Bycie żoną swojego męża ma pewne zalety – pełne konto i nadmiar wolnego czasu. W zamian wystarczy tylko pilnować, by mąż nie zapominał, dzięki komu żyje pełnią szczęścia. Układ działa jak w zegarku, ale do czasu…


Były sobie świnki trzyJolka, Martusia i Kama pewnego dnia odkrywają, że w metryce lat im przybywa, nie ubywa, pojawiają się kurze łapki, dodatkowe kilogramy, a w życiu ich mężów inne kobiety.

Przyjaciółki postanawiają zmienić swój stan cywilny, zanim zrobią to ich mężowie. Tylko te nieszczęsne intercyzy…
W tej sytuacji można zrobić tylko jedno. Zostać bogatą wdową.

Żeby to tylko było takie proste…

Olga Rudnicka (ur. 1988 r.) – autorka poczytnych powieści kryminalnych takich jak „Natalii 5”, „Zacisze 13”, „Fartowny pech”, „Diabli nadali” i innych, asystentka osób niepełnosprawnych. Kocha podróże, góry, zwierzęta, a nie znosi gotowania, prasowania i hipokryzji. Silnie związana ze Śremem, swoim miastem rodzinnym, i nie zamierza tego zmieniać. Jej powieści cenione są za humor, wartką akcję, błyskotliwe intrygi i bohaterów, których można pokochać lub znienawidzić, ale z pewnością nie można przejść obok nich obojętnie.

Olga Rudnicka
Były sobie świnki trzy
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 15 marca 2016
kup książkę

Były sobie świnki trzy


Sandra Tomaszewska miała dwadzieścia osiem lat i wszystko, co jest potrzebne, by odnieść sukces: wykształcenie, inteligencję, ambicję, charakter oraz urodę. Do tego cechowała ją bezwzględność, a także absolutny brak empatii, a jej umiejętność współczucia była w fazie embrionalnej. Wydawała się osobą całkowicie pozbawioną uczuć, które mogłyby stanowić przeszkodę w wykonywanej pracy. Nie żywiła ciepłych uczuć dla klientów, a oni tego nie oczekiwali. Na szczęście nie była adwokatem, co znacznie ułatwiało jej pracę. Obawiała się, że prowadząc sprawy karne, nie zdołałaby zachować tak chłodnej obojętności. Gdyby stanęła twarzą w twarz z ofiarą gwałtu, wówczas obrona gwałciciela mogłaby polegać na jego kastracji i solennej obietnicy, że więcej tego nie zrobi. Albowiem Sandra miała pewne poczucie sprawiedliwości, które jednak znacznie odbiegało od powszechnie przyjętego.
Skończyła aplikację radcowską, lecz nie została w macierzystej kancelarii. Uprzejmie podziękowała i poszła tam, gdzie dawali więcej. Wiele poświęciła, by trafić tu, gdzie się znalazła. Harowała jak wół, by osiągać najlepsze wyniki we wszystkim, czego się podjęła. Jej życiowe motto brzmiało: Cokolwiek robisz, zrób to dobrze.
I tego się trzymała przez pięć lat studiów oraz trzy lata aplikacji. A także ucząc się języków – angielskiego, niemieckiego, włoskiego. I zarabiając na to wszystko jako Sondra.
Sondra była jej alter ego – wysoka, atrakcyjna blondynka o niebieskich oczach – dzięki szkłom kontaktowym. Wysportowana i wystarczająco inteligentna, by wybierać klientów tylko z górnej półki, czyli tych, którzy mogli dobrze zapłacić za jej usługi.
Różnie ją nazywano. Dla jednych była dziwką, prostytutką, sprzedajną kurwą. Dla innych dziewczyną do towarzystwa, call girl. Ona sama nie używała żadnych określeń. Miała plan: studia, aplikacja, praca, która da jej kopa w górę, nigdy w dół. Rodzina też znajdowała się na tej liście, lecz raczej jako podpunkt niż cel sam w sobie. Ważne, by trafił jej się mężczyzna z odpowiednią pozycją. Nie wierzyła w miłość. Zbyt wielu żonatych facetów ją przeleciało przez ostatnie lata, by pozostała w niej choćby odrobina romantyzmu. A jeśli nawet była, to tylko po to, by Sondra mogła sprostać oczekiwaniom klientów, którzy mieli ochotę na randkę, nie tylko na pieprzenie.
Sondra zniknęła z jej życia rok temu, gdy mecenas Tomaszewska przeniosła się do Warszawy. Nadal była wysportowana i atrakcyjna – w końcu jak cię widzą, tak cię piszą. Szkła kontaktowe i blond peruka wylądowały w pudle na najniższej półce w szafie jako wspomnienie złych czasów, które już nie wrócą, i przestroga, by nie zapominać, skąd przyszła i dokąd zmierza.
Teraz była po prostu Sandrą Tomaszewską. Miała krótkie, ciemne włosy, nosiła okulary w rogowej oprawie, za którymi kryły się szare oczy ze złotymi cętkami. Wzrok miała doskonały, ale wiedziała, że okulary dodają jej powagi, a także zyskiwała dzięki nim osłonę, jakby nosiła na twarzy maskę, spoza której nikt nie widział jej samej, lecz to, co chce pokazać światu. Dyskretny makijaż raczej tuszował niedoskonałości urody, niż ją podkreślał. Do tego beżowy kostium ze spódnicą do kolan, czółenka na obcasie, skromna torebka i nieodłączna teczka z dokumentami. Oczywiście nadal była szczupła i zgrabna, jako że nie zamierzała stać się jedną z tych zaniedbanych kobiet, które mają zbyt wiele zajęć i zbyt mało czasu dla siebie, a przynajmniej tak twierdzą. Bo na seriale zawsze znajdą z godzinkę czy dwie, które mogłyby poświęcić na krótki bieg czy nałożenie maseczki na twarz.
Nie zależało jej, by być lubianą. Nie potrzebowała tego. Potrzebowała uznania dla swojej pracy i talentu. Nie chciała być subtelna i układna. Zamierzała być kurewsko dobra w swoim fachu.
Nie miała życia prywatnego. Nie miała przyjaciół, tylko kolegów z pracy. Utrzymywała kontakt jedynie z tymi, którzy byli tego warci. Dla reszty świata była po prostu suką.
Niestety, przeszłość ma to do siebie, że lubi wracać wtedy, gdy najmniej się tego spodziewasz. Dla nowego szefa, mecenasa Tadeusza Markiewicza, była po prostu dziwką, bo jeszcze dwa lata temu płacił jej za seks.

