Polska historia, cięte dialogi, błyskotliwy bohater i znakomita intryga. Rasowy kryminał retro. Każdy miał motyw. Każdy ma alibi.


Rok 1900. Dwór w Jeziorach pod Poznaniem. Trwają gorączkowe przygotowania do ślubu dziedziczki. Jan Morawski, przystojny, szarmancki i inteligentny ziemianin słynący z zamiłowania do kryminalnych zagadek pomaga rodzinie w poszukiwaniach skarbu dziadka.

Nocą pada śmiertelny strzał. Podejrzani są wszyscy. Wkrótce okazuje się jeszcze, że gospodarze stoją na krawędzi bankructwa, rodzinną posiadłość chce przejąć pruski zaborca, a panna młoda nie chce wyjść za mąż.

Czy Morawski ocali rodzinę przed hańbą?
Czy można zorganizować wesele w rozpadającym się dworze, w towarzystwie trupa i pruskiej policji?
Co łączy skarb dziadka, mordercę i szkarłatny pokój?

***

Polska historia, cięte dialogi, błyskotliwy bohater i znakomita intryga. Rasowy kryminał retro.
Marek Krajewski

Katarzyna Kwiatkowska – autorka kryminałów retro, tłumaczka Elizabeth Gaskell. Za debiut, – Zbrodnia w błękicie – nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru, otrzymała specjalne wyróżnienie zasiadającej w jury Janiny Paradowskiej. Recenzenci przyrównują styl pisania Kwiatkowskiej do Agathy Christie, podkreślając jednocześnie, że jest ona świetną pisarką, a nie tylko naśladowczynią.
Kolejne powieści Katarzyny Kwiatkowskiej zyskały jej grono wiernych czytelników, którzy, podobnie jak Marek Krajewski docenili mistrzowską intrygę, doskonałe dialogi i ulegli urokowi bohaterów.
Poznanianka z urodzenia i wychowania: w domu wpojono jej wielkopolski kult oszczędności i pracy, a także szacunek dla czasu. Zafascynowana dworami wielkopolskimi, kulturą i tradycjami ziemiaństwa.

Katarzyna Kwiatkowska
Zbrodnia w szkarłacie
Wydawnictwo Znak
Premiera: 12 sierpnia 2015

