwym śmiechem, odpowiedziała sama sobie: — Pewnie wtedy, kiedy bekon pobłogosławi ortodoksyjny rabin, który nigdy w życiu nie dotknął miesiączkującej kobiety.
Kobieta za kierownicą furgonetki zagryzła dolną wargę.
— Ja tam nie wiem — mruknęła. — Ja tylko rozwożę towar.
— Mówisz z akcentem — zauważyła dziewczyna. — Skąd pochodzisz?
— Z Jemenu.
— Skąd w Jemenie? — drążyła dziewczyna, lecz kobieta już wrzuciła bieg i ruszyła w górę wzgórza. Za szczytem skręciła na podjazd przed drugim blokiem, prowadzący do drzwi ze zmatowiałego mosiądzu i szkła poplamionego zaciekami od deszczu. Wyłączyła silnik i zastukała dwa razy w przepierzenie.
— Jussuf? — powiedziała cicho po arabsku. — Bóg jest wielki. Przyjechaliśmy.
Z tyłu furgonetki wysiadł młody mężczyzna w żółtym kombinezonie z napisem „Koszerna pizza” wyhaftowanym nad kieszenią na piersi; w ręku miał pudełko i rachunek. Podszedł do przeszklonych drzwi i nacisnął guzik domofonu mieszkania na drugim piętrze, które wynajmowało sześć studentek.
— Pizza — rzucił po hebrajsku, gdy usłyszał kobiecy głos.
Pomyślawszy, że zamówienie złożyła któraś z koleżanek, studentka machinalnie wcisnęła guzik, zezwalając na otwarcie zamka. Jussuf przytrzymał drzwi dla prawie zupełnie ślepego Doktora, który jechał wraz z nim za przepierzeniem w furgonetce. Ten, w grubych jak denko od butelki okularach w drucianej oprawce, postukując długą, cienką bambusową laską, przeciął zapuszczony hol i wszedł na schody, pamiętając, aby trzymać się w pewnej odległości za swoim przewodnikiem.
Na czwartym piętrze Jussuf otworzył drzwi przeciwpożarowe; Doktor, niski, krępy mężczyzna o krótko ostrzyżonych włosach, przystanął niewidoczny na podeście. Siedzący na końcu długiego, wąskiego korytarza krzepki Izraelczyk w ciemnych okularach i rozpiętej pod szyją koszuli, wyłożonej na spodnie, oderwał się od ściany i jego składane metalowe krzesło opadło na cztery nogi. Jussuf przystanął pod lampą i spojrzał na rachunek.
— Gdzie jest czterysta szesnaście? — spytał po hebrajsku.
— Tutaj — odparł Izraelczyk. — Ale nikt nie mówił mi o pizzy.
Kiedy tylko Jussuf ruszył w jego stronę, mężczyzna wstał, sięgnął za plecy i wielką jak bochen dłonią objął uchwyt zatkniętego za pasek rewolweru.
— Ktoś wisi mi trzydzieści osiem szekli — powiedział przyjaźnie Jussuf i z pudełkiem w lewej ręce pokazał mu rachunek.
Nie puszczając uchwytu, Izraelczyk, który przewyższał go co najmniej o głowę, wyciągnął wolną rękę i na chwilę oderwał od niego wzrok. Popełnił błąd. Zauważył numer mieszkania — „m. 416” — napisany atramentem tuż pod adresem przy ulicy Etzel. Na górze rachunku zobaczył słowo „Goodman”, nazwisko młodej Amerykanki wynajmującej mieszkanie. I zaraz potem przestał widzieć, bo zwężające się ku dołowi cienkie ostrze sztyletu, jakim arabscy rolnicy zabijają ptactwo domowe, wbiło się między drugie a trzecie żebro, dotarło do serca, przecięło zastawkę płucną, zalewając je krwią, i pozbawiło go życia.