Trzy przyjaciółki, w wieku gdy ceni się znaczenie tego słowa na „s”, kończącego się na „ks”, siedziały mniej lub bardziej wygodnie na przechylonych w tył fotelach w SPA. Na głowach miały białe turbany z ręczników frotté, otulone były miękkimi szlafrokami w tym samym kolorze, na twarzach, dłoniach i stopach położono im maseczki, każdą w innym kolorze. Siedziały w milczeniu, żeby maseczki nie popękały, z plasterkami czegoś chłodnego na powiekach, czegoś, co mogło być ogórkiem, awokado albo czymś zupełnie innym, co zamówiły w zestawie kosmetycznym, a czego nie widziały na oczy.
Pani mecenasowa Jolanta Markiewicz miała trzydzieści osiem lat i dwoje dzieci w nastoletnim wieku, które serdecznie nienawidziły matki za sam fakt jej istnienia, jak to zdarza się nastolatkom. Ojca nienawidziły jakoś mniej, pewnie dlatego, że ten nie miał czasu ingerować w ich życie, ubiór i oceny, zbyt zajęty sobą i sobą, i… sobą.
Jolanta, zwana przez przyjaciółki Jolką, miała rude włosy, zupełnie niepasujące do cery, czekoladowe oczy na ogół o wyrazie zbitego psa, przynajmniej dziesięć kilogramów nadwagi umiejscowionych głównie w udach, brzuchu oraz tyłku, do tego rozstępy na wymienionych częściach ciała i po halluksie na każdej stopie. Mimo że regularnie uczęszczała do kosmetyczki i fryzjerki, nie zamierzała zmieniać w sobie absolutnie niczego.
Jeszcze, nie daj Panie Boże, schudnie i mąż znowu zacznie ją ciągnąć do łóżka. A tak to sypia ze swoimi dziwkami, a ona ma święty spokój, i niczym jej nie zarazi, odpukać. Do tego cham myśli, że ona nic nie wie, i dla konieczności utrzymywania wizerunku troskliwego małżonka nie czepia się rachunków za wizyty w SPA, choć kiedyś wymknęło mu się półgębkiem, że rezultatów nie widzi. Mecenasowa Jolka, jak zwykła to czynić zawsze, gdy zmuszona była do milczenia przez przeklętą glinkę czy co też tam miała na sobie, prowadziła rozległe rozważania dotyczące drastycznych zmian w swoim życiu. Problem polegał na tym, że każdy scenariusz kończył się tak samo. Obniżeniem stopy życiowej, co zdecydowanie jej się nie uśmiechało. Tylko że dotychczasowe życie też jej się nie podobało. Och, gdyby nie ta cholerna intercyza…
Kamelia Padecka, równie nieszczęśliwa małżonka Macieja Padeckiego, stołecznego komornika, miała lat trzydzieści sześć i zawzięcie walczyła o zachowanie urody, figury i statusu materialnego, który łatwo mogła utracić na rzecz młodszej kobiety. Padeckich nigdy nie łączyła wielka miłość, ale od pół roku początkowa namiętność wyraźnie osłabła, a nie da się ukryć, że była to jedyna przyczyna ich małżeństwa. Kamelia podejrzewała również, że mąż dogadza sobie gdzie indziej, ale jako osoba uzależniona od niego finansowo trzymała buzię na kłódkę. Za to trenowała ciało, jakby chciała startować w triatlonie, zmieniała fryzurę co dwa tygodnie, żeby się Maciejowi nie znudzić, i już zaczynał ją trafiać szlag.
