Tajemnicze zniknięcie dziewczyny stanie się początkiem strasznej podróży po coraz bardziej splątanych ścieżkach. Wkrótce Courtlandów będzie łączyło już tylko pytanie, którego nigdy nie zdołają zadać na głos: Kiedy przestać szukać?


W dółKoniec wakacji, Courtlandowie przyjeżdżają w Góry Skaliste. Dla ich córki, osiemnastoletniej Caitlin, góry mają być ostatecznym sprawdzianem biegowym. Jej rodzice liczą na to, że wspólny urlop pomoże im posklejać związek.

Pierwszego ranka Caitlin i jej młodszy brat Sean idą pobiegać. Kilka godzin później z telefonu Seana dzwoni szeryf. Chłopak leży w szpitalu, ma pogruchotaną nogę, ale już odzyskał przytomność, jego życiu nic nie grozi. A Caitlin? Caitlin zniknęła.

Zaczyna się koszmar w rodzaju tych, o których słyszy się w telewizji, ale które zwykle przydarzają się innym. Poszukiwania, wzajemne oskarżenia, pytania bez odpowiedzi. Co się stało? Czy mogli temu zapobiec? Czy Caitlin żyje? Czy kiedykolwiek się tego dowiedzą?

Błyskotliwy thriller o więzach krwi i walce o przetrwanie.

***

„Dawno nie czytałam tak dobrej książki. Johnston ma nadludzki dar obserwacji i potrafi niezwykle sugestywnie oddać piękno i dzikość świata. Tak się wciągnęłam, że spóźniłam się na samolot”.
– Mary Roach

„Poetycki i hipnotyczny thriller pierwszej jakości. Wspaniale napisana, prowokująca do myślenia i niepokojąca powieść o rodzinie, przetrwaniu i sile woli. Trzyma w napięciu i nie daje się zapomnieć. Naprawdę wciągająca”.
– Lisa Unger

„Jest wiele wariacji na ten temat, niektóre niezłe, ale żadna nie ma takiej mocy. Fabułę poprowadzono genialnie, akcja obfituje w zaskakujące zwroty, ale siła tej książki leży także w jakości stylu. Magia tej prozy dorównuje grozie wymyślonej przez Johnstona historii, a nawet ją potęguje. Przeczytajcie tę książkę. Znajdziecie w niej wszystko co najlepsze”.
– The Washington Post

„Johnston patrzy na przyrodę jak poeta, a na ludzi jak socjolog. Potrafi stworzyć postaci, do których można się przywiązać… W dół to powieść nie tylko satysfakcjonująca emocjonalnie, ale też niezwykle ekscytująca”.
– Publishers Weekly

***

„Budowałem właśnie dom w Kolorado, gdy przyszedł mi do głowy pewien pomysł” – opowiada Tim Johnston. „Byłem sam, wykonywałem mechaniczną robotę, a to świetna okazja do rozmyślań. Pochodzę ze Środkowego Zachodu, więc Góry Skaliste to dla nas mit, wyjątkowe i tajemnicze miejsce – szczególnie dla kogoś, kto ma dość ograniczony widok z okna. Moi bohaterowie są tacy, jak ja – przyjeżdżają w góry, bo chcą przeżyć wspaniałe wakacje, ale coś idzie nie po ich myśli…
Tyle słyszy się w mediach tych okropnych historii o zaginionych ludziach, o poszukiwaniach prowadzonych przez FBI, ale nie o tym chciałem napisać. Nie skupiłem się na historii o zaginionej dziewczynie, nie wiedziałem, czy ona ocaleje czy też nie. Raczej interesowała mnie jej rodzina, która musi zmierzyć się z tragedią. Zastanawiałem się, co się dzieje, gdy media przestają pisać o tym wydarzeniu, sprawa nie jest rozwiązana, a najbliżsi zaginionej osoby muszą żyć dalej po tym wszystkim. Bez względu na to, czy ich dziecko żyje czy też nie, nikt im nie pomoże, nikt im niczego nie wyjaśni. Ta właśnie sytuacja zaintrygowała mnie i opisałem ją w tej powieści.”

