Porywająca akcja, nieprzewidywalna fabuła i niezwykła panorama starożytnego świata. Przed nami pierwszy tom bestsellerowej trylogii „Kroniki Zapomnianego Legionu”.


TRZECH MĘŻCZYZN
Tarkwiniusz, etruski wojownik i wróżbita. Brennus Gall, jeden z najbardziej przerażających rzymskich gladiatorów. I Romulus, chłopiec-niewolnik, sprzedany do szkoły gladiatorów, ale marzący o zemście za los swój i siostry bliźniaczki, Fabioli.

JEDNA KOBIETA
Fabiola, sprzedana do domu publicznego jako trzynastolatka. Kochana przez jednego z najpotężniejszych ludzi Rzymskiej Republiki. Pełna nienawiści do nieznanego ojca, który zgwałcił jej matkę.

NIEWOLNICY RZYMU
Ich losy są splecione ze sobą w fascynującej odysei. Zaczyna się ona w przesiąkniętym korupcją i przemocą Rzymie, ale kończy dużo dalej, na granicy znanego świata, gdzie obszarpane pozostałości rzymskiej armii – Zapomniany Legion – będą się zmagać z przytłaczającymi przeciwnościami, gdzie trzej mężczyźni staną oko w oko ze swoim przeznaczeniem.

***

„Oto mistrzowski debiut, którego nie wolno przegapić”
James Rollins, bestsellerowy autor serii Sigma Force

„Bardzo podobał mi się Zapomniany Legion – tak bardzo, że czytałam do 2.00 w nocy, żeby go dokończyć! Gdy inni bawią się w elitarnym świecie senatorów, legatów i zamożnych kupców, Kane zanurza się w jego ponurym podbrzuszu – królestwie niewolnictwa, prostytucji i rzezi gladiatorów”
M. C. Scott, uznana autorka serii Rzym i Boudica

Ben Kane
Zapomniany Legion
Tłumaczenie: Arkadiusz Romanek
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 lipca 2015


Pliniusz Starszy wspomniał w Historii naturalnej, że Rzymianie, którzy przeżyli bitwę pod Carrhae w 53 r. p.n.e., zostali wysłani do Margiany.
Kraina ta, obecnie w granicach Turkmenistanu, znajdowała się ponad tysiąc pięćset mil od miejsca, gdzie trafili do niewoli. Dziesięciu tysiącom rzymskich legionistów powierzono zadanie ochrony lokalnej granicy Królestwa Partów. W ten sposób dotarli oni dalej na wschód niż jacykolwiek Rzymianie w historii.
Słuch o nich zaginął? Ta historia tak się nie kończy.
W 36 r. p.n.e. chiński historyk Ban Gu zanotował, że żołnierze armii wodza Hunów, o imieniu Jzh-jzh, i władcy miasta na Jedwabnym Szlaku, walczyli w „formacji rybiej łuski”. Termin użyty w jego opisie ma charakter unikalny w chińskiej literaturze i wielu historyków twierdzi, iż odnosi się do ściany zachodzących na siebie tarcz. W tym czasie tylko Macedończycy i Rzymianie walczyli w taki właśnie sposób. Aby żołnierze Hunów mogli naśladować Greków, wiedza na temat taktyki wojsk greckich musiałaby przetrwać w tej okolicy przez ponad wiek. Co ciekawe, bitwa o której wspomina Ban Gu, odbyła się zaledwie siedemnaście lat po bitwie pod Carrhae, w miejscu leżącym w odległości mniejszej niż pięćset mil od granicy Margiany.
Dalej na wschodzie, już w granicach Chin, znajdowała się niegdyś osada nazywana Liqian. Nie wiadomo dokładnie, skąd wzięła się nazwa miejscowości, ale naukowcy uważają, że pierwotnie nosiła nazwę Li-Jien, co w starym chińskim dialekcie oznaczało ni mniej, ni więcej tylko „Rzym”, a została założona między 79 r. p.n.e. i 5 r. n.e. Wyjątkowo duża liczba współcześnie zamieszkujących te tereny osadników wyróżnia się cechami rasy białej – jasnymi włosami, orlimi nosami i zielonymi oczyma. Badacze z pobliskiego uniwersytetu analizują obecnie próbki DNA, aby przekonać się, czy ludzie ci mogą być potomkami dziesięciu tysięcy legionistów, którzy spod Carrhae pomaszerowali na wschód i… na karty historii.
Zapomniany legion.

