Nie przegapcie żadnej części sagi Diany Gabaldon. W tych bestsellerowych książkach ożywa fascynująca opowieść o podróżniczce w czasie Claire Randall i osiemnastowiecznym Szkocie Jamiem Fraserze.


Jesienne werbleJest rok 1768. Claire, Jamie i Ian postanawiają się osiedlić w Karolinie Północnej. Rozpoczynają budowę wymarzonego domu, zakładają farmę Fraser’s Ridge.

Jest rok 1769. Brianna, gnana tęsknotą za rodzicami, przenosi się w wiek XVIII i dociera do Lallybroch, gdzie mieszka siostra Jamiego. Od niej dowiaduje się, że rodzice przebywają w Karolinie Północnej. Nie bacząc na liczne niebezpieczeństwa, wsiada na statek do Ameryki…

Rok 1969. Brianna spędza święta z Rogerem w Inverness. Roger, poszukując tekstu starej piosenki, natrafia w materiałach źródłowych na wiadomość o pożarze we Fraser’s Ridge…

Jest rok 1971. Roger Wakefield usiłuje skontaktować się z Brianną, ale dowiaduje się, że wyjechała do Szkocji. Przypuszcza, że dziewczyna postanowiła odszukać rodziców i przeniosła się w czasie. Zamierza podążyć za nią…

Diana Gabaldon – biolog, ekolog, wykładowca uniwersytecki. Oszałamiającą karierę literacką rozpoczęła przygodowo-historyczną powieścią Obca. Następne części sagi o podróżującej w czasie Claire Randall, nagradzane i tłumaczone na wiele języków, zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów całego świata i rozeszły się w łącznym nakładzie 18 milionów egzemplarzy. W przygotowaniu wszystkie części sagi o ponadczasowej wielkiej miłości Claire Randall i Jamiego Frasera, łącznie z najnowszą – Spisane własną krwią.

Diana Gabaldon
Jesienne werble
Przekład: Barbara Gadomska, Alina Patkowska
Seria: Obca tom 4
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 3 czerwca 2015


Prolog

Nigdy nie bałam się duchów. W końcu żyję z nimi na co dzień. Gdy spoglądam w lustro, patrzą na mnie oczy mojej matki; usta wyginają się w uśmiechu, który zmienił losy mojego pradziadka i pozwolił mi się urodzić.
Nie, dlaczego miałabym się obawiać dłoni, które choć już nie istnieją, nie wiedzą o tym i wciąż dotykają mnie z miłością? Jak mogłabym bać się tych, którzy uformowali moje ciało i których pozostałości żyją jeszcze długo po tym, jak oni sami obrócili się w proch?
Jeszcze mniej mam powodów, by obawiać się duchów, które przelotnie dotykają moich myśli. Pełna jest ich każda biblioteka. Mogę zdjąć książkę z zakurzonej półki i zanurzyć się w myślach osób, które już dawno umarły, a jednak wciąż pozostają pełne życia na pokrytych słowami arkuszach.
Oczywiście to nie te udomowione i rozpoznane duchy sprowadzają koszmary senne i wzbudzają niepokój na jawie. Obejrzyj się, przybliż światło do ciemnych zakamarków. Posłuchaj echa kroków za sobą, gdy idziesz gdzieś samotnie.
Przez cały czas duchy przemykają obok nas i przez nas i skrywają się w przyszłości. Patrzymy w lustro i widzimy cienie innych twarzy patrzących na nas poprzez lata; widzimy kształty pamięci w otwartych, pustych drzwiach. Przez nasze dziedzictwo i wybory sami stwarzamy własne duchy, sami siebie nawiedzamy.
Wszystkie duchy przybywają nieproszone z mglistego terytorium snów i ciszy.
Nasz racjonalny umysł mówi: „Nie, to nieprawda”.
Ale inna, starsza część nas samych cicho szepcze w mroku: „Ale to mogłaby być prawda”.
Przychodzimy z tajemnicy i w tajemnicę odchodzimy, a po drodze próbujemy zapomnieć, ale od czasu do czasu czuję w pustym pokoju przepełniony uczuciem podmuch powietrza i włosy podnoszą mi się na głowie. Myślę, że to moja matka.

