Cuda przeszłości Chantel Acevedo to barwna powieść przygodowa, niezwykła saga rodzinna, historia miłosna i wstrząsająca relacja z walki przeciwko tyranii. Przede wszystkim jednak jest to prawdziwa afirmacja życia, nieprzemijającej miłości i cudownej sztuki opowiadania.


Cuda przeszłościKuba, rok 1963, tuż po rewolucji Fidela Castro. Nad wyspą szaleje Flora, jeden z najbardziej niszczycielskich huraganów w historii. Władze ewakuują mieszkańców.

Siedem kobiet trafia do dawnej rezydencji gubernatora. Na zewnątrz szaleje sztorm, a w małym pokoju na piętrze María Sirena snuje niewiarygodną opowieść o swoim dzieciństwie, które przypadło na okres kubańskiej wojny o niepodległość, i o matce, wspaniałej kobiecie, która walczyła, kochała, marzyła i cierpiała nie mniej niż jej mąż rebeliant.

María Sirena, niczym współczesna Szeherezada, musi opowiedzieć swoją historię, aby pomóc towarzyszkom przetrwać i ocalić nadzieję.

Chantel Acevedo – pisarka amerykańska. Jej powieść Love and Ghost Letters zdobyła Latino International Book Award i była nominowana do Connecticut Book of the Year. Powieśc dla młodzieży A Falling Star zdobyła Doris Bakwin Award oraz National Bronze Medal IPPY Award.
Acevedo obecnie jest wykładowczynią języka angielskiego na Uniwersytecie Miami.

opowieść o pasji, nadziei i woli przetrwania

Chantel Acevedo
Cuda przeszłości
Przekład: Agata Ostrowska
seria: Szmaragdowa seria
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 16 marca 2016
kup książkę

Cuda przeszłości


PROLOG

Dwa miesiące temu, dokładnie pierwszego sierpnia, dostałam niespodziewaną przesyłkę. Ktoś umieścił na niej adres wydziału historii uniwersytetu w Hawanie, starannie wykaligrafowany niebieskim tuszem drukowanymi literami. Moje imię i nazwisko zostały dopisane innym charakterem pisma, a adres jeszcze innym, jakby pakunek przekazywano sobie z rąk do rąk, a każda kolejna osoba dokładała coś od siebie, wpływając na jego ostateczną formę. Wytrącona z równowagi wizją wszystkich tych niewidzialnych dłoni, pozostawiłam paczkę nietkniętą aż do wieczora. Wciąż czułam jednak jej obecność, jak palce sięgające ukradkiem do torebki czy próbujące wśliznąć się pod spódnicę. Przyzwyczajona do samotności, zaczęłam traktować paczkę jak intruza i nie mogłam tego dłużej znieść.

W końcu postanowiłam więc ją otworzyć. W środku znalazłam dwa listy. Pierwszy napisano na białym, szeleszczącym papierze; niebieski tusz plamił mi palce. List ten stanowił objaśnienie drugiego – starego i kruszejącego. „Marío Sireno!”. Zaczynał się nieoficjalnie, wręcz nietaktownie, jakby nadawca zwracał się do starej znajomej. „Ten list prawdopodobnie należy do Pani. Dziesiątki lat przeleżał nieotworzony w naszym archiwum”. Jak dalej wyjaśniano, list zawieruszył się gdzieś na przełomie wieków, by potem zostać odnaleziony w zbiorze korespondencji z okresu wojny zakupionym przez absolwenta uniwersytetu. Pewien dociekliwy student, pisali, odszukał mnie w ramach swojej pracy naukowej. Dalej następował opis wielkiego trudu, jaki włożono w to, by ocalić i zachować najważniejsze listy, a mniej istotne dostarczyć adresatom.

Wystarczył jeden rzut oka na spłowiałe znaczki, żeby serce zaczęło mi walić jak młotem. Odkleiłam nadwątlone skrzydełko koperty, a strzępki papieru posypały się jak konfetti. Ze środka wyjęłam zleżały artykuł z amerykańskiej gazety. Papier w wielu miejscach zupełnie skruszał, usuwając z tekstu litery, a nawet całe słowa, na moich oczach dokonując autocenzury. W kopercie znajdowała się też druga kartka – na cienkim, satynowanym papierze ktoś delikatnym, nieco staroświeckim charakterem pisma dokonał przekładu artykułu na hiszpański. Szybko jednak moją uwagę odwrócił kartonowy kwadracik, który wysunął się z koperty i poszybował na podłogę.

