Lubicie „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, „Alicję w krainie czarów” i „Opowieści z Narni”? Jeśli tak, to na pewno spodoba się Wam i ta książka.


O pewnej dziewczynce i jej podróżyCatherynne M. Valente zabiera nas w baśniową podróż, podczas której towarzyszymy 12-letniej dziewczynce o imieniu September. U boku mamy pędzi ona nudny żywot na farmie w Nebrasce. Pewnego dnia jednak wszystko się zmienia za sprawą Zielonego Wiatru ubranego w zielony frak i takąż pelerynę. Chce zabrać September na gepardzicy Bryzie nad potężne morze, graniczące z Krainą Czarów i powierzyć ją opiece Zdradliwego i Groźnego Morza.
A to dopiero początek przygód.

***

J.R.R. Tolkien pisał o tym, że kraina baśni nie jest bezpiecznym miejscem. Catherynne M. Valente udowadnia w spisanej przez siebie opowieści, że tak jest w istocie.
Dwunastoletnia September trafia do Krainy Czarów, gdzie poznaje latające gepardy, wiedźmy i ożywione lampiony. Nie ma rzeczy, która nie może jej się przydarzyć. Autorka bawi się konwencją baśni i mitu, czerpie inspiracje z historii o czarnoksiężniku z Oz i z mitu o Prozerpinie.
Z tego wszystkiego tworzy jednak swoją własną, oryginalną opowieść, pełną przygód, zaskakujących wydarzeń i przewrotnego poczucia humoru. Wciągająca lektura dla każdego, kto nie boi się zapuścić na ścieżki Krainy Czarów.
Zofia Stanecka, autorka serii książek dla dzieci o Basi

kraina baśni nie jest bezpiecznym miejscem

Catherynne M. Valente
O pewnej dziewczynce i jej podróży wokół krainy czarów na okręcie własnoręcznie wykonanym
Przekład: Karolina Socha-Duśko
Wydawnictwo M
Premiera: 7 października 2015