Chwyciwszy ochroniarza pod pachy, Jussuf posadził go na krześle i poklepał po kieszeniach spodni w poszukiwaniu klucza. Znalazł go w chwili, gdy szurając po linoleum bambusową laską, nadszedł Doktor. Z rewolwerem Izraelczyka w lewej ręce Jussuf włożył klucz do zamka i bezszelestnie otworzył drzwi. Szybko wciągnął trupa do środka, posadził go na podłodze i oparł o syryjskie siodło wielbłądzie w przedpokoju. Doktor położył mu rękę na ra­mieniu i ruszyli do sypialni. Zza drzwi dochodziło ciężkie sapanie, jakby prowadziły do sali gimnastycznej. Jussuf przekręcił gałkę i weszli do pokoju oświetlonego palestyńskimi świecami z knotem z sitowia i wypełnionego zapachem kadzidła. Nie licząc dużego materaca na podłodze, nie było tam żadnych mebli. Na materacu mocowały się dwie nagie postacie. Błyszczący od potu były generał, obecnie minister bez teki w rządzie koalicyjnym, leżał na plecach, podczas gdy szczupła Amerykanka nazwiskiem Goodman, od siedmiu miesięcy jego kochanka, to unosiła się nad nim i odchylała, to opadała i pochylała. Minister musiał zauważyć cień na ścianie, bo próbował ją z siebie zepchnąć, tuż zanim Jussuf poderżnął jej gardło. Kobieta upadła bezwładnie na ciało kochanka i strużka tryskającej z szyi lepkiej krwi wsiąkła w gąszcz spoconych siwych włosów na jego piersi. Jussuf pochylił się, przybił sztyletem prawą dłoń mężczyzny do materaca i wycelował z rewolweru w jego prawe oko.
— Wal się, gnoju — wycharczał minister znany z legendarnej odwagi na polu walki.
Doktor ukląkł na dywanie i czubkami delikatnych palców dotknął jego głowy, szukając wyraźnego wybrzuszenia kości za uchem. Znalazłszy je, z wewnętrznej kieszeni dwurzędowej marynarki, którą nosił na białej galabii, wyjął berettę z uchwytem z masy perłowej. Wiedząc, że minister zna arabski, wyrecytował fragment ze Świętego Koranu:
— „A ci, którzy nie sądzą według tego, co zesłał Bóg, są niewiernymi. Przepisaliśmy im w niej: «Życie za życie, oko za oko, nos za nos, ucho za ucho, ząb za ząb; a za rany obowiązuje prawo talionu»”*.
Trzasnął suwadłem zamka, wprowadzając nabój do komory, przytknął lufę do miejsca tuż pod wybrzuszoną kością i pociągnął za spust. Beretta, którą wybrał ze względu na mały kaliber, wypaliła prawie bez hałasu, posyłając kulę w głąb czaszki ministra. Najpierw był odruchowy skurcz mięśni człowieka o martwym mózgu, a potem całkowity bezwład, oznaka braku życia.
Doktor wstał, wziął laskę, podszedł do okna i rozsunął tanią firankę zaczepioną o ramę. Dostrzegł jedynie rozmazany krąg księżyca wschodzącego nad wzgórzami Judei.
— Widzę tylko cienie — wyszeptał, gdy stanął za nim Jussuf.
— O tej porze każdy widzi tylko cienie.
— Spójrz na nie swoimi młodymi oczami i powiedz, co tam jest.
— Cienie Pustyni Judejskiej.
— A dalej?
— Dalej widać Morze Martwe, srebrzyste w bladym świetle księżyca w pełni.
— Spójrz jeszcze dalej.
— Za Morzem Martwym widzę głębokie cienie wzgórz Moabu w Jordanii.
Doktor kiwnął głową.
— Żydowska Biblia mówi, że królestwo Moabu zamieszkiwali kiedyś potomkowie Lota, siostrzeńca proroka Abrahama.
Jussuf był zaskoczony.
— Hodża** czytał żydowską Biblię?
— Poznał ją najwyraźniej sam Prorok, Wysłannik Boga, poprzez kontakty z żydowskimi plemionami w Jatribie, oazie, która stała się potem znana jako Medinat an-Nabi, Miasto Proroka, albo po prostu Medyna. — Doktor odwrócił się od okna i jak tonący w blasku świec duch ruszył do drzwi, cicho mamrocząc: — Zaiste wielki to Bóg, który pozwala swojemu ślepemu słudze zabijać wrogów islamu.
Poranny nalot na mieszkanie w mieście, które Arabowie nazywają Nablusem, a Żydzi Sychem, miał być łabędzią pieśnią Elihu — elitarny oddział Mosadu, którym dowodził Bóg wie jak długo, zdążył już zaprosić go do nadmorskiej restauracji w Jafie, gdzie wydano huczną kolację, by uczcić jego awans na katsę. Elihu, uczestnik dwudziestu trzech operacji bojowych — włączając w to słynny nalot Ariela Baraka w cen­trum Bejrutu — miał od tej pory kierować agentami z tajnego biura Mosadu w Jafie, zamiast osobiście dowodzić nimi podczas akcji.