Schyliłam się i zobaczyłam zdjęcie mojego chłopczyka. Dłonie, w których trzymałam kopertę i kartki, zacisnęły się w znaki zapytania, a potem cała zawartość przesyłki, wszystko, co historycy uznali za nieistotne i niepotrzebne, wylądowało na ziemi.

Resztę dnia przesiedziałam na podłodze, raz za razem czytając artykuł. Wsunęłam zdjęcie do biustonosza, żeby mieć je jak najbliżej skóry. Zagiął się przy tym róg fotografii; opłakałam to drobne uszkodzenie. Nie mogłam go naprawić, ale udało mi się znaleźć ramkę na tyle głęboką, że zmieściło się w niej nie tylko zdjęcie, ale też artykuł w obu wersjach językowych. Wyszeptałam zdrobnienie jego imienia, bo tylko tak się do niego zwracałam: Mayito. Nie mogłam wyjść z podziwu, że ta koperta trafiła do mojej chatki nad morzem w Maisí.

CZĘŚĆ I

1

Czekając na wielką wodę

Moja sąsiadka Ada brnie przez piasek, a plastikowe sandały klapią o jej twarde pięty. Słyszę ten odgłos, zanim jeszcze ją widzę. Staje na tylnym ganku i ostrzega mnie przed zbliżającym się sztormem na Atlantyku. Nieważne, że przecież na własne oczy widzę chmury dziko kłębiące się na czarnym niebie, które przypomina dziś otwierającą się raz po raz paszczę, i białe, najeżone grzbiety spienionych fal. Jako właścicielka telewizora Ada służy za antenę dla całej okolicy – od rana do nocy ogląda wiadomości, a potem retransmituje je po domach sąsiadów. Jak mówi, huragan powstał gdzieś u wybrzeży Afryki i nadano mu imię Flora. Na Haiti wody morskie uniosły się gwałtownie, odsłaniając spoczywający na dnie wrak statku, by po chwili opaść z hukiem. Podobno oko huraganu jest większe niż cała Kuba; Ada uważa, że powinnam się bać.
– Nie musiałaś przychodzić – mówię, wskazując na niebo. – Nie potrzebuję telewizji, żeby wiedzieć, czego się spodziewać. Niebo brukowane. – Nie kończę starego przysłowia: cielo pedrado, piso mojado. Niebo brukowane – ziemie zalane.
Jedna za drugą płyną po niebie nabrzmiałe chmury. Błękitne kraby przemykają po piasku w stronę skał, żeby wcisnąć się w najgłębsze zakamarki. Przez chwilę obserwujemy je z Adą z werandy. Gwałtowne ruchy na niebie i ziemi przyprawiają mnie o zawrót głowy.
– Dla mieszkańców wybrzeża otwierają dawną rezydencję gubernatora w Santiago. Dla naszego bezpieczeństwa – mówi Ada i wyciąga do mnie dłoń, jakbym rzeczywiście mogła chwycić ją za rękę, wstać z fotela i zostawić swój dom na pastwę żywiołu.
– Me quedo aquí()2 – mówię i z powrotem zwracam twarz w stronę morza.
– Co by na to powiedziała Beatriz? – pyta i zaciska usta. Czuję szczypanie w oczach, więc kilkakrotnie mrugam.
– Od tygodni nie mam od niej wieści. Nie wiesz, że jest teraz habanerą(3)?
Mały krab sunie w moją stronę, jakby chciał dostać się do domu. Wyciąga do mnie otwarte kobaltowe szczypczyki. Najpierw Ada, teraz krab. Jestem osaczona.