Pewnego razu dziewczynka o imieniu September poczuła się naprawdę zmęczona domem swoich rodziców. Codziennie zmywała tam te same różowo-żółte filiżanki i pasujące do nich kompotierki, spała na tej samej wyszywanej poduszce i bawiła się z tym samym małym, przyjacielskim pieskiem. Ponieważ urodziła się w maju i ponieważ miała znamię na lewym policzku, i ponieważ miała bardzo duże i niezgrabne stopy, zlitował się nad nią Zielony Wiatr. Pewnego wieczora, zaraz po dwunastych urodzinach September, przyfrunął pod jej okno, ubrany w zielony frak, zieloną pelerynę, zielone bryczesy i zielone śniegowce. W końcu ponad chmurami, w dzielnicy biedy, którą zamieszkuje Sześć Wiatrów, jest bardzo zimno.
— Wydajesz się wystarczająco marudna i z charakterkiem — rzekł Zielony. — A gdybym tak cię zabrał na gepardzicy Bryzie nad potężne morze graniczące z Krainą Czarów? Niestety ja sam nie mam do niej prawa wstępu, który Skrajnym Zjawiskom Pogodowym jest wzbroniony, lecz z przyjemnością powierzę cię opiece Zdradliwego i Groźnego Morza.
— Och, tak! — szepnęła September, której bardzo się nie podobały różowo-żółte filiżanki i małe, przyjazne pieski.
— No cóż, chodź zatem i usiądź przy mnie. Tylko nie pociągnij za sierść gepardzicy, bo gryzie! September wspięła się na kuchenny parapet, zostawiając za sobą zlew pełen piany i różowo-żółtych filiżanek, w których wciąż wiły się złowieszczo herbaciane fusy. W jednej ułożyły się w kształt ciut podobny do taty September, ubranego w długi brązowy szynel, jaki miał na sobie w chwili wyjazdu gdzieś za morze, z karabinem i czymś błyszczącym na czapce. W innej przypominały nieco sylwetkę mamy w roboczym kombinezonie — widać było jej napięte mięśnie, gdy nachylała się nad opornym silnikiem samolotu w fabryce, w której pracowała. Jeszcze inne wyglądały jak rozgnieciona kapusta.
Zielony Wiatr wyciągał do dziewczynki rękę otuloną zieloną rękawicą. September chwyciła ją i wzięła bardzo głęboki oddech. Kiedy przechylała się nad parapetem, jeden but zsunął jej się ze stopy (co później okaże się faktem nie bez znaczenia). Poświęćmy chwilę, by pożegnać mały półbucik z mosiężną klamerką, gdy akurat ze stukotem upada na parkiet. Żegnaj, bucie! September wkrótce za tobą zatęskni.
— Słuchaj więc — zaczął Zielony Wiatr, gdy dziewczynka usadowiła się w wysokim szmaragdowym siodle, wczepiając palce w nakrapiane futro gepardzicy. — W Krainie Czarów obowiązuje wiele praw i zasad. Wprawdzie pewnego dnia przestaną mnie one dotyczyć, gdy mój wniosek zostanie w końcu rozpatrzony i otrzymam złoty pierścień zapewniający mi immunitet, obawiam się jednak, że jeśli złamiesz jakiś przepis, nie będę mógł ci pomóc. Możesz dostać mandat albo stracić głowę, w zależności od nastroju Markizy.
— Jest aż tak straszna?
Zielony Wiatr skrzywił się, jeżąc swoją rozczochraną brodę.
— Wszystkie małe dziewczynki są straszne — przyznał w końcu — ale Markiza ma za to naprawdę wytworny kapelusz.
— Opowiedz mi o tych prawach — poprosiła z powagą w głosie September. Mama nauczyła ją grać w szachy, kiedy była jeszcze mała. Uznała zatem, że skoro zdołała zapamiętać, w jaki sposób przemieszczają się na szachownicy skoczki, to z pewnością uda jej się opanować także prawa Krainy Czarów.
— Po pierwsze, obowiązuje absolutny zakaz posiadania przedmiotów żelaznych. Jeśli o to chodzi, celnicy są nieprzebłagani. Wszelka amunicja, noże, maczugi czy gazrurki, które masz przy sobie, zostaną skonfiskowane i przetopione. Po drugie, zabronione jest praktykowanie alchemii, dotyczy to wszystkich oprócz młodych dam urodzonych we wtorek…
— Ja urodziłam się we wtorek!
