W powieści „Całodobowa księgarnia pana Penumbry” liczące kilkaset lat księgi i ich tajemnice sąsiadują z najnowszymi technologiami. Robin Sloan przypomina czytelnikom o tym, że wynalazek druku był kiedyś tak wielką rewolucją, jak całe stulecia później jest nią internet.


W wyobraźni Robina Sloana powstało miejsce, które pokocha każdy bibliofil. To tytułowa księgarnia pana Penumbry. Stare, mroczne i klimatyczne miejsce w San Francisco. „Regały były ustawione ciasno obok siebie i poczułem się tak jakbym stał na skraju lasu- nie przyjaznego kalifornijskiego lasu, tylko starej transylwańskiej puszczy, gdzie wilki, czarownice i bandyci uzbrojeni w sztylety czyhają tuż poza zasięgiem księżycowej poświaty. Do regałów doczepiono drabiny, które można było przesuwać w obie strony. Zwykle coś takiego wygląda uroczo, lecz tutaj drabiny ginące w mroku sprawiały złowieszcze wrażenie” – pisze Sloan obserwując wnętrze oczami głównego bohatera.

Ów młody człowiek, Clay Jannon trafił do lokalu pana Penumbry ponieważ bardzo potrzebuje pracy. Jakiejkolwiek. Właśnie stracił poprzednią posadę wskutek bankructwa pracodawców i jest skłonny przyjąć nawet etat sprzedawcy książek. Nawet – bo dla niego to ani wielka atrakcja ani zawodowe marzenie: Clay jest grafikiem komputerowym, dotychczas zajmował się stworzeniem i promocją strony internetowej dla firmy z branży spożywczej. Paląca potrzeba sprawia, że chłopak zanurzony w nowoczesności trafia w miejsce gdzie po sam sufit pną się zakurzone regały ze starymi księgami.

Fabuła książki koncentruje się wokół zderzenia tych dwóch światów. „Nie wiedziałem, że ludzie w twoim wieku ciągle czytają książki. Odnosiłem wrażenie, że czytają tylko na ekranach telefonów komórkowych”- mówi do Claya pan Penumbra wyrażając tymi słowami zmartwienie wielu współczesnych wydawców, którzy nie mają pojęcia jak dotrzeć do nowego pokolenia nieodrywającego wzroku od coraz nowocześniejszych urządzeń. Inna sprawa, że nie brak ich także w tej powieści. Pojawiają się tutaj zarówno prototypowe czytniki lekkie i cienkie „pokryte nie plastikiem, tylko tkaniną, jak książka w twardej oprawie”, a obok nich najstarsze modele pras i urządzeń drukarskich: „stary monotyp najeżony dźwigniami i pokrętłami; szeroki, ciężki cylinder osadzony na długiej prowadnicy (…) klockowate trójwymiarowe literki, jakie się układa w prasie drukarskiej, żeby powstały słowa, zdania i stronice książki”. Sloan przydzielając im istotne role w swojej opowieści pokazuje jaką drogę przeszła komunikacja międzyludzka i przypomina czytelnikom o tym, że wynalazek druku był kiedyś tak wielką rewolucją jak całe stulecia później jest nią internet.

wynalazek druku był kiedyś tak wielką rewolucją jak całe stulecia później jest nią internet

Motorem akcji jest sekret skrywany przez stare księgi, który młodzi bohaterowie usiłują wydobyć na światło dzienne z udziałem najlepszych programistów, zaawansowanych algorytmów łamiących szyfry i Google, które według słów jednej z bohaterek zdigitalizowało 61% wszystkiego co kiedykolwiek wydrukowano. Clay i jego przyjaciele, jak każde młode pokolenie, są przekonani o wielkiej mocy najnowszych technologii i wydaje im się, że dawne szyfry nie mają szans w zderzeniu z wynalazkami XXI wieku.