Żołnierze, ubrani tak jak on w wystrzępione arabskie galabije i luźno zawiązane kefije, byli przesądni — nad ostatnim zadaniem agenta, który kończył czynną służbę, ciążyło złe fatum. Cała piątka chciała, żeby Elihu został w taksówce i obserwował opustoszałą uliczkę, ale on ani o tym myślał: zawsze dowodził zespołem jak oficer armii izraelskiej, stojąc na jego czele. Ostatnie zadanie nie będzie wyjątkiem.
Zaparkowali obok zamkniętej stacji benzynowej. Elihu kazał kierowcy zostać w taksówce — gdyby zaczęło się coś dziać, miał zaalarmować kolegów. Wszyscy żołnierze mieli w uchu mikroskopijny głośniczek i malutki mikrofon przypięty do rękawa galabii. I teraz usłyszeli cichy szept Elihu:
— W Torze jest wskazówka mówiąca, co Żydzi powinni zrobić z tymi, którzy dwanaście dni temu zamordowali ich ministra i młodą Amerykankę. „Oko twoje nie ulituje się: życie za życie, oko za oko, ząb za ząb, ręka za rękę, noga za nogę”***.
Sprawdzili broń — trzech miało uzi ze składaną metalową kolbą i magazynkami, dla szybszej zmiany sklejonymi na odwyrtkę taśmą; Elihu i jego zastępca Dovid Dror byli uzbrojeni w rosyjskie makarowy z tłumikiem — i wyszli na opustoszałą ulicę Proroków. Idąc bezszelestnie w koszykarskich adida­sach, minęli wejście do kamienicy, minęli minimarket z powybijanymi szybami i skręcili w uliczkę cuchnącą odpadkami w przepełnionych metalowych kubłach. Na tyłach kamienicy wdrapali się na drewniany płot, zeskoczyli na ziemię i znaleźli się w ładnie utrzymanym ogrodzie pełnym bugenwilli pnących się po wygiętej w łuk stalowej kracie. Jeden z żołnierzy sforsował wytrychem zamek zsypu węglowego i otworzył pochyłe drewniane drzwiczki. Elihu dał podwładnym znak, by założyli noktowizory, zszedł do zsypu i przez niskie piwniczne pomieszczenia poprowadził ich do wąskich schodów.
Specjalista od zamków wypróbował dwanaście wytrychów, zanim znalazł pasujący do starego zamka. Każąc żołnierzom zaczekać, Elihu stanął na pierwszym stopniu schodów i wytężył słuch. Uznawszy, że w ciszy nie czai się nic złego, wskazał piątego członka zespołu, który natychmiast przycupnął obok drzwi, podczas gdy pozostali ruszyli na górę. Na trzecim piętrze „włamywacz” użył kolejnego wytrychu i znaleźli się w dusznym korytarzu, wciąż pachnącym świeżą farbą. Zajęli pozycje po obu stronach stalowych drzwi prowadzących do mieszkania miejscowego szefa Brygady Męczenników Al-Aksy.
Elihu przyjrzał się im przez noktowizor i widząc dwie zasuwy, o których wspomniano im podczas odprawy, zerknął na podwładnych. Ci skinęli głowami. Elihu podniósł pistolet, przestrzelił zamki, pchnął ramieniem drzwi i wpadł do środka. Tuż zanim wbiegli tam jego zastępca i pozostali, oprócz żołnierza, który przykucnął w progu, żeby mieć oko na korytarz. Z jednego z pokojów dobiegł kobiecy głos:
— To ty, Mustafa? Idziesz do toalety? — spytała po arabsku.
Elihu osłaniany przez Drora otworzył kopniakiem drzwi z plakatem meczetu Al-Aksa i wpadł do sypialni. Pulchna kobieta leżąca w łóżku z baldachimem przytuliła do piersi poduszkę z nadzieją, że ochroni ją to przed koszmarem, który słyszała, lecz którego nie widziała. Leżący obok niej chudy jak szczapa pięćdziesięcioletni łysielec w piżamie rozpaczliwie wyciągnął rękę w stronę pistoletu na stoliku nocnym — miał tylko jedną, bo drugą stracił przed laty w przedwczesnym wybuchu bomby w liście, którą przygotowywał do wysłania. Elihu podszedł do łóżka, strzelił mu w głowę tuż za uchem, a drugą kulę wpakował w dłoń, żeby nie było wątpliwości, kto dokonał zemsty. Kobieta przeraźliwie krzyknęła. Krzyk odbił się echem w mieszkaniu, potem w budynku, a jeszcze potem w najbliższej okolicy, która szybko ożyła.