Bo włosy już jej trafił, a częstotliwość współżycia i tak spadała w alarmującym tempie.
Toteż nic dziwnego, że rozmyślała usilnie, co tu począć ze swoim życiem. Wyszła za mąż zaraz po studiach, skończyła pedagogikę specjalną. Nigdy nie pracowała, doświadczenia nie miała żadnego. Perspektywy zawodowe nie uśmiechały się do niej promiennie, co najwyżej kącik ust krzywo unosił się w górę. W razie rozstania z mężem groziła jej praca w markecie. Pod warunkiem, że zrobi kurs obsługi kasy fiskalnej. A rozwód coraz wyraźniej ukazywał się na horyzoncie.
Dlatego też siedziała jak mysz pod miotłą, uśmiechała się czule do małżonka i udawała, że nie widzi resztek szminki na jego tyłku ani cudzych włosów na marynarce. Męża nie kochała nigdy, chociaż kiedyś go lubiła. Intercyzę podpisała bez wahania i to był błąd.
Martusia Skałka była równie nieszczęśliwa w małżeństwie, jak jej przyjaciółki. Zegar biologiczny tykał nieubłaganie, a mąż stanowczo, zdecydowanie i z pełnym przekonaniem odmawiał zostania ojcem. Dziesięć lat temu, gdy wychodziła za niego za mąż, ta deklaracja nawet ją uszczęśliwiła. Liczyła sobie wówczas dwadzieścia cztery lata i przerażała ją odpowiedzialność za nowego człowieczka, bo miała z tym spory kłopot nawet w odniesieniu do siebie.
Stanowiło to swego rodzaju paradoks, bowiem Martusia chętnie angażowała się w przeróżne przedsięwzięcia. Była stałą wolontariuszką w domu dziecka, gdzie chętnie bawiła się z maluchami. Raz w tygodniu uczęszczała do domu pomocy społecznej, gdzie równie chętnie jak z dziećmi spędzała czas z osobami samotnymi, złaknionymi towarzystwa.
Tymczasem malutkiej, słodkiej blondyneczce – ten typ urody właśnie reprezentowała – po trzydziestce zaczął się marzyć własny potomek. Przebąkiwała więc coś nieśmiało od czasu do czasu, a już od roku, gdy skończyła trzydzieści trzy lata, wręcz tego maluszka zaczęła się od męża domagać.
Małżonek, Tobiasz Skałka, właściciel znanej firmy doradztwa podatkowego wyłącznie dla naprawdę dużych przedsiębiorców, nie ufając antykoncepcji stosowanej przez żonę, zaczął stanowczo odmawiać współżycia. Martusia obawiała się, że ten stan rzeczy może potrwać do końca jej klimakterium, które jeszcze jej nie groziło, zostanie więc dziewicą z odzysku. Co więcej, znając upodobanie męża do blondynek, obawiała się, że może nie być jedyną jasnowłosą w jego życiu. I jako już niekochana i nieużywana, tak ogólnie rzecz ujmując, stanie się całkowicie zbędna. Tobiasz empatią nie grzeszył, przeczuwała więc, że jej małżeństwo zmierza do nieubłaganego końca. Problem w tym, że zrobiła dokładnie to samo, co jej przyjaciółki. Złożyła podpis na owym cholernym dokumencie.