Część pierwsza
Nowy wspaniały świat

1. Powieszony w raju

Charleston, czerwiec 1767

Werble było słychać już z daleka. Czułam echa ich uderzeń w żołądku, jakbym sama była pusta w środku. Ostry, marszowy rytm, który przebija się nawet przez kanonadę broni palnej, niósł się ponad tłumem. Ludzie milkli i odwracali głowy w stronę fragmentu East Bay Street, widocznego między wzniesionym do połowy szkieletem nowego urzędu celnego a ogrodami White Point.
Dzień był upalny nawet jak na Charleston w czerwcu. Najlepsze miejsca znajdowały się na przybrzeżnym wale, gdzie powietrze odrobinę się poruszało. Niżej, tu gdzie my staliśmy, można było upiec się żywcem. Koszulę miałam zupełnie mokrą, bawełniany gorset przyklejał mi się do skóry między piersiami. Po raz dziesiąty w ciągu ostatnich paru minut otarłam twarz i uniosłam ciężki pierścień włosów w płonnej nadziei na chłodniejszy powiew na karku.
W takiej chwili nie sposób zapomnieć o istnieniu szyi. Dyskretnie podniosłam rękę i dotknęłam swojej. Krew w tętnicach pulsowała w jednym rytmie z uderzeniami werbli, gorące, wilgotne powietrze dławiło gardło przy każdym oddechu.
Szybko opuściłam rękę i głęboko odetchnęłam. To był błąd. Stojący przede mną mężczyzna nie kąpał się co najmniej od miesiąca. Brzeg jego koszuli tuż przy masywnym karku był czarny od brudu, a całe ubranie wydzielało kwaśny, spleśniały odór, który ostro przebijał przez woń spoconego tłumu. Zapachy gorącego chleba i rozgrzanego smalcu, napływające ciężką falą od strony straganów z jedzeniem, mieszały się z wonią gnijących wodorostów z bagien. Lekki powiew słonej bryzy znad zatoki nie pomagał wiele.
Widziałam przed sobą kilkoro dzieci. Wyciągały szyje i rozglądały się dokoła, wybiegając spod dębów i karłowatych palm, by wyjrzeć na ulicę, a potem wracały, nawoływane przez niespokojnych rodziców. Szyja dziewczynki znajdującej się najbliżej mnie, smukła i krucha, przypominała wiotkie źdźbło trawy.
Przez tłum przebiegło poruszenie. Na odległym końcu ulicy pojawił się orszak ze skazańcami. Werble zabrzmiały głośniej.
– Gdzie on jest? – wymamrotał stojący obok mnie Fergus, wyciągając szyję ponad tłumem. – Mówiłem, że trzeba było pójść razem z nim.
– Przyjdzie. – Miałam ochotę wspiąć się na palce, ale wydawało mi się to niewłaściwe. Rozejrzałam się jednak dokoła. Zawsze udawało mi się wypatrzeć Jamiego w tłumie. Przerastał większość ludzi o głowę, a jego włosy w promieniach słońca przypominały złotorudy płomień. Nie było go jednak widać, przed sobą miałam tylko niespokojne morze czepków i trójgraniastych kapeluszy, ochraniających przed upałem tych, którzy przyszli zbyt późno, by znaleźć miejsce w cieniu.
Najpierw pojawiły się flagi, powiewające nad głowami podnieconego tłumu: flaga Wielkiej Brytanii, Królewskiej Kolonii Karoliny Południowej i jeszcze jedna, z herbem rodowym lorda gubernatora kolonii. Dalej szli werbliści, dwójkami, w równym rytmie: raz – i dwaa, raz – i dwaa. Był to powolny, ponury marsz. Marsz umarłych, chyba tak nazywał się ten konkretny rytm; bardzo stosownie, zważywszy na okoliczności. Łoskot werbli zagłuszał wszelkie inne dźwięki.
Po nich pojawił się pluton żołnierzy w czerwonych mundurach, a pomiędzy nimi więźniowie. Było ich trzech, połączonych łańcuchem przeciągniętym przez pierścienie przymocowane do żelaznych obroży na szyjach, z rękami skrępowanymi z przodu. Pierwszy z nich wyglądał na włóczęgę – drobny, starszy, w łachmanach, zupełna ruina człowieka, garbił się i potykał co krok. Idący obok więźniów kapłan w ciemnym ubraniu co chwilę musiał podtrzymywać go za ramię, chroniąc przed upadkiem.
– Czy to Gavin Hayes? Wygląda na chorego – powiedziałam do Fergusa.
– Jest pijany – odezwał się cichy głos za moimi plecami. Odwróciłam się. Jamie, ze wzrokiem utkwionym w żałobną procesję, stał tuż przy moim ramieniu.