Tim Johnston – amerykański pisarz i nauczyciel kreatywnego pisania. Oprócz W dół ma na koncie powieść dla młodzieży “Never So Green” (2002) i zbiór opowiadań “Irish Girl” (2009). Tytułowe opowiadanie z “Irish Girl” zostało wyróżnione O. Henry Prize, New Letters Award for Writers i Gival Press Short Story Award, a cały zbiór nagrodzono Katherine Anne Porter Prize in Short Fiction. Opowiadania Johnstona ukazywały się także w „New England Review”, „New Letters”, „The Iowa Review”, „The Missouri Review”, „Double Take”, „Best Life Magazine” i „Narrative Magazine”.

Tim Johnston
W dół
Przekład: Karolina Iwaszkiewicz
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: marca 2016
kup książkę

W dół

Przedtem

Nazywała się Caitlin, miała osiemnaście lat i budziło ją czasem jej własne serce – odfruwało we śnie w wyścigu, w którym linia mety oddalała się zamiast przybliżać, kolana miękły jak ciągutka, stopy zmieniały się w kamienie. Wybudzała się szarpnięciem, leżała w pościeli i z klatką piersiową ściśniętą niewidzialnym ciężarem łapała oddech wpatrzona w ciemność. Podnosiła ręce i włączała pulsometr, w niebieskim oku wyświetlacza mrugały wszystkie dane dotyczące jej ciała, niezależnie od tego, czy spała czy nie. tętno: 86 bpm, temperatura ciała: 37,8°c, tempo: (0), wysokość: 2747 m n.p.m.
Wysokość: 2747 m n.p.m.?
Rozejrzała się; słabe światło wpadające przez szczelinę między zasłonami obrysowywało kontury kilku ciemnych mebli. W łóżku po lewej leżała matka, skrzydło blond włosów szarzało na białej poduszce. Obok, za ścianą, spali ojciec i brat. Dwa pokoje, cztery łóżka, zero dyskusji: nie będzie spała ze swoim piętnastoletnim bratem ani on nie będzie spał z nią. Pulsometr zalśnił chłodnym blaskiem i zapikał; uciszyła go. Sprawdziła tętno: wciąż było szybkie, ale już nie z powodu tego, co jej się śniło, tylko przez rozrzedzone powietrze.
Góry Skaliste!
Kiedy je po raz pierwszy zobaczyła, z samochodu, jej serce zaczęło dudnić, a mięśnie nóg napięły się i zadrżały. Za kilka tygodni miała zacząć naukę w college’u, gdzie dostała stypendium sportowe, i chociaż nie przegrała w tym semestrze ani jednego wyścigu (Courtland niepokonana! krzyczał nagłówek), wiedziała, że dziewczyny w nowej szkole będą szybsze i silniejsze, bardziej doświadczone i bardziej zdeterminowane niż te, z którymi się dotychczas ścigała – właśnie dlatego wybrała góry.
Poszła do łazienki, umyła twarz i zęby, mocno spięła włosy i spojrzała w lustro. Nie z próżności. Chciała zajrzeć sobie w oczy, tak jak zaglądała wszystkim, żeby wiedzieć, jak je pokonać.
Wróciła do pokoju; przez chwilę wydawało jej się, że matka nie śpi i obserwuje ją z łóżka, ale to były tylko powieki, okrągłe, jaśniejące w półmroku – straszne, niewidzące oczy, jak u posągu. Otworzyła drugie drzwi, weszła do pokoju obok, dokładnie takiego samego, i szarpnęła chłopaka, żeby go obudzić. Słońce wspinało się jeszcze po dalekich zboczach, miasteczko leżało w chłodnym jeziorze cienia. Niedźwiedzie, które w nocy złaziły na dół, żeby grzebać w śmietnikach i spacerować między domami, wróciły już na górę. Ulice były puste. Nikt nie widział, jak Caitlin i jej brat przechodzą pod sygnalizatorem, nikt oprócz nich nie słyszał leniwego stukania jego środkowego oka.