Prolog


Rzym, 70 r. p.n.e.

Hora undecima. Jedenasta godzina pory dziennej. Ściany budynków bezładnie rozrzuconych nad brzegami Tybru zabarwiał już delikatnie czerwony blask zachodzącego słońca. Rzadko wdzierająca się aż tak daleko w głąb wybrzeża bryza znad morza przyniosła rześkie podmuchy powietrza, które penetrowały gęstą zabudowę, obdarzając mieszkańców łaską ulgi od dusznych letnich upałów. Ludzie wylegli wreszcie z domów i mieszkań, aby dokończyć sprawy, których nie zdążyli załatwić wcześniej, pogawędzić ze znajomymi przy rozstawionych kramach lub napić się czegoś mocniejszego w wychodzących na ulice gospodach. Handlarze głośno pokrzykiwali, walcząc o uwagę przechodniów, a ich zachęty mieszały się ze śmiechem dokazujących dzieci, które bawiły się beztrosko pod czujnym okiem matek. Gdzieś z centrum miasta, od strony forum, dochodził jednostajny dźwięk śpiewów z jakiejś świątyni.
To był czas spotkań towarzyskich. Bezpieczny czas. Jednak w wąskich uliczkach i na małych podwórkach cienie zaczynały się już wydłużać. Światło słoneczne powoli ześlizgiwało się po wysokich kamiennych kolumnach i posągach bogów, oddając władanie nad ulicami ciemniejszym i mniej przyjaznym szarym barwom. Najdłużej nocy opierać się będzie siedem wzgórz, tworzących serce Rzymu. Tam słońce zawsze gości najdłużej, choć co wieczór i tak w końcu oddaje wzniesienia we władanie mrokowi.
Mimo późnej godziny Forum Romanum wciąż było pełne ludzi. To centrum religijnego, towarzyskiego i politycznego życia miasta sąsiadowało z budynkiem senatu. Otaczały je świątynie i basilicae, ogromne namioty ze straganami sklepikarzy, kramami wróżbitów, prawników i skrybów, niestrudzenie trwających przy swoich niewielkich stoiskach. Dzień już się kończył, ale przecież ktoś może nagle potrzebować pomocy do spisywania testamentu. Ktoś może potrzebować przepowiedni lub pisma opisującego niecne czyny wroga. Obnośni sprzedawcy krążyli po okolicy, oferując soki owocowe, które dawno już przestały być chłodne i orzeźwiające. Po zakończeniu długich obrad w budynku senatu do domów wracali też politycy, zatrzymujący się niechętnie i tylko wówczas, gdy nie dało się już uniknąć kontaktu wzrokowego i rozmowy z jakimś poplecznikiem.
Niewolnicy, gdy tylko dostrzegli swoich panów, natychmiast odrywali się od gier prowadzonych na prowizorycznych planszach, sporządzonych na schodach. Ostrożnie unieśli lektyki, aby nie urazić pęcherzy na spalonych słońcem ramionach, po czym szybko zniknęli w tłumie.
Na schodach świątyni została tylko garstka najbardziej zdeterminowanych żebraków, liczących na jałmużnę. Wśród nich znalazło się kilku okaleczonych weteranów, wciąż jeszcze pełnych dumy niezwyciężonych legionów, którym Republika zawdzięczała swoje bogactwo i pozycję. Ci ciągle mieli na sobie poszarpane resztki rynsztunku – kolczugi, w których było więcej rdzy niż pierścieni z żelaza, i ledwo trzymające się w całości brązowe tuniki. Za miedzianą monetę gotowi byli opowiedzieć o swoich wojennych losach, dzieląc się historiami o przelanej krwi, utraconych kończynach i towarzyszach pochowanych w obcych krainach.
Na chwałę Rzymu!
Pomimo zapadającego zmierzchu nie pustoszało również Forum Boarium, gdzie handlowano zwierzętami. Po dniu spędzonym pod palącym słońcem niesprzedane bydło ryczało z pragnienia. Owce i kozy zbijały się w grupy, przerażone zapachem krwi, spływającej z nieodległych bloków rzeźników rozbierających mięso. Ich właściciele, drobni rolnicy z okolicznych wsi, przygotowywali się do odprowadzenia zwierząt na nocne pastwiska, znajdujące się tuż za murami miasta. Wśród kramów z jadłem na Forum Olitorium ciągle uwijali się sklepikarze. Zapach dojrzałych melonów, brzoskwiń i śliwek mieszał się z aromatem orientalnych przypraw, charakterystyczną wonią świeżych ryb i tego, co zostało ze sprzedawanego tu przez cały dzień chleba. Handlarze starali się już pozbyć resztek owoców i warzyw, dlatego gotowi byli dać spore upusty każdemu, kto okazał choćby najmniejsze zainteresowanie oferowanymi produktami i przyciągnął ich uwagę. Plebejuszki wracały z zakupów, zaaferowane plotkami z innymi kobietami. Przed powrotem do domów może zdążą wstąpić do świątyń na krótką modlitwę. Wysłani w ostatniej chwili po brakujące do przyrządzenia wieczornej uczty składniki, niewolnicy przeklinali zapadające ciemności.
Niemniej jednak wszędzie tam, gdzie nie można było liczyć na ochronę, jaką dawały otwarte przestrzenie, ludzie starali się jak najszybciej wrócić do domów. Każdy porządny Rzymianin wolałby raczej nie zamarudzić na dworze po zachodzie słońca, zwłaszcza w ponurych zaułkach pomiędzy insulae, zbitych w ciasne grupy czynszówek, w których mieszkała większość obywateli miasta. W nocy nieoświetlone ulice dostawały się we władanie złodziei i morderców.