Chwiejny krok drobnego mężczyzny zakłócał porządek orszaku. Przy każdym jego potknięciu dwaj mężczyźni przykuci do niego łańcuchem musieli gwałtownie zmieniać kierunek, by utrzymać się na nogach. Razem wyglądali jak trzej pijacy, toczący się w stronę domu w drodze z miejscowej tawerny; to wrażenie niedorzecznie kłóciło się z powagą sytuacji. Ponad odgłosem werbli słyszałam śmiechy, a także okrzyki i docinki obserwatorów stojących na balkonach z kutego żelaza, którymi ozdobione były domy przy East Bay Street.
– To twoja sprawka? – zapytałam cicho, by nie zwracać na siebie uwagi, choć równie dobrze mogłabym krzyczeć na cały głos i wymachiwać rękami, ponieważ oczy wszystkich skupione były na ulicy.
Raczej poczułam, niż zobaczyłam, że Jamie wzruszył ramionami. Przesunął się o krok i znalazł się obok mnie.
– Prosił mnie o to – odrzekł. – Nic więcej nie mogłem dla niego zrobić.
– Brandy czy whisky? – zapytał Fergus, wprawnym okiem szacując wygląd Hayesa.
– Fergusie, dajże spokój. Ten człowiek jest Szkotem. – Głos Jamiego był równie spokojny jak twarz, ale zabrzmiała w nim ledwo wyczuwalna nuta napięcia. – Jasne, że whisky.
– Mądry wybór. Przy odrobinie szczęścia nawet nie zauważy, kiedy go powieszą – mruknął Fergus.
Drobny mężczyzna wysunął się z uchwytu kaznodziei i upadł prosto na twarz na piaszczystą drogę, pociągając za sobą jednego ze swych towarzyszy, który osunął się na kolana. Trzeci więzień, wysoki młody mężczyzna, zdołał ustać na nogach, lecz gwałtownie zachwiał się na boki, desperacko próbując utrzymać równowagę. Tłum zapiał z zachwytu.
Twarz kapitana gwardii między białą peruką a metalowym ryngrafem przybrała purpurowy odcień. Przy akompaniamencie ponurego dudnienia werbli kapitan wyszczekał rozkaz i jeden z żołnierzy szybko odpiął łańcuch łączący więźniów ze sobą. Dwóch innych bezceremonialnie szarpnęło Hayesa za ramiona, podniosło go i procesja znów ruszyła, tym razem składniej.
Śmiechy ucichły, gdy dotarli do szubienicy. Pod konarami olbrzymiego dębu stał dwukołowy wózek zaprzężony w muły. Czułam wibracje werbli w podeszwach stóp. Od słońca i zapachów zbierało mi się na mdłości. Naraz werble ucichły i w uszach rozdzwoniła się cisza.
– Nie musisz na to patrzeć, Angielko – szepnął do mnie Jamie. – Wracaj do wozu. – On sam nie odrywał wzroku od Hayesa, który, wciąż podtrzymywany przez żołnierzy, rozglądał się nieprzytomnym wzrokiem, chwiejąc się na nogach i mamrocząc coś pod nosem.
Patrzenie na egzekucję było ostatnią rzeczą, na jaką miałabym ochotę, ale nie mogłam zostawić Jamiego samego. Przyszedł tu ze względu na Gavina Hayesa, a ja ze względu na niego. Dotknęłam jego dłoni.
– Zostanę.
Wyprostował ramiona i posunął się o krok do przodu, stając tak, by być dobrze widocznym pośród tłumu. Jeśli Hayes był jeszcze na tyle trzeźwy, by cokolwiek dostrzec, to ostatnią rzeczą, jaką zobaczy na tej ziemi, będzie twarz przyjaciela.
Owszem, był wystarczająco trzeźwy. Gdy podnoszono go na wózek, rozpaczliwie rozglądał się we wszystkie strony, wykręcając szyję.
– Cabhainnl A eharaidl – wykrzyknął nagle Jamie.
Hayes natychmiast odnalazł go wzrokiem i przestał się szarpać. Stał spokojnie, kołysząc się lekko, gdy odczytywano mu wyrok za kradzież wartości sześciu funtów i dziesięciu szylingów. Cały pokryty był czerwonym pyłem. Na brodzie, porośniętej krótkim, siwym zarostem, drżały kropelki potu. Pochylony w jego stronę kaznodzieja szeptał mu coś do ucha.
Werble podjęły miarowy rytm. Kat przesunął pętlę przez łysiejącą głowę i mocno zacisnął, precyzyjnie umiejscawiając węzeł pod samym uchem. Kapitan gwardii stał wyprężony, z uniesioną szablą.
Naraz skazaniec wyprostował się i z oczami utkwionymi w twarzy Jamiego otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć.
Szabla błysnęła w porannym słońcu, werble zadudniły raz jeszcze i zamilkły. Spojrzałam na Jamiego: usta miał białe, oczy szeroko otwarte i nieruchome. Kątem oka dostrzegłam szarpnięcie liny oraz lekkie drgnięcie ciała przypominającego worek łachmanów. W dusznym powietrzu rozszedł się ostry odór uryny i kału.
Stojący po mojej drugiej stronie Fergus obserwował całą scenę bez emocji.
– Chyba nas jednak zauważył – mruknął z żalem.

