Aktorki. Portrety są zbiorowym portretem kobiecej siły, talentu i niezależności. Setki ról teatralnych, filmowych, telewizyjnych, oddanie pracy i poświęcenie. Pasja, która nadaje sens życiu. Czternaście niezapomnianych spotkań z wielkimi diwami sceny i ekranu, a każde to osobna, czarująca opowieść.


W rozmowach z Łukaszem Maciejewskim najwybitniejsze polskie aktorki zdradzają kulisy swojej kariery, dzielą się trzymanymi dotąd w tajemnicy wspomnieniami, szczerze opowiadają o wzlotach i upadkach.

Książka to zapis niepublikowanych wcześniej, wyjątkowych rozmów, jakie Łukasz Maciejewski przeprowadził z każdą z bohaterek. To także niezwykłe świadectwo siły i charyzmy wspaniałych, inspirujących kobiet, które wywalczyły sobie miejsce w zdominowanym przez mężczyzn świecie teatru i kina.

Łukasz Maciejewski rozmawiał z najwybitniejszymi polskimi aktorkami: Jadwigą Barańską, Igą Cembrzyńską, Bożeną Dykiel, Jolantą Fraszyńską, Krystyną Jandą, Mają Komorowska, Emilia Krakowska, Anną Radwan, Dorotą Segda, Grażyna Szapołowską, Marzeną Trybała, Małgorzatą Zajączkowska, Magdalena Zawadzka i Joanną Żółkowską.

***

„Połykam jedną historię po drugiej, jak kolejne części świetnego filmu w odcinkach. W każdej inna bohaterka, inne losy, inny sposób narracji, ale to jedna opowieść – która zagarnia mnie i nie wypuszcza do ostatniego swojego słowa”.
Danuta Stenka

„Łukasz kocha artystów i jest dla nich czuły. Chciałabym, żeby ktoś tak o mnie kiedyś napisał, tak za mną biegał i tak mnie wspominał, jak Łukasz Maciejewski. Zazdroszczę bohaterkom. Bardzo”.
Iza Kuna

Łukasz Maciejewski – filmoznawca, krytyk filmowy i teatralny, wykładowca na Wydziale Aktorskim w Szkole Filmowej w Łodzi. Autor i współautor cenionych książek (Przygoda myśli, Aktorki. Spotkania, Wszystko jest lekko dziwne, Flirtując z życiem), stały współpracownik kilkunastu czasopism, ekspert PISF i telewizji HBO Europe oraz stały komentator Tygodnika kulturalnego w TVP Kultura. Laureat wielu nagród i wyróżnień dziennikarskich, m.in. statuetki „Uskrzydlony”, „Dziennikarskiej Weny” oraz „Złotej Róży” za „nową jakość w krytyce filmowej”.