— Niewykluczone, że o tym wiedziałem. — Zielony Wiatr mrugnął do niej okiem. — Po trzecie, transport powietrzny dopuszcza się jedynie za pomocą gepardów lub licencjonowanych łodyg ziela starca. Jeśli nie posiadasz któregoś z tych środków transportu, bądź uprzejma poruszać się drogą lądową. Po czwarte, wszelki ruch odbywa się w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Po piąte, śmieci wynoszone są w co drugi piątek. Po szóste, Odmieńcy zobowiązani są do noszenia oznakowanego obuwia. Po siódme i najważniejsze, pod żadnym pozorem nie wolno ci przekraczać granic Lasu Kamgarn. Grozi to najstraszliwszą śmiercią albo niezmiernie uciążliwą wizytą na herbatce u kilku hamadriad, starych panien. Te zasady są nienaruszalne, nie odnoszą się jedynie do odwiedzających Krainę dygnitarzy oraz skrzatów. Zrozumiałaś?
Daję słowo, że September naprawdę starała się słuchać z uwagą, lecz huczący wicher wciąż zawiewał jej czuprynę na twarz.
— Chyba… chyba tak… — wymamrotała, odgarniając z buzi ciemne loki.
— Oczywiście spożywanie czarodziejskich potraw i napojów pociąga za sobą obowiązek prawny powracania w to miejsce, przynajmniej raz do roku, stosownie do przemian cyklu mitologicznego.
September drgnęła.
— Co? Co to znaczy?
Zielony Wiatr pogładził się po szpiczastej bródce.
— Oznacza to: jedz, co chcesz, niewinne dziecię! — Zaśmiał się jak to wiatr gwiżdżący w gałązkach. — I wisienki, i jagódki, i miesiąca blask calutki!
Gepardzica Bryza ziewnęła i pognała ponad dachami Omaha w stanie Nebraska, któremu to miastu September nawet nie zdążyła pomachać na pożegnanie. Nikt nie powinien jej za to osądzać: wszystkie dzieci są bez serca. Nie urosło im jeszcze, dlatego mogą wspinać się na wysokie drzewa, mówić szokujące rzeczy i skakać tak wysoko, że dorosłym serca zamierają ze strachu. Serce sporo waży. To właśnie dlatego tak długo rośnie. Ale tak samo jak nauka czytania, matematyki czy rysunku, u różnych dzieci proces ten przebiega w różnym tempie (wiadomo, że nic tak nie przyspiesza rozwoju serca jak czytanie). Niektóre dzieci są straszne i dziwne, zupełnie bez serca. Niektóre zaś są kochane i słodkie, prawie z sercem. September, kiedy zabrał ją Zielony Wiatr, była gdzieś pośrodku, w połowie drogi pomiędzy byciem bez serca a byciem już trochę dorosłą.
Tak czy siak, September nie zdążyła pomachać na pożegnanie ani w stronę domu, ani w stronę fabryki, w której pracowała mama, sapiącej białym dymem daleko w dole. Nie zdołała także pomachać tacie, kiedy lecieli nad Europą. Dla mnie czy dla Was to może być oburzające, ale September przeczytała bardzo wiele książek i wiedziała, że rodzice złoszczą się jedynie, dopóki nie odkryją, że ich mały awanturnik wybrał się do Krainy Czarów, a nie na przykład do pubu za rogiem, a potem już wszystko jest w porządku. Patrzyła zatem prosto w chmury, a oczy łzawiły jej od wiatru. Pochylona nad grzbietem gepardzicy Bryzy, której futro było szorstkie i kolorowe, słuchała łomotu jej ogromnego serca.
—Jeśli mogę pana spytać, Panie Wietrze… — odezwała się po odpowiednio długiej chwili — w jaki sposób można dostać się do Krainy Czarów? Zaraz miniemy Indie i Japonię, a potem Kalifornię i w końcu wrócimy po prostu do mojego domu.
Zielony Wiatr zachichotał.
— Tak by się stało, jak mniemam, gdyby Ziemia była okrągła.
— Jestem przekonana, że tak własnie jest…
— Będziesz musiała porzucić takie przestarzałe, staroświeckie poglądy. Tam, gdzie się udajemy, konserwatyzm nie jest zaletą. Kraina Czarów to bardzo uczone miejsce. Prenumerujemy wszystkie czasopisma naukowe.
Gepardzica Bryza wydała z siebie krótki ryk i natychmiast stado małych chmurek pokornie ustąpiło jej z drogi.
— Ziemia, moja droga, z grubsza rzecz ujmując, jest trapezoidalna, nieco romboidalna, nieco hipersześcienna, a poza tym marudna, jeśli źle się ją pogłaszcze. Jednym słowem, jest zagadką, moja wrześniowa zdobyczy, niczym srebrny pierścień łamigłówka, który twoja ciocia Margaret przywiozła z Turcji, kiedy miałaś dziewięć lat.