Sloan w „Całodobowej księgarni…” bawi się konwencja powieści przygodowej gdzie stawką jest przeważnie znalezienie wielkiego skarbu lub odkrycie przedwiecznej tajemnicy. Potęguje napięcie, nadaje szybkie tempo wątkom, by ostatecznie zamknąć je inteligentną puentą pozostawiając czytelnika z rozważaniami o tym czy naprawdę możemy czuć się mądrzejsi i lepsi od naszych przodków, których spryt przewyższa nowoczesne wynalazki, a także zaprasza do snucia wyobrażeń jaka komunikacyjna rewolucja będzie następna, bo to, że nastąpi nie ulega wątpliwości. Wczoraj książki, dziś internet, a jutro..?

Agnieszka Kantaruk

Robin Sloan – dorastał w okolicach Detroit obecnie mieszka niedaleko San Francisco. Studiował ekonomię, był współzałożycielem magazynu literackiego “Oats”. W latach 2002 – 2012 pracował w firmach Poynter Institute, Current TV San Francisco i Twitter. Całodobowa księgarnia pana Penumbry to jego debiut literacki.

Jedna ze 100 najlepszych książek 2012 roku według „San Francisco Chronicle”

Robin Sloan
Całodobowa księgarnia pana Penumbry
Przekład: Danuta Górska
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 26 czerwca 2015


ZATRUDNIMY PRACOWNIKA

Zagubiony w mroku regałów, omal nie spadam z drabiny. Jestem dokładnie w połowie wysokości. Daleko w dole została podłoga księgarni, powierzchnia planety, którą opuściłem. Nade mną wznoszą się wierzchołki regałów, okryte ciemnością – ciasno ustawione książki nie przepuszczają światła. Powietrze wydaje się rzadsze. Chyba widzę nietoperza.
Trzymam się ze wszystkich sił, jedna ręka na drabinie, druga zaciśnięta na krawędzi półki, aż palce bieleją. Przesuwam wzrokiem nad kłykciami, sprawdzam grzbiety… i tam ją dostrzegam. Książkę, której szukam.
Ale pozwólcie, że zacznę od początku.
Nazywam się Clay Jannon i w czasach, kiedy zaczyna się ta historia, rzadko dotykałem papieru. Siadywałem przy kuchennym stole i zaczynałem przeglądać na swoim laptopie ogłoszenia o pracy, ale potem migała zakładka przeglądarki i rozpraszała mnie, więc klikałem na link do długiego artykułu prasowego o genetycznie modyfikowanych winogronach. Właściwie za długiego, więc dodawałem go do listy lektur. Później otwierałem kolejny link do recenzji książki. Recenzję też dodawałem do listy lektur. Następnie ściągałem pierwszy rozdział tej książki – trzeciego tomu z serii o policjantach wampirach. Zapomniawszy o ogłoszeniach dotyczących pracy, wracałem do pokoju, stawiałem sobie laptopa na brzuchu i czytałem przez cały dzień. Miałem mnóstwo wolnego czasu.
Byłem bezrobotny – skutek kurczenia się wielkich sieci żywieniowych w Ameryce na początku XXI wieku, prowadzącego do bankructwa barów hamburgerowych i upadku imperiów sushi. Straciłem posadę w korporacyjnej centrali NewBagel, zlokalizowanej wcale nie w Nowym Jorku czy innym miejscu z tradycjami w wyrobie bajgli, tylko tutaj, w San Francisco. Firma była bardzo młoda i bardzo mała. Założyło ją dwoje eksgooglerów, którzy napisali oprogramowanie do projektowania i wypieku platonicznego bajgla: gładka, chrupiąca skórka, miękki, ciastowaty środek, całość jako idealne kółeczko. To była moja pierwsza posada po szkole plastycznej i zacząłem jako designer, opracowywałem materiały marketingowe do opisu i promocji tych smacznych torusów: menu, kupony, wykresy, plakaty na okna wystawowe i raz całkowity wystrój straganu na festyn wypieków.
Miałem dużo roboty. Najpierw jeden z eksgooglerów poprosił mnie, żebym spróbował przerobić logo firmy. To były wielkie, skaczące, tęczowe litery w bladobrązowym kręgu: wyglądało jak prosto z MS Paint. Zmieniłem krój czcionki na bardziej nowoczesny, z ostrymi czarnymi szeryfami, co według mnie powinno się kojarzyć z wężykami i sztyletami hebrajskich liter. To dodało nieco powagi firmie NewBagel, a mnie przyniosło nagrodę oddziału AIGA* w San Francisco.