ROZDZIAŁ 1

Dwa kruki przysiadły na stojącej przy dworze szubienicy i zaczęły wywrzaskiwać swe posępne proroctwa. Z wiszącego tuż nad nimi ołowianego nieba skraplało się coś, co nie spadało na ziemię, lecz zastygało w powietrzu, osiadało na skórze, przenikało przez odzież.
Jan się skrzywił. Chciałby móc obwinić za swój zły humor pogodę i ptaszyska, a nie poczucie klęski. Nacisnął klamkę, ale drzwi nawet nie drgnęły. Ustąpiły, dopiero gdy je nieco uniósł i zaatakował ramieniem. W sieni kilkakrotnie wytarł buty o skrobaczkę, próbując pozbyć się choćby części błota, a jednocześnie wyplątywał się z przemoczonej kurtki. Dźwięk skrobania przyciągnął z głębi domu Mateusza i wierny towarzysz czekał już na Morawskiego, gdy ten wkroczył wreszcie do ciemnego holu. Liczył na miłe chwile w ciepłym i suchym pomieszczeniu, ale srogo się zawiódł.
W holu rozpanoszyła się taka wilgoć, że gdyby było tam choć trochę jaśniej, suszone kwiaty na wiszącym u powały wieńcu dożynkowym miałyby szansę ożyć.
Jan podał Mateuszowi ciężką kurtkę, a rękawem swetra osuszył mokrą twarz i prawie czarne od wilgoci włosy. Zatarł ręce, kilka razy w nie chuchnął i schował pod pachami.
– Co za koszmarny ziąb!
– Nie powinien pan wychodzić w taką pogodę… – napomniał go kamerdyner.
W swym eleganckim uniformie, złożonym z jaskółki i sztuczkowych spodni, wyglądał w zaniedbanym dworze niczym postać zabłąkana z innej bajki. Podszedł do sterty mebli wystawionych z salonu i powiesił przesiąknięte wilgocią okrycie na nodze jednego z odwróconych foteli, ale spojrzawszy na wymarłą jamę kominka, zdjął kurtkę i ruszył w stronę szerokich podwójnych drzwi. Jan czekał na ciąg dalszy kazania Mateusza i doczekał się:
– … zwłaszcza po to, by szukać nieistniejącego skarbu.
– Potrzebny jest ktoś, kto ogłosi to naszym gospodarzom – przyciął mu Morawski. – Zgłaszasz się na ochotnika?
Podeszli do uchylonych drzwi, lecz zanim kamerdyner je otworzył, usłyszeli głos mężczyzny:
– Gryzę się trochę tymi przygotowaniami do wesela.
W tym momencie mogliby jeszcze wejść, ale Mateusz się zawahał i chwila odleciała.
– Czym tu się gryźć? – spytał głęboki głos, który mógł należeć zarówno do mężczyzny, jak i do kobiety. – Wszystko przebiega zgodnie z planem. Orkiestrę zamówiliśmy, druga kucharka przyjechała. Wyprawa obstalowana w Poznaniu jest uszyta, suknia ślubna też. Jutro salon będzie jak nowy, szwaczki uporają się z bielizną, a skład kolonialny dostarczy resztę wiktuałów. Potem Helena z druhnami udekorują dom i gotowe!
– Ale nie zapłacone – przypomniał mężczyzna. – Nic z tego nie jest zapłacone. I nie wiem, skąd wziąć na to środki.
– Z tych pieniędzy za las.
– Już ich nie ma – odparł przepraszającym tonem. – Musieliśmy przed zimą położyć dach nad ochronką. – Zapanowała cisza i Morawski chciał ją wykorzystać, by wejść do pokoju, ale ponownie odezwał się mężczyzna: – Zresztą wyprawa i wesele to nie wszystko. Co z posagiem, moja Jerzowo? Nie mamy posagu, a przyrzekliśmy wywianować Helenkę. Nie możemy…
– Przecież Jan znajdzie skarb dziadka – przerwała mu Jerzowa – więc posag będzie.
Jan poczuł na barkach ciężar odpowiedzialności i nagle zrobiło mu się ciepło. Mateusz rzucił mu współczujące spojrzenie. Odczekali kilka sekund, jakby liczyli na odpowiedź mężczyzny, a Morawski pragnął usłyszeć jakieś słowa zwątpienia wobec swych kompetencji, coś, co ułatwiłoby mu ogłoszenie fiaska misji poszukiwawczej. Nikt się nie odezwał, nabrał więc głęboko powietrza i popchnął skrzydło drzwi.
Stanął w progu jadalni, świeżej i czystej, bo właśnie odremontowanej. Po bokach stały dwa gdańskie kredensy na wysokich spiralnych nogach, a na środku wielki stół do kompletu. W prawym narożniku tkwił chory na nieznaną chorobę zegar, a w przeciwległym kącie złożono resztę mebli z odnawianego salonu. Wisząca nad stołem lampa rzucała ciepłe światło na zgromadzonych w jadalni mieszkańców.