— Skąd znasz moją ciocię Margaret?! — wykrzyknęła September, przytrzymując ręką włosy.
— Tak się składa, że wykonywałem rutynowe prace porządkowe akurat w to popołudnie. Miała na sobie czarną spódnicę, a ty żółtą sukienkę w małpki. My, Skrajne Zjawiska Pogodowe, mamy doskonałą pamięć, jeśli chodzi o przedmioty, które szarpiemy i zwijamy.
September wygładziła zmiętą już teraz i pozwijaną żółto-pomarańczową sukienkę. Lubiła wszystko, co żółto-pomarańczowe: liście, niektóre wschody księżyca, kaczeńce, chryzantemy, ser, dynie (zarówno w cieście, jak i bez niczego), sok pomarańczowy, marmoladę. To jasny i zdecydowany kolor. Nie można ignorować czegoś, co jest jasnopomarańczowe. Kiedyś zobaczyła pomarańczową papugę w sklepie zoologicznym i tak bardzo zapragnęła ją mieć, jak jeszcze nigdy niczego nie pragnęła. Nazwałaby ją Halloween i dawała jej do jedzenia toffi, ale mama powiedziała, że ptak zatrułby się toffi, a poza tym na pewno zjadłby go pies. Dlatego September przestała odzywać się do psa.
— Zagadka ta przypomina turecką układankę — kontynuował Zielony Wiatr, zerkając znad zielonych okularów. — Rozłączymy pierścienie i złączymy je z powrotem, a potem znajdziemy się w kolejnym pierścieniu, to znaczy w Krainie Czarów. Już niedługo.
I rzeczywiście spomiędzy zimnobłękitnych chmur wiszących nad Ziemią zaczęły wyłaniać się szczyty dachów. Budynki były bardzo wysokie i… rozchwiane. Wieże katedr były wykonane z pozbijanych gwoździami desek, a wieńczyły je zardzewiałe blaszane wieżyczki, do tego obeliski zbite praktycznie z samych suchych liści. Ogromnym kopułom, podobnym do tych, które September widziała w albumie o Włoszech, brakowało wielu cegieł, inne zaś były poobijane lub zupełnie pokruszone. Takich budynków można się było spodziewać w krainie, gdzie wiatry wyją najgłośniej, gwiżdżą najprzeraźliwiej i zawodzą najprzeciąglej na świecie. Wszystko było z wierzchu pokryte lodem, nawet osoby przebiegające ulicami, opatulone tak jak Zielony Wiatr po sam nos, w kurtkach i bryczesach w kolorze czarnym, różowym lub żółtym, z policzkami wydętymi jak u dmuchających wiatrem cherubinów przedstawianych w rogach starych map.
— Witaj, September, w mym rodzinnym mieście Westerly, tu mieszka Sześć Wiatrów, w wielkiej przyjaźni i niezgodzie.
— To… to fajnie. I zimno. I chyba zgubiłam but.
Zielony Wiatr spojrzał na palce stopy September, które zaczynały przybierać lekko siną barwę. Ponieważ był w pewnym stopniu dżentelmenem, zdjął kurtkę i pomógł założyć ją dziewczynce. Rękawy były zbyt długie, ale kurtka nabyła nieco taktu, podróżując po świecie, i dostosowała się do drobnego ciała September, rozdymając się, i zbiegając kilkukrotnie, aż zaczęła wyglądać niczym uszyta na miarę.
— Wyglądam trochę jak dynia — szepnęła September, kryjąc rozradowanie. — Jestem pomarańczowo-zielona!
Spojrzała w dół. Na szerokiej, szmaragdowej aksamitnej klapie kurtka utworzyła dla niej małą pomarańczową broszkę — kluczyk z kryształkami. Błyszczała, jakby była zrobiona z samego słońca. Kurtka lekko rozgrzała się z onieśmielenia, mając nadzieję, że September będzie zadowolona.
— But to bardzo wielka strata, bez wątpienia — cmoknął Zielony Wiatr. — Ale jeśli wchodzi się do Krainy Czarów, potrzeba poświęceń. — Zniżył głos i dodał poufnym tonem: — Westerly jest miastem granicznym, a Czerwony Wiatr jest strasznie chciwy. W każdym razie but prawdopodobnie i tak zostałby skradziony.
Zielony Wiatr i September dzięki staraniom gepardzicy Bryzy bezpiecznie wylądowali w Westerly. Ruszyli wzdłuż Alei Salisz, gdzie Błękitne i Złote Wiatry, niosąc naręcza kolczastego zielska na zdrową, wietrzną sałatkę, kręciły się, załatwiając swoje sprawunki. Chmury śmigały tam i sam po ulicy jak papierki.

 
Wesprzyj nas