* AIGA (dawniej skrót od American Institute of Graphic Arts) – amerykańskie zrzeszenie zawodowych grafików.

Potem, kiedy wspomniałem drugiej eksgooglerce, że znam się na programowaniu (trochę), przekazała mi prowadzenie strony internetowej.Więc stronę też przerobiłem, a następnie zebrałem mały budżet marketingowy na wyszukiwanie takich słów, jak „bajgel”, „śniadanie” i „topologia”. Byłem również głosem @NewBagel na Twitterze i przyciągnąłem kilkuset obserwujących dzięki mieszance śniadaniowych ploteczek i internetowych kuponów.
To nie był żaden następny wspaniały etap ludzkiej ewolucji, ale czegoś się uczyłem. Szedłem w górę. Potem jednak ekonomia poleciała w dół na łeb na szyję i okazało się, że w czasach recesji ludzie wolą staroświeckie, pękate, podłużne bajgle, nie gładkie jak obce statki kosmiczne, nawet gdyby je posypać precyzyjnie zmieloną solą kamienną.
Eksgooglerzy przywykli do sukcesów i nie odpuszczali tak łatwo. Szybko zmienili nazwę na Starojerozolimską Wytwórnię Bajgli i całkowicie zarzucili algorytm, toteż bajgle zaczęły wychodzić nierówne i przypalone. Zażądali, żebym nadał witrynie staroświecki wygląd, co legło ciężarem na mojej duszy i nie przysporzyło mi żadnych nagród AIGA. Budżet marketingowy kurczył się, aż całkiem zniknął. Miałem coraz mniej roboty. Niczego się nie uczyłem, a moje notowania przestały rosnąć.
W końcu eksgooglerzy rzucili ręcznik na ring i wyjechali do Kostaryki. Piece wygasły, witryna internetowa pociemniała. Nie dostałem odprawy, ale zatrzymałem firmowego MacBooka i konto na Twitterze.