Caitlin jeszcze nie biegła, wygłupiała się, maszerowała niczym rześka mażoretka z werblem na czele parady złożonej z jednego chłopaka telepiącego się na wynajętym rowerze. Chciał wrócić po bluzy, ale to lipiec, przypomniała mu, ociepli się. Miał na imię Sean, ale mówiła na niego Dudley; dawno wymyślone obraźliwe przezwisko, nikt już nie pamiętał, co miało znaczyć. Przyjechali tutaj poprzedniego dnia autostradą międzystanową, z równin do Denver i w góry, krętą drogą, która ze skraju urwiska wyrzuciła ich prosto na otwarte niebo, oszałamiająco głęboką zieleń i odległe zbocza gęsto porośnięte niskimi sosnami. Wspinali się i wspinali, aż do wododziału, a potem zjechali w dół – w dół, na wysokość 2743 metrów – gdzie z górskiego krajobrazu jak miraż wyłaniał się nagle mały kurort z zimowymi sklepami dla narciarzy i kawiarniami, z pustymi wyciągami krzesełkowymi nad stokami porośniętymi trawą, z nieprawdopodobnymi kolorami i powietrzem, jakim nigdy nie oddychali.
Teraz wdychali to powietrze i wykasływali białe chmury. Poranek był błękitny, sosny pachniały Bożym Narodzeniem.
– Tutaj – powiedziała Caitlin, skręciła w drogę Ermine i zaczęła biec na poważnie.
Chłopak jechał za nią. Nieźle, pomyślał z początku – szeroki, gładki asfalt, w górze mnóstwo nieba. Ale potem zrobiło się stromo, a drzewa podeszły bliżej i liczniej. Rower podskakiwał w mechanicznych drgawkach, Sean zmieniał przerzutki, stawał na pedałach, łapał powietrze otwartymi ustami i klął. Jego wylewający się ze spodenek brzuch pokrył się gorącym, śliskim potem. Jasna sylwetka siostry na czarnej drodze wydawała się coraz mniejsza i bledsza, uciekała jak złośliwy długonogi krasnoludek.
– Wolniej! – zawołał, aż zabrakło mu tchu, a później spuścił głowę i spojrzał na swoje drżące uda.
Jak wtedy na jeziorze: ona szła przodem, on brnął za nią, stare drewniane rakiety śnieżne zahaczyły jedna o drugą, potknął się – a potem leżał na śniegu (na śniegu, na cienkiej lodowej posadzce na jeziorze pełnym czarnej wody) jak pozbawiona życia kupka szmat i nagle pojawiła się nad nim Caitlin z zaróżowionymi policzkami.
Dudley, weź, przestań się zgrywać…
Podniósł wzrok, już nie biegła. Podjechał, zatrzymał się, postawił stopy na ziemi.
– Jezu Chryste, Caitlin…
Starał się nie brzmieć jak żałosny zdyszany tłuścioch. Jego serce łomotało.
– Ćśś – syknęła.
Też była zdyszana, ale się uśmiechała. Pękające płuca, dudnienie serca – uwielbiała to. W domu na ścianie jej pokoju wstęgi z wyścigów układały się w skrzydło wspaniałego ptaka.
– Widzisz? – zapytała.
– Co?
– Tam wyżej.
– Gdzie?
– Tuż przy drodze. Tutaj.
I wtedy go zobaczył – niedużego rudego psa z puszystym ogonem. Nie, nie psa. Coś dzikiego, z małymi czarnymi oczkami i wielkimi czujnymi uszami.
– Co to? – zapytał.
– Chyba lis.
– Co ma w pysku?
– Nie wiem.
– To dziecko – powiedział. – To na pewno jej dziecko.
– Nie, widzę krew.
– Może je zabiła. Czasem tak robią.
Patrzyli na lisa, lis patrzył na nich, a potem, nie wypuszczając z zębów małego ciałka, odwrócił się, potruchtał drogą i zniknął. Sean zsunął plecak na ramię i zaczął szukać butelek. Caitlin zatrzymała się nie ze względu na lisa, ale dlatego, że dotarła do skrzyżowania i nie wiedziała, którędy biec. Przypomniała sobie tego chłopaka z wypożyczalni, miał palce całe w smarze (i tatuaż z pająkiem wspinającym się do gardła, i bardzo zielone oczy) – mówił, że będą drogowskazy, ale tutaj żadnych nie było.
Napili się zimnej wody. Sean zdjął kask, rozłożyli mapę.
– Tędy – pokazała.
Podniósł wzrok na wąską żwirową ścieżkę i pokręcił głową.
– To nie w porządku.
Obiecali, że będą się trzymać utwardzonych dróg, przypomniał. Spojrzała na niego: czerwona poważna twarz, wysokie gniazdo ugniecionych przez kask przetłuszczających się włosów. Czasami trudno było pamiętać, że ma piętnaście lat – nie dwanaście, nie dziesięć, nie siedem.
Sprawdziła pulsometr – jej serce biło szybko, nawet kiedy stała. 2882 metry nad poziomem morza.
– Dudley – powiedziała, wpychając swoją butelkę z powrotem do plecaka – wypożyczyłeś rower górski, żeby jeździć po asfalcie?