***

Bezwładne ciało zakołysało się lekko, wahadłowym ruchem, niczym zawieszony na sznurku pion murarski. Przez tłum przebiegło westchnienie grozy i ulgi. Na rozpalonym niebie skrzeczały rybitwy. Od strony zatoki dochodziły dźwięki stłumione przez ciężkie powietrze, ale my znajdowaliśmy się w pierścieniu ciszy. Z miejsca, w którym stałam, słyszałam ciche kap… kap… kap… kropel spadających na ziemię z czubka rozkołysanego buta skazańca.
Nie znałam Gavina Hayesa i nie miałam powodów, by rozpaczać nad jego śmiercią, jednak cieszyło mnie, że zgon nastąpił szybko. Zerknęłam na niego przelotnie, z dziwnym wrażeniem, jakbym naruszała jego prywatność. Czułam się zażenowana, patrząc na tak intymną czynność wykonywaną na oczach tłumu.
Kat znał się na swoim fachu. Obyło się bez niegodnej szamotaniny, wytrzeszczonych oczu i wystawionego języka. Drobna, okrągła głowa Gavina
przekrzywiła się raptownie na bok, szyja wyprężyła się groteskowo, ale kark wyraźnie był złamany.
Kapitan gwardzistów, usatysfakcjonowany śmiercią Hayesa, gestem szabli nakazał wprowadzić pod szubienicę następnego skazańca. Powędrował wzrokiem wzdłuż szeregu czerwonych mundurów i naraz jego twarz stężała z wściekłości, a w tłumie rozległy się okrzyki podniecenia. Ludzie odwracali głowy i odpychali sąsiadów, próbując dostrzec coś tam, gdzie niczego nie było.
– Nie ma go!
– Tam jest!
– Trzymajcie go!
Trzeci więzień, wysoki, młody mężczyzna, wykorzystał chwilę śmierci Gavina do ucieczki i prześlizgnął się obok gwardzisty, który powinien go pilnować, lecz zamiast tego z fascynacją wpatrywał się w szubienicę.
Zauważyłam jakieś poruszenie za jednym ze straganów. W słońcu błysnęły jasne włosy. Kilku żołnierzy również je dostrzegło i ruszyło w tę stronę, ale pozostali rozbiegli się w innych kierunkach. Wszyscy zderzali się ze wszystkimi i na placu zapanował zamęt. Kapitan gwardzistów krzyczał coś z purpurową twarzą, ale jego głos nie zdołał przebić się poprzez zgiełk. Drugiego więźnia, który wydawał się zupełnie ogłuszony, pochwycono i poprowadzono z powrotem do budynku trybunału. Pod naporem krzyków kapitana czerwone kurtki pospiesznie wracały do szyku.
Jamie objął mnie wpół i odciągnął na bok. Tłum cofał się, ustępując przed oddziałami żołnierzy, którzy sformowali szeregi i pod dowództwem wściekłego, ponurego sierżanta odmaszerowali, by otoczyć teren.
– Poszukajmy lepiej Iana – powiedział Jamie, wymijając grupę podnieconych czeladników. Spojrzał na Fergusa i ruchem głowy wskazał na platformę z ponurym ładunkiem. – Zabierz ciało, dobrze? Spotkamy się później Pod Wierzbą.
– Myślisz, że go złapią? – zapytałam, gdy przepychaliśmy się przez tłum na brukowanej uliczce prowadzącej w stronę nabrzeża.