Tak więc po niecałym roku pracy stałem się bezrobotny. Okazało się, że kryzys dotknął nie tylko sieci żywieniowe. Ludzie mieszkali w motelach i miasteczkach namiotowych. Sytuacja ekonomiczna nagle zaczęła przypominać zabawę w muzyczne krzesła i czułem, że muszę złapać jakieś miejsce, jakiekolwiek, możliwie najszybciej.
Ten scenariusz nie napawał optymizmem, zważywszy na konkurencję. Miałem znajomych, grafików jak ja, którzy już zaprojektowali światowej sławy witryny internetowe albo zaawansowane interfejsy dotykowych ekranów, a nie zwykłe logo początkującej wytwórni bajgli. Miałem przyjaciół, którzy pracowali w Apple. Mój najlepszy kumpel Neel prowadził własną firmę. Jeszcze rok w NewBagel i nabrałbym doświadczenia, ale nie zostałem tam dostatecznie długo, żeby zgromadzić portfolio czy nawet się w czymś wyspecjalizować.
Na mój dorobek składała się praca magisterska o szwajcarskiej typografii (1957–1983) i trzystronicowa witryna internetowa. Jednak wytrwale śledziłem ogłoszenia o pracy.Moje standardy szybko się obniżały. Na początku zakładałem, że będę pracował wyłącznie w firmie, w której posłannictwo wierzę. Potem pomyślałem, że może wystarczy, jeśli nauczę się czegoś nowego. Później chciałem tylko, żeby to nie było nic złego. Teraz ostrożnie redefiniowałem swoją własną definicję zła.
To papier mnie uratował. Odkryłem, że mogę się skupić na szukaniu pracy, jeśli się oderwę od internetu, więc drukowałem stos ogłoszeń o wolnych posadach, wrzucałem telefon do szuflady i szedłem na spacer. Ogłoszenia, które wymagały zbyt wysokich kwalifikacji, zgniatałem i wrzucałem do poobijanych zielonych kubłów na śmieci mijanych po drodze, więc do czasu, kiedy się zmęczyłem i wskoczyłem do autobusu powrotnego, miałem w kieszeni dwa czy trzy obiecujące tropy do sprawdzenia.
W ten sposób znalazłem pracę, chociaż nie dokładnie tak, jak się spodziewałem.
San Francisco to dobre miejsce do spacerów, jeśli masz silne nogi. Śródmieście to maleńki placyk punktowany stromymi wzgórzami i z trzech stron otoczony wodą, toteż wszędzie zaskakują cię niezwykłe widoki. Idziesz sobie z naręczem wydruków, nikomu nie wadząc, aż tu nagle grunt opada i spoglądasz prosto w dół na zatokę, obok budynków oświetlonych różowo i pomarańczowo. Styl architektoniczny San Francisco nie przyjął się właściwie nigdzie indziej w kraju i nawet jeśli tu mieszkasz, nawet jeśli przywykłeś, wygląda dość osobliwie: te wąskie, wysokie domy, okna jak oczy i zęby, filigranowe ozdóbki jak na weselnym torcie. A nad tym wszystkim, jeśli patrzysz we właściwym kierunku, góruje rdzawa sylweta mostu Golden Gate.
Wędrowałem za jednym dziwnym widokiem po stromych schodkowych chodnikach, potem szedłem wzdłuż brzegu, bardzo okrężną drogą do domu. Minąłem szereg starych pomostów – okrążywszy z daleka wrzaskliwy tłum na Fisherman’s Wharf – i patrzyłem, jak restauracje z owocami morza ustępują miejsca przedsiębiorstwom architektury okrętowej, a potem start-upom mediów społecznościowych. Wreszcie, kiedy burczenie w brzuchu zasygnalizowało mi, że pora na lunch, zawróciłem w stronę miasta.
Zawsze kiedy tak spacerowałem ulicami San Francisco, wypatrywałem w oknach wystawowych tabliczek ZATRUDNIMY PRACOWNIKA – czego właściwie nikt nie robi, prawda? Chyba powinienem je traktować bardziej podejrzliwie. Legalni pracodawcy ogłaszają się w serwisie Craigslist.
Całodobowa księgarnia z pewnością nie sprawiała wrażenia legalnego pracodawcy:


ZATRUDNIMY PRACOWNIKA
Późne zmiany
Specjalne wymagania
Dodatkowe świadczenia

Byłem przekonany, że określenie „całodobowa księgarnia” to eufemizm. Znajdowała się na Broadwayu, w eufemistycznej części miasta. W poszukiwaniu pracy zawędrowałem daleko od domu; sąsiedni lokal nazywał się Booty’s i miał neonowy szyld z nogami, które krzyżowały się i rozkładały.
Pchnąłem oszklone drzwi księgarni. Dzwonek nad wejściem brzęknął wesoło. Powoli wszedłem do środka. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że przekroczyłem ważny próg.
Wnętrze: wyobraźcie sobie księgarnię o normalnych rozmiarach położoną na boku. Ten lokal był absurdalnie wąski i oszołamiająco wysoki. Regały sięgały do samej góry – dwa piętra książek, może więcej. Zadarłem głowę (dlaczego w księgarniach zawsze trzeba niewygodnie wykręcać szyję?), ale górne półki gładko wtapiały się w mrok, jakby ciągnęły się w nieskończoność.
Regały były ustawione ciasno obok siebie i poczułem się tak, jakbym stał na skraju lasu – nie przyjaznego kalifornijskiego lasu, tylko starej transylwańskiej puszczy, gdzie wilki, czarownice i bandyci uzbrojeni w sztylety czyhają tuż poza zasięgiem księżycowej poświaty. Do regałów doczepiono drabiny, które można było przesuwać w obie strony. Zwykle coś takiego wygląda uroczo, lecz tutaj drabiny ginące w mroku sprawiały złowieszcze wrażenie. Szeptały o wypadkach przy pracy.
Zostałem więc we frontowej części księgarni, gdzie wciskało się jasne światło dzienne i zapewne odstraszało wilki. Nad drzwiami i wokół drzwi ścianę tworzyły tafle szkła, grube kwadratowe szyby wprawione w czarne żelazne ramy. Napis biegnący łukiem po szkle głosił wysokimi złotymi literami (odwróconymi):