Łukasz Maciejewski
Aktorki. Portrety
Wydawnictwo Znak
Premiera: 4 listopada 2015

Muszę jeszcze zrobić obiad

Bożena Dykiel

Przyjaźniłem się z Krzysztofem Krauzem. Dzwoniliśmy do siebie codziennie, wszystko sobie opowiadaliśmy. Kiedyś Krzyś powiedział mi: „Wiesz, jakoś tak przypadkowo trafiłem dzisiaj do domu Bożeny Dykiel. Co to za odpoczynek, jaka dobra energia. U niej nic nie jest na pokaz, żadnego wygłupiania się, pozowania na jakąś wyjątkowość. Było mi dziś smutno, a Bożena podała rosół, zaparzyła kawę, rozśmieszyła mnie wiele razy, nie wypytywała, jak wszyscy, o chorobę. Bardzo mnie tym podniosła na duchu, tak po ludzku, tak naturalnie”.
Krzyś – cudo, cudo, cudo. Tyle lat walczył, a wszystko przez złe decyzje lekarzy na samym początku. To najgorsze. Pamiętam spotkanie, o którym pan mówi. Wie pan, to się bierze z powietrza, z wychowania, z charakteru, niczego nie można udawać, bo każda poza będzie wyglądała nienaturalnie. Zachowuję się tak, jak żyję, mówię, co myślę, mam niewyparzoną gębę, nie ma we mnie dyplomacji, czasem moje intencje mogą być opacznie zrozumiane, bo nie potrafię kokietować, nie znoszę udawania i hipokryzji. Mam swoje wady, jak każdy, ale myślę, że nie jestem złym człowiekiem. Mam swój mały, własny, poukładany świat, który kocham, nie ma we mnie złej, toksycznej energii, i ludzie to czują. Krzyś też to we mnie wyczuł.
Kiedyś powiedziała:
Uśmiecham się, ponieważ uważam, że życie bez uśmiechu jest brzydkie, brudne i niefajne. Świat bez uśmiechu jest kiepski.
Dziś mówi:
Tak, uśmiecham się do ludzi. Przecież jak ma pan ściętą gębę, to nikt się do pana nie będzie uśmiechał. A jak pan się uśmiecha, to ludzie panu odpowiadają uśmiechem. Takie jest życie.
Uwielbiam dokarmiać gości, naprawdę dobrze gotuję. Prowadziłam kiedyś w Polsacie program kulinarny Na ostrzu noża. Marzyłam o tym, żeby zapraszać do niego kolegów, którzy za chwilę odejdą. Decydenci z Polsatu kręcili głowami, ale udało się przeforsować na przykład Ninę Andrycz. Zadzwonił do niej kierownik produkcji. Usłyszał od pani Niny: „Andrycz i gotowanie? Pan chyba zwariował, wykluczone”. Więc mówię: „Daj mi telefon do pani Niny”. Zadzwoniłam do niej, przedstawiłam się. Wiem, że ona mnie bardzo lubiła, i ja ją też bardzo lubiłam. Mówię: „Pani Nino, ja panią kocham, uwielbiam i do głowy by mi nie przyszło, żeby pani miała u mnie cokolwiek gotować. Pani jest królową, pani siedzi na tronie, opowiada, a ja pani coś ugotuję”. „No to dlaczego oni mi tego nie powiedzieli?”.
No i była. Cudowne opowieści, fantastyczne. A ja wtedy ugotowałam fasolową na golonce, była pyszna. Jak ona to zobaczyła!!! Ekipa wsunęła wszystko w try miga. A Nina Andrycz mówi tak: „Tyle mięsa, takie tłuste? Mowy nie ma”.

* * *

Kilka lat temu Bożena Dykiel mówiła:
Wydaje mi się, że mam pewną przewagę psychiczną nad tymi, którzy zaczynając karierę, stawiają sobie wygórowane cele, a później nie mogą się pogodzić z loteryjnością tego zawodu. Ja zawsze pamiętałam o tym, że aktorstwo nie wypełni mi całego życia. Ja nie muszę grać – choć kocham ten zawód!