Słońce rozlało się po dolinie, wbiło się żółtym ostrzem przez szczelinę między zasłonami i opadło na łóżko i powieki śpiącego mężczyzny, który po chwili odwrócił się, zamrugał i złapał ostrość na budzik. 7.15. Pokój motelowy. Kolorado. Po prawej drugie łóżko, puste i rozgrzebane. Na blacie w łazience w małej kałuży leżała szczoteczka chłopaka. Grant Courtland opłukał twarz, wytarł się, wrócił do pokoju i odsłonił okno. Jasnobłękitne poranne niebo, kilka niedużych chmur nad szczytami. Piękno, w które trudno uwierzyć. Pocztówka. W oddali szybował jakiś ptak; długo unosił się w powietrzu, potem zanurkował między drzewa jak pocisk. Grant patrzył dalej, ciekaw, czy ptak pojawi się znowu, ale się nie pojawił.
Nie miał pewności, gdzie dokładnie są dzieciaki. Może na tamtej górze, wśród tych drzew, pozornie tak bliskich. Poprzedniego wieczora razem pochylali się nad mapami, ale Grant nie przyglądał się zbyt uważnie; to ich przygoda, chcieli sami ją zaplanować i sami przeżyć. Za kilka tygodni Caitlin zacznie naukę w college’u w Wisconsin, dostała tam stypendium, góry to był jej pomysł, jej wybór, prezent z okazji ukończenia szkoły.
College. Już.
Wpatrywał się w dal, w końcu zamigotało mu coś metalowego, błysnęły białe buty do biegania. Ale oczywiście nic tam nie było, tylko sosny, zieleń i jeszcze więcej zieleni. Wziął komórkę, wcisnął kilka klawiszy, później się zawahał, jego kciuk zawisł nad przyciskiem Wyślij. Przypomniał mu się tamten sen – część snu: pewna siebie, badawcza kobieca dłoń, nic więcej, ale… Boże. Odłożył telefon, przez chwilę się w niego wpatrywał. Potem wciągnął dżinsy i tiszert i na bosaka poszedł do drugiego pokoju.