Po prawej stronie, u szczytu stołu, siedział pan domu Jerzy Jezierski, pięćdziesięciolatek o policzkach tak okrąglutkich, jakby chował w ustach śliwki. Za sprawą tej pucułowatości i ogólnej tuszy przywodził na myśl Gwiazdora.
Leżała przed nim kasetka z pieniędzmi i stosy kartek, a on coś podliczał, ale chyba te rachunki nie przebiegały gładko, gdyż włosy dookoła głowy miał rozczochrane i mruczał: „Nie rozumiem, co tu się dzieje”.
Po lewej stronie od drzwi ulokowała się pani domu, znana wszystkim jako Jerzowa. Jej nikt nie nazwałby dobroduszną, choćby z powodu grubych, gęstych brwi, nadających jej chmurny, listopadowy wygląd. Wrażenie pogłębiała popielata, kwakierska suknia i poszarzałe włosy, muśnięte smugami dawnej rudości, splecione w morderczy węzeł na karku. Przed nią na stole również stało pudełko, z tym że wypełnione niewielkimi buteleczkami. Sama Jerzowa w jednej dłoni trzymała szklaną fiolkę, a w drugiej ulotkę, którą uważnie studiowała.
Pomiędzy nimi, naprzeciwko drzwi, siedziała Helena, przepiękne dziecko dwojga nieatrakcyjnych ludzi. Odkąd Jan przyjechał do Jezior trzy dni wcześniej, nie mógł się napatrzeć na swą dwudziestoletnią kuzynkę, jej wielkie szare oczy, kremową cerę i delikatne łuki brwi. Jedyną cechą, która łączyła ją z matką, były rude włosy. Dziewczyna niedawno wróciła z rocznego pobytu w Dreźnie i za dwa dni, trzydziestego listopada, miała wyjść za mąż. Teraz nie zajmowała się, jak należałoby oczekiwać, skrzynią wyprawną, lecz trzymała w dłoniach szmaragdowy tom z napisem Dictionnaire.
Nagle głęboko westchnęła, zamknęła słownik, położyła go na stole i podniosła wzrok wprost na Jana. Na jej twarz wypłynął taki uśmiech, że Morawski poczuł ucisk w dołku.
– Wróciłeś?
Siedzący na jej flankach rodzice unieśli głowy, jakby jakaś niewidzialna ręka pociągnęła za sznurki. Na wszystkich trzech twarzach widniała nadzieja. Nie, nie nadzieja – pewność.
– Znalazłeś! – wydyszała Jerzowa.
– Nie – wychrypiał Jan, po czym odchrząknął. – Niestety nie.
Cała trójka zamarła, a pani domu zmarszczyła czoło, tak że jej groźne brwi się zbiegły.
– Ale jak to?
– Przeszukałem starą lodownię i warzywnik, ale nic nie znalazłem – tłumaczył się Morawski. – To były fałszywe tropy. – Mieli zrozpaczone miny dzieci, którym w ostatniej chwili zabrano ze stołu lody, więc rzucił im na pocieszenie:
– Ale mam jeszcze jeden pomysł.
Rozjaśnili się natychmiast i wymienili uśmiechy, a Jan z ulgą usiadł obok Heleny. Spojrzał na Mateusza, który rozwieszał wilgotną kurtkę na wielkim piecu kaflowym. Kamerdyner z dezaprobatą pokiwał głową na to białe kłamstwo i bezgłośnie wyrzekł: „Tere-fere!”.
– Pewnie okropnie zmarzłeś, mój drogi – poderwał się Jerzy. – Odrobina pigwówki doskonale ci zrobi.
Podreptał do kredensu i już po chwili przed Janem stał kieliszek ciemnozłotego płynu, wyrabianego osobiście przez pana domu i stanowiącego przedmiot jego dumy. Morawski z wielką ochotą wypił nalewkę, rozkoszując się jej kwaśną słodyczą, a potem dolał sobie jeszcze odrobinę z karafki, bardziej z łakomstwa niż z potrzeby, choć może także z chęci znalezienia sobie zajęcia, jego gospodarze bowiem wrócili do swoich rejestrów, ulotek i książek.
Przy drugim kieliszku Jan doszedł do wniosku, że doskonale się czuje w wolnych od przygniatającej wyniosłości Jeziorach. Gdyby jeszcze udało się odnaleźć ten przeklęty skarb… Jego dalecy krewni, Jezierscy, jakimiś pokrętnymi drogami dowiedzieli się, że przeprowadził z powodzeniem kilka prywatnych śledztw, więc gdy wszystkie podjęte przez nich próby ustalenia miejsca, gdzie dowcipny senior rodu ukrył spadek, spaliły na panewce, rozpaczliwym listem wezwali Morawskiego. Akurat przebywał w Berlinie i z ochotą podjął wyzwanie, licząc na rozrywkę i łatwy triumf. Teraz, wspominając tamtą pewność, pokręcił głową z ubolewaniem i nalał sobie trzeci kieliszek pigwówki.
Nagle półmrok w jadalni rozpierzchł się. Słońce, cały dzień zatopione w pierzynie, postanowiło jednak się ukazać. Poziome promienie uderzyły w okno i we wnętrzu rozlało się przesączone przez firanki miękkie światło, a pomalowane na oliwkowy kolor ściany pokryły się złotem.