Dziś opowiada:
Wstaję rano, chodzę, ruszam się, pracuję. Kocham ogród, zasuwam w nim, ręce mam zniszczone, bo zanim włożę rękawiczki, to już pół ogrodu obrobię. W domu muszę się spieszyć – zrobić sałatę, coś tam nastawić i tak dalej. Wie pan, żyję trochę za szybko. Już bym chciała odrobinę zwolnić, usiąść w fotelu, spokojnie przeczytać gazetę.
Dziecinnie naiwna, ale i dojrzale subtelna. Dwie strony aktorskiej osobowości Bożeny Dykiel wzajemnie się przenikają, lecz w żadnej nie jest jednowymiarowa. Miećka Aniołowa z ulicy Alternatywy 4, Halina z kamienicy przy Złotej w serialu Dom, działaczka opozycyjna w Rozmowach kontrolowanych, przejmująca stara panna Malwina z Dwóch księżyców plus dziesiątki innych, mniejszych, większych, czasem epizodycznych ról – Bożenie Dykiel często jednym charakterystycznym gestem udaje się opowiedzieć o bohaterce tak wiele, że widz ma wrażenie, jakby znał ją od dziesięcioleci.
Niezrównana zwłaszcza w rolach przebojowych dziewczyn, które wiedzą dobrze, czego chcą, zawsze potrafią załatwić odpowiedni papierek z urzędu i nie przejmują się byle złym słowem. Nie mają też ochoty na trwonienie życia z ciamajdami, pretensjonalnymi bubkami z dobrych domów. Przed Dykiel i po niej wiele aktorek z powodzeniem odtwarzało na ekranie podobny typ postaci, ale żadna nie zapisała się w pamięci widzów równie życzliwie jak ona. Tajemnicą sukcesu jest chyba wieloznaczność. Dykiel niemal zwyczajowo obdarza wszystkie swoje dozorczynie, księgowe, dopiero co awansowane urzędniczki czy wręcz kobiety w mundurach – jak sierżant Halina w Domu – własnym poczuciem humoru, wdziękiem.
Trochę jestem na serio, trochę półżartem: to tylko kino.
Dziewczyny, które grała, często były dość gruboskórne, naiwne, jak chłopka Honorata w Przesłuchaniu Bugajskiego, albo groźne jak Piotrowska w Wielkim Tygodniu Wajdy. O dziwo, większość tych postaci dawała się lubić, ich motywacje były zrozumiałe i łatwe do obrony. Broniła prawa swych bohaterek do odrębnych zachowań, nasycała je kobiecością i marzycielstwem. Często okazywało się zresztą, że w głębi serca jej bohaterki są wrażliwe i delikatne, łatwo je skrzywdzić, a poza pewnego siebie babona z temperamentem tuszuje kompleksy lub małe marzenia o skromnym szczęściu, mężu, rodzinie, dzieciach. Role komediowe zawsze były bliskie mojej naturze, temperamentowi. Poczucie humoru pomaga mi tak, jak niektórym moim filmowym bohaterkom.
„Jej kreacje – czy to była Walendziakowa w Czterdziestolatku, czy Halina w Domu, dozorczyni w Naszym podwórku, Miećka Aniołowa, żona dozorcy w Alternatywy 4 – zawsze miały siłę prostoty, bezpośredniości charakteru i czasami nieobliczalną wręcz ekspresję gestu”, pisał krytyk Jan Słodowski. W wywiadzie udzielonym Elżbiecie Dolińskiej mówiła przed laty:
Reaguję spontanicznie, nie potrafię chłodno kalkulować. Porywa mnie koncepcja, ale ulega ona przekształceniom i w wersji ostatecznej bywa zupełnie inna.