Droga zaczęła się zwężać, żwirowa ścieżka przeszła w coś w rodzaju wijącego się po zboczu rowu, w końcu całkiem zniknęła i zmieniła się w nagą szczękę pełną obłych kamieni, wyschnięte koryto sezonowego strumienia, ukształtowane przez lata zgodnie z wolą wody, która parła w dół, zawsze w dół.
– To nie w porządku! – wrzasnął.
Caitlin biegła przodem, skacząc z kamienia na kamień jak koza. Sean walczył, dyszał, trząsł się i szczękał zębami. Wreszcie powiedział: Pieprzyć to, i gwałtownie się zatrzymał. Zatoczył się, rower upadł na kamienie.
– Caitlin!
Czuł się jednocześnie ogromny i niezwykle lekki. Jego nogi zrobiły niespodziewany krok. Coś uderzyło go w kask, zabrzęczało w otworze wentylacyjnym i odleciało.
– Kurwa – mruknął.
Podniósł rower i zaczął pchać go po kamieniach, ale po chwili znów coś go zaatakowało – tym razem wleciało pod plecak. Puścił kierownicę i zaczął wyplątywać się z szelek. Po chwili zrozumiał, że to komórka, ale zanim zdjął plecak i ją wyjął, bzyczenie ustało. Zerknął na ekran, ale nie zobaczył ikonki wiadomości. Sprawdził swój telefon i wrzucił oba do plecaka. Potem znów wyjął komórkę siostry. Przez chwilę stał, ważąc w dłoni jej rubinowy ciężar, później spojrzał w górę, usiadł na kamieniu i zaczął czytać esemesy. Najciekawsze były imiona. Colby. Allison. Natalie. Amber. Szczupłe, wysportowane dziewczyny, które przychodziły w workowatych szortach i obcisłych wydekoltowanych podkoszulkach, piły dietetyczną colę i wte i wewte biegały na bosaka po schodach. Zostawiały ślady na meblach, zapach na tapicerce i na poduszkach. Ciągle esemesowały, śmiały się i gadały – nieustannie gadały. Raz podkradł się pod okno piwnicy i usłyszał Allison Chow opowiadającą pozostałym, jak prawie się udławiła fiutem swojego chłopaka. A raz wszedł do łazienki, kiedy siedziała tam Colby Wilson, z nagimi udami, w opuszczonych do kolan spodenkach.
Fajnie, że zapukałeś, grubasie.
Ścieżka skończyła się szybciej, niż się spodziewał; wkrótce wyszedł na asfaltową drogę, tak samo gładką jak tamta, może nawet tę samą. Znak co rd. 153, słońce na rozgrzanym karku, ciche sosny, tyle. Z jednej strony droga prowadziła pod górę, skręcała w prawo i znikała za zakrętem, z drugiej opadała stromo w dół. Całe ciało Seana ciągnęło właśnie tam – w dół; każdą komórką pragnęło prędkości, wiatru i długiej swobodnej jazdy na grzbiecie grawitacji. Ale Caitlin by tego nie zrobiła, nie pobiegłaby na dół, niech ją jasna cholera, więc stanął na pedałach i ruszył pod górę.
Nie zajechał daleko, kiedy coś wystrzeliło spomiędzy drzew, tak blisko i tak niespodziewanie, że wrzasnął i zeskoczył z siodełka. Chwilę później usłyszał jej ośli śmiech i krew zaszumiała mu w uszach.
– Niech cię szlag.
– Boże, Dudley, szkoda, że się nie widzisz!
Podniósł rower z asfaltu.
– Nie sądziłam, że potrafisz być taki szybki!
– Nie sądziłem, że potrafisz być taką pizdą!
Przestała się śmiać. W tę nagłą ciszę wpadł męski głos. Znikąd. Zewsząd. Potem zza wzniesienia na dole. Po chwili na drodze pojawiło się dwoje pochylonych rowerzystów w kaskach. Mężczyzna zamilkł, kiedy ich zobaczył. Minęli ich zasapani, z podniesionymi jasnymi twarzami. Kobieta była młodsza, może w wieku Caitlin, uśmiechnęła się do Seana. Jedna z nóg mężczyzny kończyła się na wysokości kolana, niżej znajdował się czarny pręt przypięty do specjalnego pedału, tak że nie dało się powiedzieć, gdzie kończy się rower, a zaczyna człowiek. Mężczyzna powiedział: Cześć, chłopak powiedział: Cześć, rowerzyści zniknęli za zakrętem.
– Jak mnie nazwałeś? – zapytała Caitlin.
Jej twarz płonęła. Jego też.
– Chryste, Caitlin. Szukałem cię. Mieliśmy mieć na siebie oko.
Spojrzała na niego złowrogo, odwróciła wzrok i pokręciła głową. Poprawiła opaskę i podeszła, Sean się cofnął, a ona powiedziała, że miała na niego oko i przez cały czas dokładnie wiedziała, gdzie jest. Co on sobie myśli, za kogo ją ma?