Całodobowa księgarnia pana Penumbry

Poniżej, w zagięciu łuku, widniał symbol – dwie dłonie, idealnie wyprostowane, wysunięte z otwartej książki. Więc kim był pan Penumbra?
– Witam – przemówił spomiędzy półek cichy głos.
Pojawił się mężczyzna, wysoki i chudy jak jego drabiny, ubrany w jasnoszarą koszulę z przypinanymi rogami kołnierzyka i błękitny kardigan. Szedł chwiejnym krokiem, opierając się długą ręką o regały. Kiedy wynurzył się z cienia, zobaczyłem, że kolor jego swetra pasuje do oczu, również błękitnych, osadzonych głęboko w sieci zmarszczek. Był bardzo stary. Skinął mi głową i słabo pomachał.
– Czego szukasz na tych półkach?
To była dobra odzywka i z jakiegoś powodu sprawiła, że poczułem się swobodnie. Zapytałem:
– Czy mówię z panem Penumbrą?
– Jestem Penumbra – przytaknął – i jestem kustoszem tego miejsca.
Zanim sobie uświadomiłem, co mówię, powiedziałem:
– Szukam pracy.
Penumbra zamrugał, potem kiwnął głową i poczłapał do biurka stojącego obok frontowych drzwi. Był to masywny blok ciemnego drewna o koncentrycznych słojach, solidna forteca na skraju lasu. Zapewne można byłoby się za nim bronić przez wiele dni w razie oblężenia spomiędzy regałów.
– Posada. – Penumbra znowu kiwnął głową. Wślizgnął się na fotel za biurkiem i zmierzył mnie wzrokiem ponad szerokim blatem. – Pracowałeś kiedyś w księgarni?
– No cóż – zacząłem – kiedy byłem w szkole, dorabiałem jako kelner w restauracji rybnej i właściciel sprzedawał własną książkę kucharską. – Miała tytuł Sekret dorsza i zawierała trzydzieści jeden przepisów na przyrządzenie… wiecie czego. – Ale to się chyba nie liczy.
– Nie, nie liczy się, ale w zasadzie to nieistotne – oświadczył Penumbra. – Wcześniejsze doświadczenie w branży księgarskiej nie na wiele ci się tutaj przyda.
Zaraz… może rzeczywiście tu sprzedawano erotyczne akcesoria. Rozejrzałem się dookoła, nie zauważyłem jednak żadnych gorsetów, podartych ani całych. Natomiast tuż obok na niskim stoliku leżał stos zakurzonych Dashiellów Hammettów. To był dobry znak.
– Opowiedz mi – poprosił Penumbra – o książce, którą kochasz.
Od razu znałem odpowiedź. Nie miała konkurencji.
– Panie Penumbra – odparłem – to nie jedna książka, tylko cykl. Nie jest najlepiej napisana, pewnie jest za długa i w dodatku kończy się okropnie, ale przeczytałem ją trzy razy i dzięki niej poznałem mojego najlepszego przyjaciela, bo obaj mieliśmy obsesję na jej punkcie w szóstej klasie. – Wziąłem oddech. – Kocham Kroniki smoczych pieśni.
Penumbra uniósł brew, a potem się uśmiechnął.
– To dobrze, bardzo dobrze – powiedział i poszerzył swój uśmiech, odsłaniając nierówne białe zęby. Potem zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu. – Ale czy potrafisz wejść na drabinę?
I tak znalazłem się na drabinie, wysoko na poziomie drugiego piętra Całodobowej Księgarni Pana Penumbry. Książka, po którą mnie posłano, nosi tytuł Al-Asmari i znajduje się w zasięgu jakichś stu pięćdziesięciu procent długości mojego ramienia po lewej stronie. Oczywiście będę musiał zejść na podłogę i przesunąć drabinę. Ale na dole Penumbra krzyczy:
– Przechyl się, mój chłopcze, przechyl się!
O rany, jak ja chciałem dostać tę robotę.