* * *

Urodziłam się w Grabowie, pięknej miejscowości, w której mieszkała babcia, ale dorastałam już w Warszawie, chociaż rodzice wywodzą się z innych rejonów: mama pochodziła ze Wschodu, ojciec był krakusem. Spotkali się podczas wojny. Mama była młodą wdową z dwójką dzieci z poprzedniego małżeństwa, i mimo że wdowa z dwójką dziećmi – miała wzięcie. Była bardzo zgrabną, ładną kobietą, więc nic dziwnego, że ojciec się zakochał. Wychowywałam się na ulicy Spacerowej. Jeszcze nie było tam ambasady radzieckiej, dopiero kilka lat później zaczęła się budowa. Kiedy byłam małą dziewczynką, chodziłam przez pusty plac na ulicę Belwederską po chleb nałęczowski. Do tej pory pamiętam smak chleba nałęczowskiego, który nie był niczym paprany, tylko był po prostu pyszny, wspaniały. I zawsze wracałam do domu z zżartą piętką z tego chleba. Nigdy nie wytrzymałam, żeby donieść cały bochenek do domu, zawsze musiałam chapsnąć piętkę.
Przypomniała mi pani o tych piętkach, o gorącym, pysznym chlebie. Poczułem ten zapach.
Mieliśmy na trzecim piętrze bardzo ładne mieszkanie. Na placu Unii Lubelskiej był wielki bazar. Ulica Spacerowa utkana była kocimi łbami i z tak zwanych peryferii, z ulicy Marchewkowej, Koperkowej – dzisiejszych Stegien – świtem jeździli nią chłopi z wozami, żeby na placu Unii Lubelskiej stanąć na targu i sprzedawać swoje produkty.
Prawie nie ma już takiej Warszawy, zniknęła.
Nie ma, to prawda. To był inny czas. Właściwie wszyscy warszawiacy mieli tak samo – biednie. To było niedługo po wojnie. Dobrze się żyło może tylko ludziom rządzącym, bo oni mieli swoje sklepy za żółtymi firankami, pozostałym natomiast żyło się tak samo, a jednak ludzie czuli do siebie ogromną sympatię. To jest dzisiaj nie do pomyślenia, ale ja pamiętam wszystkie sąsiadki, dozorców – pierwszego, drugiego, trzeciego.
Mama dopiero pod koniec życia zaczęła zamykać drzwi do mieszkania, ponieważ na trzecie piętro weszła kiedyś Cyganka, udając, że coś sprzedaje. Ja mówię: „Mamo, tyle razy cię prosiłam, zamykaj drzwi”. A ona: „Teraz już będę zamykała”. I jeszcze dodała: „Wiesz, ja bym nigdy nie pomyślała, że ktoś obcy może wejść na trzecie piętro i zabrać mi jakieś palto”.
Dobrze pamiętam smak cukierków z mojego dzieciństwa. Kupowało się je w malutkim sklepiku spożywczym, który mieścił się w suterenie po drugiej stronie ulicy. Rodzice po wypłacie dawali mi parę groszy i ja kupowałam za nie cukierki z mąki kartoflanej z dużą ilością cukru, z kolorowymi paskami. Musiały być ohydne. Ale wtedy smakowały najlepiej na świecie.
Miałam przyjaciółkę Hankę, która mieszkała w klatce obok, razem bawiłyśmy się całymi dniami. Szkoły nie miały wtedy tak napiętych programów jak dzisiaj, było dużo wolnego czasu. A teraz z wnukiem odrabiam czasem lekcje i nie rozumiem poleceń, które są napisane takim językiem, że ja po prostu nie wiem, co mój Maks ma wykonać. A wtedy, pamiętam, nie było tyle nauki. Wynosiłyśmy z Hanką kocyk na podwórko. Z krepiny rodzice zrobili nam spódniczki jak do baletu i tańczyłyśmy na palcach, śpiewając jakieś piosenki. Potrafiłyśmy tak się bawić przez cały boży dzień. Byłyśmy baletnicami i dawałyśmy występy. I nawet sąsiedzi przynosili nam różne podarki, bo po prostu mieli niezły ubaw, oglądając nasze popisy przez okno. Do wieczora siedziałyśmy „na dworzu”. Mama pozwalała mi bawić się z Hanią, dopóki nie zapalą się latarnie, więc w porze letniej mogłam hasać po podwórku, ile wlezie. Mnie się nawet nie opłacało wchodzić na trzecie piętro, żeby cokolwiek zjeść, więc tylko krzyczałam: „Mama!”, a kiedy wyglądała przez okno, mówiłam do niej: „Zrzuć mi w torebce chleb z masłem i cukrem”. Proszę mi wierzyć, to były beztroskie lata. Dzieci teraz inaczej się bawią. A my tarłyśmy cegłę i „sprzedawałyśmy” jako kaszę. Takie zabawy w sklep. Nie miałyśmy zabawek, to same je sobie robiłyśmy – lalki z gałganów, plastusie z kasztanów. Na ulicy Spacerowej były stare lochy. I myśmy chodziły po tych lochach.
Niebezpiecznie!
Ale dzieci to lubią. Poza tym do lochów chodziłyśmy z chłopakami z podwórka i wtedy nie było strachu. Mieszkałam z rodzicami i z babcią, która robiła zawsze bardzo słodką herbatę. Ludzie starej daty, po niedawno zakończonej wojnie, obawiali się, że za chwilę znowu tego cukru zabraknie, słodzili więc na zapas: po trzy–cztery łyżeczki. Taka herbata była nie do wypicia, ale dzieciom smakowała, bo słodyczy zawsze nam było mało. Tęsknię za tymi czasami, za ludzką bliskością. Dzisiaj na bankietach mało kto ze sobą rozmawia. Są kanapeczki, jakieś wino – ale każdy bawi się telefonem. To samo w tramwajach albo w metrze. Cały czas coś pstrykamy, nadajemy, odbieramy.
Nie ma normalnej komunikacji.
A wtedy patrzyliśmy sobie w oczy.
Dlatego powtarzam młodszym kolegom, z którymi spotykam się na planie filmowym: „Jeśli do mnie mówisz, dlaczego na mnie nie patrzysz? Nie będzie między nami kontaktu, jeśli nie spojrzysz mi w oczy”. Dla nas to było naturalne, a oni tego nie potrafią, może się wstydzą. W każdym razie ja bym na pewno nie oddała swojego dzieciństwa za żadne komputery świata, wycieczki zagraniczne, wypasione rowery. Mnie wystarczało to, co miałam. Jeździłam co roku na wakacje do babci, gdzie były stawy, jabłonie, fantastyczne zabawy 15 sierpnia, na Matki Boskiej Zielnej – cała wieś się wtedy bawiła. Ciotka szyła mi na tę okazję cudowną sukienkę z materiału, który kupowała w sklepie gminnym. Po prostu normalne dzieciństwo. A kiedy chciałam kupić sobie coś ekstra, na przykład aparat fotograficzny, chodziłam do PGR -u i stawiałam snopki.

 
Wesprzyj nas