Rozdział I
Tarkwiniusz

Północna Italia, 70 r. p.n.e.

Kruk podskoczył i wylądował na głowie martwej owcy, po czym spojrzał wyzywająco na Tarkwiniusza. Wciąż jeszcze dzieliło ich ponad pięćdziesiąt kroków. Ptak zaskrzeczał z pogardą i uderzył swoim potężnym dziobem w martwe oko ofiary. Truchło nie było starsze niż trzy dni, a wilki polujące w górach pożarły już większość mięsa, którego i tak zwierzę nie miało za wiele.
Tarkwiniusz schylił się po mały kamień, który szybko umieścił w łatce procy. Blondyn niepozornej postury nie rzucał się w oczy. Był odziany w luźną tunikę, sięgającą do ud i opasaną w talii. Na nogach miał solidne sandały.
– Oszczędź ptaka. To nie on zabił owcę – Olenus Aesar poprawił ręką nakrycie głowy, przyklepując lekko czubek skórzanego nakrycia głowy. – Corvus bierze tylko to, co zostawią inni.
– Nie podoba mi się, że wyjadają im oczy – Tarkwiniusz wykonał wolno półobrotu, przygotowując się od wystrzelenia kamienia.
Starzec nic nie odpowiedział. Osłonił oczy przed słońcem, uniósł głowę i długo wpatrywał się w szerokie końcówki skrzydeł wyraźnie odcinających się na tle chmur myszołowów, unoszących się nad ziemią na ciepłych prądach powietrza.
Tarkwiniusz spojrzał na niego z uwagą. Nie śmiał wypuścić kamienia. Od czasu, gdy wiele lat temu haruspik wybrał go spośród innych dzieci i przyjął na nauki, młody Etrusk nauczył się zwracać uwagę na wszystko, co mówi i robi jego mentor.
Olenus wzruszył kościstymi ramionami, które okrywał zgrzebny wełniany materiał szorstkiego płaszcza.
– To nie jest dobry dzień, żeby zabić świętego ptaka.
– Dlaczego nie? Co znowu? – Tarkwiniusz z westchnieniem niezadowolenia opuścił procę.
– Ależ proszę bardzo, chłopcze – Olenus uśmiechnął się, irytując Tarkwiniusza jeszcze bardziej. – Rób, co chcesz – zamachnął się w kierunku kruka. – Sam wybierasz swoją drogę.
– Nie jestem chłopcem – Tarkwiniusz obruszył się. Pozwolił kamieniowi upaść na ziemię. – Mam dwadzieścia pięć lat!
Naburmuszony spojrzał jeszcze raz na starca, po czym gwizdnął przeszywająco i uniósł w górę jedną rękę. Odpoczywający niedaleko pies w czarno-białe łaty podniósł się szybko i ruszył szerokim łukiem po stromym zboczu, ze wzrokiem utkwionym w grupie owiec i kóz, skubiących trawę na znajdującej się wyżej polanie. Zwierzęta natychmiast dostrzegły ruch psa i zaczęły wspinać się pod górę.
Kruk zakończył swój posiłek, zatrzepotał skrzydłami i odleciał.
Tarkwiniusz śledził go wzrokiem.
– Dlaczego nie mogłem ustrzelić tego cholernego ptaka?
– Znajdujemy się w miejscu, gdzie kiedyś stała świątynia Tinii, najpotężniejszego z naszych bogów… – Olenus zrobił długą pauzę dla zwiększenia efektu. Tarkwiniusz spojrzał pod nogi i dostrzegł wystający z ziemi kawałek płytki z czerwonej gliny. – A na niebie zaś unosi się dwanaście myszołowów.
Chłopak popatrzył w górę i zaczął liczyć ptaki.
– Dlaczego zawsze mówisz zagadkami?