– Myślę, że tak. Gdzie niby miałby uciec? – odrzekł nieobecnym głosem, z pionową zmarszczką między brwiami. Najwyraźniej wciąż myślał o zmarłym i niewiele uwagi pozostało mu dla żywych.
– Czy Hayes miał jakąś rodzinę?
Jamie pokręcił głową.
– Pytałem go o to, gdy przyniosłem mu whisky. Mówił, że jego brat chyba jeszcze żyje, ale nie miał pojęcia, gdzie się podziewa. Zesłano go wkrótce po powstaniu, Hayes sądził, że do Wirginii, jednak od tamtej pory nie miał od niego żadnych wiadomości.
Nie było w tym nic dziwnego. Zesłaniec nie miał jakiejkolwiek możliwości kontaktu z krewnym pozostałym w Szkocji, chyba że pracodawca okazał się na tyle miły, by wysłać list w jego imieniu. A poza tym to bardzo mało prawdopodobne, by list dotarł do Gavina Hayesa, który przez dziesięć lat przebywał w więzieniu Ardsmuir, nim sam również doczekał się transportu.
– Duncan! – zawołał Jamie.
Wysoki, szczupły mężczyzna odwrócił się i podniósł dłoń w pozdrowieniu, a potem zręcznie niczym korkociąg przebił się przez tłum, odpychając przechodniów szerokimi ruchami jedynej dłoni.
– Mac Dubh. Pani Claire – skłonił głowę. W rysach jego pociągłej, szczupłej twarzy malował się zastygły smutek. On również był kiedyś więźniem w Ardsmuir, razem z Hayesem i Jamiem, ale ponieważ na skutek zakażenia krwi stracił ramię, nie został zesłany razem z nimi. Nie nadawał się, by sprzedać go do pracy, udzielono mu więc amnestii i wypuszczono na wolność, by głodował. W takim stanie odnalazł go Jamie.
– Biedny Gavin. Świeć Panie nad jego duszą – powiedział teraz Duncan, kręcąc głową.
Jamie w odpowiedzi wymamrotał coś po gaelicku i przeżegnał się, a potem wyprostował ramiona, z widocznym wysiłkiem strząsając z siebie przygnębienie całego dnia.
– Ano tak. Muszę pójść do doków i rozejrzeć się za statkiem dla Iana. Potem pomyślimy o pogrzebie Gavina, ale najpierw muszę załatwić sprawę z chłopakiem.
Przedzieraliśmy się w stronę doków pomiędzy grupami podnieconych plotkarzy, starając się omijać przepychające się we wszystkie strony wózki i platformy. Od drugiego końca nabrzeża maszerował oddział żołnierzy w czerwonych kurtkach. Słońce odbijało się od czubków ich bagnetów, marszowy rytm kroków na tle gwaru przypominał stłumiony dźwięk werbli. Nawet łomoczące wózki zatrzymywały się, by ich przepuścić.
– Pilnuj kieszeni, Angielko – mruknął Jamie, gdy przeciskaliśmy się między niewolnicą w turbanie, tulącą do siebie dwójkę dzieci, a ulicznym kaznodzieją, który przycupnął na skrzynce. Krzyczał coś o grzechu i pokucie, ale poprzez hałas można było dosłyszeć ledwie co trzecie słowo.
– Jest zaszyta – zapewniłam go, na wszelki wypadek dotknęłam jednak niewielkiego woreczka przy udzie. – A twoja sakiewka?

 
Wesprzyj nas