– Déjame(4) – mówię cicho. Wzburzone morze działa na mnie kojąco, czuję się przy nim bezpiecznie. – Poza tym – dodaję, na głos wypowiadając myśli – moja noga nie postanie w tym budynku.
Ada wzdycha ciężko i siada obok mnie. Wiklinowa kanapa skrzypi pod jej ciężarem, a wiatr targa jej spódnicą na wszystkie strony. Ma siedemdziesiąt trzy lata, zaledwie o dziewięć mniej niż ja, ale robi to wielką różnicę. Jej kostki nie puchną, kiedy siedzi, nie odkryła też jeszcze niepokojącej skłonności do niczym nieuzasadnionych upadków, jak gdyby ziemia postanowiła sobie z niej zadrwić, niespodziewanie uciekając spod nóg.
– Beatriz przyjedzie po ciebie – mówi z przekonaniem.
– To przeszłe mrzonki, Adito – odpowiadam i kładę dłoń na jej dłoni.
Moja córka jest teraz z miasta, a przynajmniej sama tak o sobie mówi. Stała się osobą, która natychmiast po przekroczeniu progu domu zaczyna wygłaszać krytyczne uwagi: „Ten dywan jest cały dziurawy, mami” albo „Powinnaś ufarbować włosy”. Kiedyś zapytałam wprost, czy się mnie wstydzi, na co zamachała tylko gwałtownie rękami, jakby dokonywała jakiejś magicznej sztuczki, i nic nie odpowiedziała.
– Zbliża się tu, do Maisí – mówi Ada. – Musimy uciekać. – Łapie mnie za rękę, wstaje i zaczyna ciągnąć, próbuje mnie podnieść.
– Déjame – powtarzam, tym razem bardziej stanowczo.
– Chcesz, żeby zabrało cię morze?! – woła. Hałas sprawia, że kraby nieruchomieją, ale po chwili z powrotem podejmują swoją upartą wędrówkę przez plażę.
– To może nie być takie złe – mówię, a oczy Ady zachodzą łzami. Gdyby weszła kiedyś do mojej sypialni – a ostatnimi czasy porusza się po moim domu ze swobodą zakrawającą na zuchwałość – znalazłaby na komodzie kilkanaście niezrealizowanych recept. Ale ona szuka odpowiedzi w mojej twarzy, a ja nie chcę jej udzielić.
Znów powtarzam déjame i tym razem Ada rzeczywiście zostawia mnie w spokoju. Odchodzi bez słowa, ale z ruchu jej ramion mogę wyczytać, że ociera oczy.
Ada wróci, jestem tego pewna. Spakowanie wszystkiego trochę jej zajmie. Przyjedzie jej synowa Panchita z synami, dobrze zbudowanymi mężczyznami o intensywnie niebieskich oczach. Ada – która nigdy nie chwali się prawnukami, żeby mnie nie zranić – będzie pętała się im pod nogami, pukała w ramię, żeby zwrócić na siebie ich uwagę, i pożerała chłopców wzrokiem. Potem zapakują jej rzeczy do samochodu (syn Ady, Miguel, ma bowiem błękitnego forda fairlane’a, rocznik 1957, którym jeździ po naszej ulicy w tę i z powrotem z rykiem silnika, za każdym razem wprawiając mnie w przerażenie) i pojadą na zachód, w głąb wyspy, może nawet aż do Matanzas. A ja będę obserwowała to wszystko dokładnie z tego miejsca.
Nigdzie się nie wybieram.