GUZIKI PŁASZCZA

No więc to było przed miesiącem. Teraz jestem nocnym sprzedawcą u Penumbry i łażę po drabinach jak małpa. To wymaga specjalnej techniki. Podtaczasz drabinę na miejsce, blokujesz kółka, potem zginasz kolana i wskakujesz od razu na trzeci albo czwarty szczebel. Podciągasz się rękami, żeby nie stracić rozpędu, i już po chwili jesteś półtora metra nad ziemią. Wspinając się, patrzysz prosto przed siebie, ani w górę, ani w dół; skupiasz wzrok jakieś trzydzieści centymetrów przed twarzą i pozwalasz, żeby rozmazane grzbiety książek przesuwały się barwnymi smugami. Liczysz szczeble w głowie i kiedy dotrzesz na właściwy poziom, sięgasz po książkę, którą miałeś wyszukać… ależ tak, oczywiście, przechylasz się.
Wprawdzie na takie kwalifikacje jest mniejszy popyt niż na projektowanie stron internetowych, ale więcej przy tym zabawy, no i w mojej sytuacji trzeba brać wszystko, co się nawinie.
Żałuję tylko, że nie muszę częściej korzystać z moich nowych umiejętności. Całodobowa Księgarnia Pana Penumbry działa przez dwadzieścia cztery godziny na dobę bynajmniej nie ze względu na nawał klientów. Prawdę mówiąc, klienci trafiają się rzadko i czasami czuję się bardziej jak nocny stróż niż jak sprzedawca.
Penumbra sprzedaje używane książki, co do jednej w doskonałym stanie, praktycznie jak nowe. Kupuje je w ciągu dnia – można sprzedawać tylko temu, czyje nazwisko figuruje na oknie wystawowym – i najwyraźniej twardy z niego kupiec.
Chyba nie bardzo się przejmuje listami bestsellerów. Zgromadził eklektyczny księgozbiór; podejrzewam, że jedyne kryterium stanowił jego osobisty gust. Tak więc nie mamy żadnych nastoletnich czarodziejów ani policjantów wampirów. Szkoda, bo właśnie w takiej księgarni każdy chciałby kupić książkę o nastoletnim czarodzieju.W takiej księgarni każdy sam chciałby zostać nastoletnim czarodziejem.
Opowiedziałem znajomym o sklepie Penumbry i kilku wpadło, żeby pogapić się na regały i podziwiać, jak się wspinam na zakurzone niebotyczne wysokości. Zwykle ich namawiam, żeby coś kupili: powieść Steinbecka, opowiadania Borgesa, gruby tom Tolkiena – Penumbra widocznie interesuje się tymi autorami, ponieważ posiada na składzie kompletne dzieła każdego z nich.W ostateczności wciskam znajomym pocztówki. Na biurku przy wejściu leży ich cały stos. Przedstawiają front sklepu narysowany piórkiem i tuszem – cienkie, delikatne linie, styl tak stary i niemodny, że ponownie wszedł w modę – i Penumbra sprzedaje je po dolarze sztuka.
Ale jeden nędzny dolar co kilka godzin nie wystarczy na moją pensję. Pojąć nie mogę, skąd się bierze moja pensja. Pojąć nie mogę, dlaczego ta księgarnia nie bankrutuje.
Jedną klientkę widziałem już dwa razy. Jestem niemal pewien, że ona pracuje po sąsiedzku w Booty’s. Jestem tego niemal pewien, bo za każdym razem miała wokół oczu obwódki z tuszu jak szop pracz i cuchnęła dymem. Ma promienny uśmiech i matowe ciemnoblond włosy. Nie potrafię odgadnąć jej wieku – zużyte dwadzieścia trzy lata albo świetnie zachowana trzydziestka – i nie znam jej imienia, ale wiem, że ona lubi biografie.
Podczas pierwszej wizyty przeglądała regały od frontu, krążyła powoli, szurając nogami i przeciągając się w roztargnieniu.
Potem podeszła do biurka na froncie.
– Macie jakąś o Stevie Jobsie? – zapytała.
Nosiła puchatą kurtkę North Face na różowym topie i dżinsy, miała lekko nosowy głos.
Zmarszczyłem brwi.
– Chyba nie. Ale sprawdzę.

 
Wesprzyj nas