Strach, że przeszłość powróci, był jak samospełniająca się przepowiednia. Ten strach tkwił głęboko w podświadomości Sandry, ale często, częściej niżby tego sobie życzyła, wypływał na wierzch. Wiedziała, że pewnego dnia to się stanie. Ktoś ją rozpozna. Nie przewidziała tylko, że dojdzie do tego tak szybko.
Wiedziała, że jej twarz nie wyraża zupełnie niczego. Był to pozbawiona wyrazu maska, ukazująca profesjonalną uprzejmość. Uśmiech, który pojawił się na ustach Markiewicza, mówił jednak wszystko. Szef ją rozpoznał. Świadczył o tym ironiczny błysk w jego oczach, pełen satysfakcji i złośliwości, a także wyrachowana mina. Nie powiedział wówczas nic, ale Sandra wiedziała, że oto spełnił się jej najgorszy sen. Stanęła oko w oko z byłym klientem, a ten ją pamiętał. Wiedziała, jak to jest. Jemu nic nie zrobią, ją wywalą na zbity pysk. Jedyne, co mogło ją uratować, to obawa Markiewicza przed żoną.
Wczoraj wieczorem wezwał ją do gabinetu.
– Proszę wejść. Pan mecenas czeka na panią – poinformowała ją z obojętnym uśmiechem sekretarka.
Sandra nie pamiętała jej imienia, nie było jej do niczego potrzebne. Skinęła jej tylko głową, zapukała i weszła do środka.
Gabinet szefa był przestronny, znacznie większy od zajmowanego przez nią. No ale ona nie była jednym z udziałowców kancelarii, a Markiewicz był jednym z założycieli spółki. I on jedyny nosił nazwisko nadające się do reprezentowania firmy. No bo co to za nazwisko Kopytko albo Dobytek, które nosili dwaj jego wspólnicy. Pozostali dwaj jeszcze by uszli w tłoku, ale zgodnie uznali, że „Markiewicz” brzmi dumnie.
Najważniejszy prawnik kancelarii był tuż przed pięćdziesiątką, miał przerzedzone szpakowate włosy, opadające powieki nadawały jego twarzy wyraz chytrości, a małe ząbki kojarzyły się z łasicą. Brzuszek miał znacznie większy niż dwa lata temu, nogi zaś wydawały się jeszcze bardziej chude i krzywe. Sandra spotkała się z nim zaledwie kilka razy, a potem za wszelką cenę starała się wymazać te chwile z pamięci. Seks z klientami rzadko sprawiał jej przyjemność, lecz choć nie dawał satysfakcji, na ogół nie budził wstrętu. Markiewicz był wyjątkiem. Do tego wszystkiego wyłaził z niego pospolity cham i prostak. A jego upodobania… wolała sobie tego nie przypominać.
– Dzień dobry – przywitała się uprzejmie. – Wzywał mnie pan. Czy chodzi o sprawę…
– Nie. Nie chodzi o żadną sprawę – przerwał jej bezceremonialnie. – Z tego, co wiem, nieźle sobie radzisz.
– Dziękuję panu.
– Jak na zwykłą kurwę – dokończył z satysfakcją.
Sandra nie spodziewała się tak bezpośredniej konfrontacji. Mimo to postanowiła udawać, że nie wie, o co chodzi, zatem powinna się oburzyć. Otworzyła usta, by ostro zaprotestować, ale Markiewicz ją ubiegł.
– Możesz kłamać, że nie jesteś Sondrą, ale to nie przejdzie. Zachowałem ulotkę. Na pamiątkę. Jak zgłoszę wspólnikom swoje podejrzenia, a ty zaprzeczysz, jedna z naszych agencji detektywistycznych przeprowadzi dochodzenie i wtedy już nie będzie wątpliwości.
– Byłeś klientem. – Sandra uznała, że forma „pan” nie przejdzie jej przez usta. Nie spodziewała się jednak, że będzie musiało jej przejść coś innego.
– No i co z tego? – Uśmiechnął się cynicznie.
– Jak się wyda moja przeszłość, to twoja też. Jesteś żonaty, prawda? – zapytała beznamiętnie.
– Moja żona jest głupia jak but. Mamy intercyzę. Nie odważy się wystąpić o rozwód, bo wie, że na tym straci. Mam mówić dalej?
W milczeniu pokręciła głową. No cóż, należało się tego spodziewać. Większość z nich miała żony, z którymi absolutnie się nie liczyła. Nie wszyscy jednak zabezpieczali sobie tyłki. Niestety, Markiewicz należał do tej kategorii, że na alimenty było go stać, a rozdzielność majątkowa uświadamiała jego niepracującej i nieosiągającej dochodów żonie, że jeśli zależy jej na życiu w dobrobycie, a nawet w luksusie, w jej interesie jest postępować tak, by go nie stracić.
W przeciwieństwie do niej, Sandry, ten człowiek nie miał nic do stracenia, koledzy po fachu jeszcze by go poklepali po ramieniu i zapytali, jak było. Ona natomiast… No cóż… otrzyma właściwą etykietkę. Potrzebowała czasu, który z pewnością pozwoli jej coś wymyślić, żeby się pozbyć tego podleca, bo na razie miała w głowie tylko pustkę i strach. A to ostatnie uczucie zdecydowanie jej się nie podobało.
– Czego chcesz? – spytała, starając się nie okazywać emocji. To byłoby najgorsze, co mogłaby zrobić.
– Na kolana – polecił jej.

 
Wesprzyj nas