Olenus postukał swoim krótką, zakrzywioną laską pękniętą płytkę na ziemi.
– To nie pierwszy raz dzisiaj, prawda?
– Wiem, że liczba dwanaście jest w naszej kulturze święta, ale… – Tarkwiniusz obserwował psa, który zaczął zaganiać trzodę z powrotem w ich kierunku, tak jak życzyłby sobie pasterz – …co to ma wspólnego z krukiem?
– Ta owca była dziś rano… Była dwunasta.
Chłopak podliczył szybko stracone zwierzęta.
– Ale przecież nie mówiłem ci o tej, którą znalazłem wcześniej rano w parowie! – zdziwił się.
– A corvus chciał pożywić się właśnie tu, w miejscu, w którym niegdyś składano ofiary – Haruspik dodał enigmatycznie. – Może jednak lepiej było zostawić go w spokoju, co?
Tarkwiniusz zmarszczył brwi, sfrustrowany, że wcześniej nie zauważył myszołowów i nie powiązał ich z miejscem, w którym się znajdują. Był zbyt zajęty myślami o wytrzebieniu wilków. Najwyższy czas na nie zapolować. Rufus Celiusz nie był specjalnie wyrozumiały i tolerował te wycieczki w góry tylko dlatego, że po jego powrocie mógł wypytać go o Olenusa i jego stada. Arystokrata nie byłby zadowolony, usłyszawszy o kolejnych stratach, i Tarkwiniusz już zaczynał obawiać się tego, co czeka go po powrocie do latifundium Celiusza, leżącego u podnóża góry.
– Skąd wiesz o owcy w parowie?
– Czego uczyłem cię przez te wszystkie lata? Obserwacji! – Olenus odwrócił się od niego i przez chwilę wodził niewidzącymi oczyma za czymś, co istniało tylko w jego wyobraźni. – Kiedyś biło tu serce potężnego etruskiego miasta, noszącego dumną nazwę Faleria. Tarchun, założyciel Etrurii, wyznaczył jej święte granice, używając pługa z brązu, ponad półtorej mili stąd. W miejscu, gdzie teraz stoimy, czterysta lat temu tłoczyli się Etruskowie, zajęci swoimi codziennymi sprawami.
Tarkwiniusz próbował wyobrazić sobie scenę, którą haruspik opisywał tak wiele razy: wspaniałe budynki i świątynie Westy pełne akolitek Virgo Vestalis, szerokie ulice, wybrukowane blokami skamieniałej lawy. Wiwatujące tłumy podczas zawodów bokserskich, wyścigów i walk gladiatorów. Arystokratów nagradzających zwycięskich zawodników wieńcami i zbierających się w wielkich salach na wystawnych ucztach.
Po chwili jednak wizja przeszłości zupełnie zniknęła z jego umysłu. Z Falerii – będącej dawniej jednym z klejnotów w koronie ligi Etrurii – zostało zaledwie kilka rozpadających się kolumn i niezliczone kawałki rozbitych płytek. Po raz kolejny chłopak uświadomił sobie z bólem, że nie ma żadnego sposobu, by cofnąć czas. Długi związek z haruspikiem sprawiał, że historia starcia cywilizacji Etrusków z powierzchni ziemi wydawała mu się jeszcze trudniejsza do zaakceptowania.
– Zagarnęli wszystko. Prawda? – Tarkwiniusz splunął ze złością. – Rzymska cywilizacja jest niemal pełną kopią kultury Etrusków.
– Tak. Aż po dźwięki trąb na rozpoczęcie ważnych ceremonii i sygnały trąbek dla przekazania rozkazów na polach bitew – skwitował ironicznie Olenus. – Ukradli wszystko. Po tym, jak nas zniszczyli.