2

Córka syreny

W końcu jednak muszę porzucić stanowisko nad brzegiem oceanu, bo dopada mnie głód. Idę do kuchni, kroję dojrzałego banana i smażę go na oleju. Na blacie stoi wczorajszy ryż – wydziela lekko rybią woń, jak zawsze po kilku godzinach od ugotowania, ale spokojnie można go zjeść. Resztę wyrzucam na plażę, a migrujące kraby zatrzymują się na chwilę przy ziarenkach, po czym ruszają w dalszą drogę. Słyszę je, jak skrobią, grzebią w ziemi, zakopują się pod domem. Leżę w łóżku i wsłuchuję się w ich odgłosy.
Tej nocy nie śpię, ale wydaje mi się, że śnię. W rzeczywistości zaś po prostu przypominam sobie historię innego sztormu, którą dawno temu opowiedziała mi matka.
Nazywała się Iluminada Alonso. Przyjaciele z Santiago de Cuba pieszczotliwie zwracali się do niej Lulu. Rankiem w dniu moich narodzin, w lipcu 1881 roku, odeszły jej wody na statku „Thalia”, który dwa dni wcześniej wypłynął z portu w Bostonie, biorąc kurs na Kubę. Płyn owodniowy zmieszał się na pokładzie z morską wodą. Nikomu nie powiedziała o męczących ją całą noc skurczach, licząc na to, że jeśli je zignoruje, to może same miną. Lulu nie chciała rodzić na statku, z dala od rodzinnej Kuby.
Nadeszła jednak chwila, kiedy przyszła matka nie mogła już dłużej udawać.
O świcie wdrapała się na pokład, łapczywie chwytając powietrze. Kurczowo złapała się poręczy, poczuła wodę spływającą między nogami i głośno zawyła z bólu. Członkowie załogi, nienawykli do obecności kobiet na statku i przerażeni samą ideą ciąży, zaczęli przekrzykiwać się między sobą i wzywać mojego ojca, Agustína Alonsę, który wynurzył się spod pokładu z resztkami kremu do golenia na twarzy. Popatrzył na Lulu, samotną na tle morza i ciemniejącego nieba, i zrozumiał.
Lulu mówiła, że przy moim porodzie zdarzyły się trzy cuda. Kiedy opowiadała mi tę historię, patrzyła gdzieś poza moją twarz, jakby przeżywała to wszystko na nowo i wiedziała, że czasy niewytłumaczalnych zdarzeń należą do przeszłości. Pierwszym cudem była burza, która rozpętała się nagle tego poranka, z kilku zaledwie chmurek. Nad statkiem wisiał czarny tuman, tryskający błyskawicami i ulewnym deszczem. Wokół niego rozciągało się jednak błękitne letnie niebo i świeciło słońce, co sprawiało, że padająca woda lśniła. Do dziś mówi się, że gdy jednocześnie pada deszcz i świeci słońce, córka szatana rodzi dziecko. Wtedy też w to wierzono, więc załoga rzuciła kotwicę i pośpiesznie ukryła się pod pokładem. Lulu mówiła, że rytm jej skurczów odpowiadał kolejnym piorunom, jak gdyby niebo też wydawało na świat nowe życie.
Pamiętała kłótnię Agustína z hiszpańskim kapitanem, który każdego ranka wciągał na maszt banderę Hiszpanii. Kiedy Agustín zobaczył, że żona rodzi, popędził do skrzyni, wydobył z niej pomiętą flagę i wrzasnął do kapitana:
– Moje dziecko jest Kubańczykiem, nie Hiszpanem!
Lulu i Agustín wracali z Bostonu, gdzie spotkali się z przywódcami kubańskiego ruchu rewolucyjnego. Nowo zaprojektowana flaga wiele znaczyła dla Agustína.
Ojciec siłą wcisnął kapitanowi topornie obszyty kawałek materiału w biało-niebieskie paski, z samotną gwiazdą na czerwonym tle. Kapitan rozwinął flagę, po czym zmiął ją w ręku i próbował upchnąć w tylnej kieszeni spodni jak zużytą chusteczkę.
– Władze dowiedzą się… – zaczął.
Agustín nie miał wyboru – przystawił kapitanowi pistolet do głowy.
Lulu pamiętała, jak chudy majtek wdrapał się na maszt bez żadnego zabezpieczenia, zdjął hiszpańską banderę i zawiesił nad żaglami nowe barwy Kuby.
– Zapiszcie w dzienniku pokładowym – zażądał Agustín – że moje dziecko urodziło się wolne.
Na „Thalii” nie było innych kobiet, więc Agustín sam odebrał poród. Przyszłam na świat na sienniku wyciągniętym na pokład, bo Lulu odmówiła zejścia w ciemną otchłań statku.
– ¡Luz!(5) – krzyczała. – Potrzebuję światła!