Łóżka w drugim pokoju stały puste i niepościelone, rozbebeszone jakby ktoś się nad nimi pastwił. Gdy dziewczyny kładły się spać, pomieszczenie było chłodne; teraz w ciepłym powietrzu unosił się delikatny zapach perfum i potu. Grant sprawdził grzejnik, był wyłączony. Podszedł do wnęki przy łazience. Na półkach leżały dwie otwarte walizki; ich zawartość – ubrania, staniki i majtki – już na pierwszy rzut oka różniła się kolorem i krojem. W szparze między framugą a uchylonymi drzwiami tańczyły kłęby pary. Usłyszał szmer szczoteczki, popchnął drzwi. Stała owinięta białym ręcznikiem i cierpliwie myła zęby. Wyglądała, jakby znów miała dwadzieścia lat. Przypomniał sobie czasy college’u, małe mieszkanie nad piekarnią przy Fairchild, zimowe poranki w jej łóżku, jej zapach mieszający się z zapachem świeżego chleba. Jej siostra bliźniaczka, Faith, utonęła, kiedy miały szesnaście lat, w dziwny sposób go to fascynowało. Dużo wtedy czytał, prozę, wiersze. Potem ciąża, rachunki, dziecko. On poszedł do pracy na budowie, ona została w szkole; czasami zabierała małą na zajęcia, kiedy pani Turgeon zachorowała. Mała ma teraz osiemnaście lat, sama zaraz idzie do college’u. Jest młodą kobietą, szybką jak wiatr i jego własne serce, które waliło niespokojnie za każdym razem, gdy biegła, Boże, patrz na nią, Boże, nie pozwól jej przegrać.
– Weetyatoy je ała – powiedziała Angela, nie wyjmując szczoteczki z ust.
Podszedł do niej i stanął za jej plecami, jego twarz pojawiła się nad jej twarzą w okienku wytartym przez Angelę w zaparowanym lustrze. Jej włosy, rozczesane grzebieniem na setki schludnych pachnących rządków, były mokre i ciężkie.
– Nie dzwonili jeszcze? – zapytał.
Pochyliła się, żeby splunąć, i uderzyła go pupą. Płukała, szorowała, pochylała się.
– Jeszcze nie. Ale jest wcześnie. – Podniosła się i zerknęła na jego odbicie. – Myślę, że zajmie im to jeszcze z godzinę. Spokojnie.
– Coś przegapiłaś. – Dotknął kącika swoich ust, powtórzyła jego ruch. – Musisz wypłukać dokładniej.
Uśmiechnęła się, znów się nachyliła, znów uderzyła go pupą. Zebrał wilgotne kosmyki i trzymał, dopóki nie skończyła. Zakręciła wodę i oparła dłonie na umywalce. Podniósł ręcznik i spojrzał w dół, na jej pośladki. Były takie białe i gładkie.
– Grant?
Jego dłonie na jej ciele wyglądały jakby wypalono je w piecu i położono na tej jasnej powierzchni, wielkie i ciemne, żeby się ochłodziły i doszły do siebie.
– Tak?
– Chodźmy do łóżka. Chcę widzieć twoją twarz.

 
Wesprzyj nas