Helena odwróciła się w stronę okna i położyła brodę na oparciu krzesła.
– Jakbyśmy byli latem w gęstym lesie. – Uśmiechnęła się do Morawskiego tak olśniewająco, że biedny Jan postanowił czym prędzej przywołać się do porządku.
– Byłem pewien, że spotkam tu twojego narzeczonego.
Drgnęła i natychmiast usiadła prosto.
– Wraca jutro – mruknęła zza książki.
– Wiem – przytaknął Morawski i brnął dalej – ale słyszałem twój głos w parku i wydawało mi się, że z kimś rozmawiasz.
– Nie, byłam sama. – Rodzice popatrzyli na nią i spłonęła rumieńcem. Po chwili dodała: – Pewnie nadszedłeś, gdy deklamowałam wiersz.
Naraz spod okna rozległo się kichnięcie, a potem jeszcze jedno. Zaskoczony Jan odwrócił się w tamtym kierunku i zobaczył Laurę, osiemnastoletnią bratanicę Jerzego. Siedziała tam, cichutka niczym myszka. Była niewysoka, szczupła i boleśnie płaska, a piękne popielate włosy – jej jedyna ozdoba – wydawały się zbyt ciężkie przy drobnej twarzyczce o zielonkawym odcieniu.
– Na zdrowie! – zawołał gromko Jerzy.
Uśmiechnęła się, ukazując ostre ząbki. Jednocześnie od drzwi wystrzeliła komenda.
– Odejdź od tego okna! – krzyknęła kobieta, która właśnie stanęła w progu.
Wątła panienka zacisnęła wargi i szeroko otworzyła oczy. Zamknęła czytaną książkę i przyłożyła ją do piersi. Jan przeniósł wzrok na Ewelinę Jezierską, macochę Laury. Była piękną, filigranową istotą o nienaturalnie wielkich, niebieskich oczach. Co dziwne, choć więzy krwi nie łączyły jej z Jerzową i Heleną, miała tak jak one ciemnorude włosy, falujące i modnie zrolowane wokół głowy. W swej kosztownej sukni popołudniowej stanowiła dysonans w ogołoconym wnętrzu i na tle skromnie ubranych gospodarzy.
– Niech bratowa tak nie krzyczy – łagodził Jerzy. – Przecież nic…
– Jeśli Laura się przeziębi – wysyczała kobieta – znowu będziecie mi zarzucali brak opieki, choć wiadomo, że brat się nad nią rozczula, bo ma wyrzuty sumienia, że się przez brata oparzyła. – Jerzy spuścił głowę, a agresorka podeszła bliżej. – Zresztą ona udaje kichanie, żeby mnie zdenerwować.
Chciała wypuścić jeszcze jakąś żmiję, ale nie dokończyła. Głośno nabrała powietrza, otworzyła usta i też kichnęła. Helena parsknęła śmiechem.
– To też udawanie? – zagadnęła.
Jan się zaśmiał, lecz nagle jego wzrok stał się czujny. Rękaw sukni Eweliny na moment się podsunął, odsłaniając w zgięciu łokcia zasinienia i czerwone punkciki. Potwierdziły się jego podejrzenia. Zmienne zachowanie kobiety, które obserwował, odkąd przybył do Jezior, dość jednoznacznie wskazywało na narkomanię, przypuszczał jednak dotąd, że ograniczała się do zażywania kokainy w formie tabaczki.
– Trzeba się było zastanowić, zanim Ewelina przywiozła tu takie delikatne dziecko – burknęła Jerzowa. – Do tego w listopadzie. Toż to pewna śmierć.
– Jak się Jerzowej coś nie podoba – odwarknęła zagadnięta – to możemy wyjechać.
– Ćśś, moje drogie – łagodził Jerzy. – Kto tu mówi o wyjeździe? Zawsze jestem rad mojej bratanicy.
Kobieta poprawiła rękaw i ponownie zaatakowała pasierbicę:
– Zostaw te wstrętne pamiętniki. Czego w nich szukasz?
– Wskazówki, gdzie dziadek ukrył posag Helenki – miauknęła przerażona Laura.
– Chyba oszalałaś! Co cię to obchodzi?
Wydarła dziewczynie kajet, rzuciła na stół i z szelestem jedwabiu wyszła, ciągnąc za sobą chuderlawą panienkę.
– Czy nie można przywołać jej do porządku? – zagadnął Jan, gdy przebrzmiał huk zatrzaskiwanych drzwi.
Jerzy pokręcił głową i duszkiem wypił kieliszek nalewki.
– Sam słyszałeś. Musimy to znosić, bo jeśli ją obrazimy, wywiezie Laurę i znowu minie osiem czy dziesięć lat, zanim ją zobaczymy.
Morawski nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdyż rozległo się stukanie do drzwi od strony salonu i ukazała się pokryta pyłem głowa:
– Prosimy do nas, pani dziedziczko, wedle tych papierów, co to mają iść na ściany.
– Ja się na tym nie znam, a poza tym mnie jest wszystko jedno – machnęła beztrosko dłonią Jerzowa, przepisując na kartkę jakieś fragmenty ulotki. – Idź ty, mój Jerzu. Ty lubisz remonty.