— Światła na całej ulicy — zameldował spokojnie kierowca czekającej na dole taksówki.
— Już skończyliśmy — rzucił do mikrofonu Elihu, wychodząc z sypialni.
W drzwiach kuchni stały dwie służące szczelnie owinięte kocami — gapiły się na uzi jednego z żołnierzy.
— Ruchy, ruchy, ruchy! — ponaglił ich Elihu.
Wycofali się z mieszkania w kolejności ustalonej podczas prób w hangarze na terenie bazy. Elihu zabezpieczał tyły. Gdy biegli pod bugenwillami, w oknach kamienicy pokazały się pierwsze twarze. W ciemności zabrzmiały gniewne arabskie głosy. Elihu zdetonował granat dymny, żeby osłonić swoich, gdy będą przeskakiwali przez płot. Już w bocznej uliczce rzucił do mikrofonu kolejny rozkaz:
— Wóz pod minimarket.
Z ulicy Proroków doszedł przeraźliwy pisk hamulców. Komandosi wskoczyli do taksówki, która ruszyła, zanim zdążyli zatrzasnąć drzwi. Gdy bez świateł, z poślizgiem skręciła za róg, zabrzmiały wystrzały. Trzech żołnierzy siedzących na tylnym siedzeniu szybko pochyliło się do przodu, bo jedna z kul roztrzaskała tylną szybę, obsypując ich deszczem kawałków szkła. Na końcu wąskiej uliczki kierowca gwałtownie skręcił w bitą drogę prowadzącą w dół zbocza, przez wysypisko śmieci, które na swojej mapie taktycznej nazwali „Gehenną”.
— Światła — warknął Elihu.
Kierowca pstryknął włącznikiem — w samą porę, bo zdążyli ominąć stado kóz pasących się na polu ze związanymi przednimi nogami, żeby w nocy nie uciekły.
Elihu spojrzał przez ramię. Cały Nablus tonął w światłach. W minarecie na skraju miasta zawyła ręczna syrena alarmowa. Wlekli za sobą tuman kurzu, który niczym burza piaskowa bił w niebo ku ubywającemu srebrzystemu księżycowi. Właśnie przemknęli między dwoma wojskowymi dżipami zabezpieczającymi drogę ewakuacji, byli prawie w domu. Taksówka wskoczyła na nasyp i skręciła w brukowaną drogę. Elihu kazał kierowcy zwolnić dopiero wtedy, gdy minęli dwa czołgi z sierżantami salutującymi im z otwartych wieżyczek. On włączył radio, aby nawiązać kontakt z bazą, a jego zmęczeni ludzie osunęli się bezwładnie na tylnym siedzeniu. Z odbiornika popłynął niski, chrapliwy głos dowódcy operacyjnego Mosadu.
— Gratuluję udanego zakończenia ostatniej misji bojowej — powiedział, gdy Elihu wysłał zakodowany sygnał na znak, że cel został zlikwidowany, a jego żołnierze są cali i zdrowi.
— Wygląda na to, że przełamałeś klątwę — rzucił nerwowo Dror.
Ale Elihu, który patrzył na migoczące w oddali światła Jerozolimy, tonął w myślach.
— Nigdy nie wolno nam o tym zapomnieć. — Chyba nie zdawał sobie sprawy, że mówi na głos.
Siedzący z tyłu żołnierze wymienili spojrzenia.
— Ale o czym? — spytał cicho Dror.
Wydawało się, że Elihu mówi do siebie.
— O tym, że mieszkamy w zakątku świata, w którym absolutnie nikt, a już na pewno nie sto milionów żyjących wokół nas Arabów, nie uznaje słabości. Dlatego kiedy czytany jest ostatni werset każdej księgi Tory, wołamy: Chazak, chazak, venit chazak. Bądź silny, bądź silny i rośnij w siłę.

* 5:44-45. Wszystkie cytaty koraniczne pochodzą z Koranu w przekładzie Józefa Bielawskiego; PIW, Warszawa 1986.
** Tytuł grzecznościowy stosowany w kulturze muzułmańskiej: nauczy­ciel, duchowny, pan, mistrz, znawca Koranu.
*** Pwt.19:21.

 
Wesprzyj nas