Kiedy Agustín próbował zaciągnąć ją na dół, tak długo wierzgała i drapała go po twarzy, że w końcu się poddał. Zajrzał żonie między nogi i wyciągnął mnie z niej. Pępowinę przeciął krótkim nożem, jak zawsze zatkniętym za pasek – tym samym, którym podczas pierwszej wojny wypatroszył jednego Hiszpana, o czym zawsze opowiadał mi z błyskiem w oku. Cała nasza trójka krzyczała w gęste, burzowe powietrze. A potem zapanował spokój. Deszcz ustał. Zakrwawiony materac wyrzucono za burtę, a Lulu patrzyła, jak unosi się na powierzchni wody, płynąc przez jakiś czas za statkiem niczym ciągnięty na niewidzialnym holu.
Wtedy nastąpiło drugie z serii cudownych, niewytłumaczalnych zdarzeń: trzy mewy wylądowały na materacu i zaczęły dziobać przyklejone do materiału resztki łożyska, skrzecząc przy tym z ożywieniem, jakby pogrążone w niezwykle ważnej rozmowie, po czym zanurkowały. Jak mówi Lulu, dopiero wtedy materac zatonął. Jeśli zaś chodzi o mewy, to choć jeszcze długo przyglądała się morzu, uważnie przebiegając wzrokiem pas wody wzdłuż burty statku, żaden z ptaków nie wypłynął na powierzchnię.
Lulu do końca wierzyła, że krew nasza i mew połączyła się z wodami oceanu, a ofiara ta doprowadziła do trzeciego, najbardziej osobliwego cudu.
Ojciec chciał nazwać mnie Inconsoladą, po dawno zmarłej matce. Lulu, sama przez całe życie dźwigająca brzemię długiego imienia na literę I, nie była zachwycona tym pomysłem. Poza tym uważała teściową za bezduszną i okrutną kobietę. Na dobitkę samo imię oznacza „niepocieszona”, co wydawało się złą wróżbą.
– Daj mi kilka dni – poprosiła Lulu, a tymczasem „Thalia” powoli, acz miarowo przesuwała się wzdłuż wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Agustín nie naciskał. Kapitan groził, że z chwilą zawinięcia do portu na Kubie każe go aresztować, ojciec musiał więc nieustannie obłaskawiać go łapówkami i komplementami, a w przerwach od pracy poić rumem, z nadzieją, że ten nie będzie pamiętał, czy Agustín rzeczywiście groził mu tamtego ranka bronią, czy może mu się to przywidziało.
W końcu pewnego popołudnia statek opłynął kraniec Florydy i po kilku godzinach w oddali pojawiła się Kuba. Wyspa wisiała na horyzoncie niby niska chmura. Szczęśliwa Lulu wzięła mnie na ręce i na niepewnych nogach przeszła na dziób, skąd wypatrywała ojczyzny. Morze było gładkie jak stół i cudownie przejrzyste. W odległości kilku metrów harcowały delfiny, a ich wynurzające się raz po raz na powierzchnię lśniące grzbiety przypominały niezwykłe owoce unoszące się na wodzie. Lulu twierdzi, że delfiny nagle zanurkowały głęboko, a na ich miejsce z piany wynurzyła się biała dłoń, potem druga, aż wreszcie z wody wychynęła ciemna, mokra głowa kobiety. Lulu nie potrafiła opisać jej twarzy, określić koloru skóry ani stwierdzić, czy spod długich włosów sterczały uszy. Mówiła, że rysy kobiety nieustannie się zmieniały – oczy rosły z wąskich szparek do rozmiaru spodków, a wargi to rozciągały się, ukazując dzikie kły, to łagodniały, stając się pulchne i fioletowe niczym świeży siniak.
Istota nie odezwała się ani słowem, ale Lulu mimo to poczuła, że naznaczyła mnie jako swoją własność. Kobieta podniosła ramiona i nieznacznym gestem nadgarstków wezwała mnie do siebie. Lulu przecząco pokręciła głową. Istota zmarszczyła czoło, jej usta zaś zaczęły gwałtownie zmieniać kształt – zdawała się cała dygotać. Lulu zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, kobieta zniknęła, lecz matka nadal z całej siły ściskała mnie w ramionach.
Sposobiąc się do zostania nauczycielką w Hawanie, nauczyła się lepiej niż przeciętnie czytać i pisać, dobrze znała więc opowieści o kuszących nimfach i syrenach wabiących marynarzy śpiewem. Pomyślała też o Maryi, która ukazała się niewolnikom na morzu niedaleko El Cobre, gdzie znajdują się kubańskie kopalnie niklu. Jako że nie była pewna, z którym bóstwem miała do czynienia, postanowiła nie ryzykować i nazwała mnie Maríą Sireną.

Przypisy:
2. (hiszp.) Zostaję tutaj.
3. (hiszp.) Hawanka.
4. (hiszp.) Zostaw mnie.
5. (hiszp.) Światło.

 
Wesprzyj nas