Jerzy poderwał się i dziarskim krokiem ruszył w stronę salonu, kołysząc wielkimi poduszkami brzucha i pośladków. Mateusz z przyganą spojrzał na panią domu, a potem przeniósł wzrok na Helenę, która siedziała nieruchomo, wydymała wargi i bezmyślnie gładziła szmaragdowy wolumin.
Morawski postawił przed sobą swoją skrzyneczkę – skarbczyk dziadka, który rzekomo skrywał tajemnicę owego pożądanego skarbu – i w poszukiwaniu natchnienia przerzucał kartki, koperty, plany, dokumenty, choć wszystko to znał już na pamięć.
Po chwili z przyległego pomieszczenia dobiegł uprzejmy głos pana domu.
– Tak, tak. Ten jest ciekawy. A co byście powiedzieli na ten kolor, moi drodzy? – radził się pracowników. – Nadaje się do salonu?
Odpowiedziały mu jakieś pomruki. Tymczasem Jerzowa poskładała swoje fiolki i notatki, podeszła do kasetki Jerzego, odsunęła rejestr, wzięła kilka monet i krzyknęła w stronę salonu:
– Zabieram pieniądze dla Kajtka! – Janowi zaś wyjaśniła:
– Biedaczyna złamał wczoraj nogę.
Morawski uśmiechnął się, choć wątpił, czy to posunięcie pomoże Jerzemu w uzgodnieniu bilansu, który wcale nie chciał wyjść na zero.
Nagle Jezierski wrócił do jadalni, nie odezwał się słowem, za to z jakąś desperacją gładził łysinę na czubku głowy i wichrzył boki fryzury. Sięgnął po wiszący na krześle surdut, nałożył go na codzienną kamizelkę i próbował wywinąć stójkę koszuli, jakby to był kołnierzyk. Zebrani uważnie mu się przyglądali.
– Czy mogłybyście, moje drogie, zastąpić mnie w salonie? – poprosił swoje panie. Nie patrzył na nie, lecz drżącymi dłońmi składał papiery, nad którymi pracował. – Muszę pójść do gabinetu.
Kartki spadły i przyklęknął, by je pozbierać, ale wysypywały mu się z rąk. Morawski rzucił się na pomoc i podał stertę dokumentów roztrzęsionemu mężczyźnie. Ten ją złapał i podszedł do drzwi. Wyglądał komicznie, a zarazem żałośnie – od góry prowincjonalny urzędnik, od dołu chłop w ubłoconych gumiakach – z jakichś jednak powodów Janowi wcale nie było do śmiechu.
Po wyjściu męża Jerzowa, która stała w drzwiach do kredensu, jeszcze groźniej zmarszczyła brwi, a potem z rezygnacją ruszyła do salonu, ciągnąc za sobą woń środków odkażających. Helena z westchnieniem poszła za matką. Z cienia przy wysokim zegarze wyłonił się Mateusz.
– Tu wszystko jest postawione na głowie – mruknął.
– Pan domu nie interesuje się dekoracją salonu, pani domu nie częstuje niczym zziębniętego gościa. – Wskazał dłonią drzwi, za którymi zniknęły kobiety. – Lepiej tam chodźmy.
Jan podążył za nim, ale po drodze zatrzymał się, zajrzał do pudełka Jerzowej i podniósł flakonik, który z takim zainteresowaniem studiowała. „Heroin” – przeczytał naklejkę. Przechylił buteleczkę i wewnątrz poruszyły się kapsułki.
Salon w Jeziorach, położony po lewej stronie holu, ciągnął się przez całą szerokość domu. Na dwie części, jaśniejszą i ciemniejszą, dzieliła go arkada wsparta na dwóch jońskich kolumienkach, a okna wychodziły zarówno na podjazd, jak i na park. W chwili obecnej przypominał fragment odkopanego domostwa w Pompejach – gdyby jeszcze zerwano sufit, podobieństwo byłoby absolutne. Podłogę pokrywała gruba warstwa białego proszku, wszędzie walały się odłamki sztukaterii, w jednym narożniku piętrzyły się pasy pozdzieranej tapety, zamiast gzymsu ciągnęły się fantazyjne zacieki, a ściany upstrzone były pozostałościami starego kleju. Za ten akt zniszczenia odpowiedzialna była czwórka pokrytych pyłem ludzi, którzy stali na baczność przed Jerzową.
– Skoro sami wiecie, że trzeba przykleić tapetę, a potem sztukaterie, to jestem tu niepotrzebna. Bierzcie się do roboty – wymigała się pani domu i już była przy drzwiach.
– Ale nie wiemy, którą tapetę – zatrzymał ją robotnik w szmacie na głowie. – Pan dziedzic nie zdecydował. A jest sześć różnych.
– Hm – mruknęła Jerzowa, nieuważnie przerzucając różnokolorowe płachty. – Co myślisz, Heleno?

 
Wesprzyj nas