– Skurwysyny! Kto dał im do tego prawo?
– Tak było nam przeznaczone, Tarkwiniuszu. Wiesz o tym – Olenus spojrzał na młodego człowieka, po czym przeniósł wzrok na horyzont na wschodzie i południu. Woda w leżącym u podnóża góry jeziorze błyszczała, odbijając promienie słoneczne z oślepiającą intensywnością. – Znajdujemy się w samym sercu starożytnej Etrurii – Olenus się uśmiechnął. – U naszych stóp leży Jezioro Wadymońskie. Ziemia skrywa fundamenty świętego miasta.
– Jesteśmy jednymi z nielicznych Etrusków czystej krwi na ziemi – stwierdził gorzko Tarkwiniusz.
Pokonani i wchłonięci przez Rzymian Etruskowie zasymilowali się i tylko kilka rodzin dbało o zachowanie tradycji, pamiętając o tym, żeby ich dzieci łączyły się w etnicznie czyste związki. Tak postępowała też rodzina chłopaka. A dawne rytuały i tajemnice przekazywane były z pokolenia na pokolenie przez jednego haruspika drugiemu. Olenus był ostatnim mężczyzną ze starego rodu o wielkich tradycjach, którego korzenie sięgały daleko wstecz, do czasów rozkwitu potęgi Etrusków.
– Naszym przeznaczeniem było ponieść klęskę – odpowiedział Olenus. – Pamiętaj, że gdy wiele wieków temu ułożono kamień węgielny świątyni…
– Spod ziemi wykopano krwawiącą głowę.
– Mój poprzednik, Calenus Olenus Aesar, stwierdził, że to miał być znak, iż nasi ludzie będą rządzić całą Italią.
– I nie miał racji. Spójrz na nas teraz! – zawołał Tarkwiniusz. – Niewiele różnimy się od rzymskich niewolników.
Nie było już prawie żadnego Etruska, który dysponowałby jakąś realną polityczną władzą lub wpływami. Wszyscy stali się biednymi rolnikami lub, jak Tarkwiniusz i jego rodzina, ludźmi wynajmowanymi do ciężkiej pracy w dużych gospodarstwach rolnych należących do rzymskich nobili.
– Calenus był najlepszym haruspikiem w historii. Jak nikt inny potrafił odczytywać przyszłość z wątroby! – Olenus, rozemocjonowany, zamachał w powietrzu sękatymi rękoma. – Ten człowiek wiedział to, czego w tamtych czasach Etruskowie nie rozumieli i czego nie mogli zrozumieć. Nasze miasta nigdy się nie zjednoczyły. Dlatego gdy Rzym stał się wystarczająco silny, zostaliśmy pokonani. Zdobyli jedno miasto po drugim. I chociaż potrzebowali na to ponad stu pięćdziesięciu lat, przewidywania Calenusa okazały się słuszne.
– Tylko że tak naprawdę miał na myśli tych, którzy nas zniszczyli.
Olenus skinął głową.
– Parszywi Rzymianie! – Tarkwiniusz wściekle cisnął kamieniem w tę stronę, w którą odleciał kruk.
Nie zdawał sobie sprawy, że haruspik skrycie podziwiał jego zwinność i siłę. Wyrzucony przez niego kamień poleciał tak szybko, że zabiłby każdego człowieka, który stanąłby na jego drodze.
– Nawet ja z trudem akceptuję ten stan rzeczy – westchnął Olenus.
– Zwłaszcza jeśli pomyślisz, jak nami pomiatają – młodzieniec wyciągnął z torby skórzaną sakwę z wodą i podał ją swojemu mentorowi. – Jak daleko stąd do jaskini?
– Niedaleko – haruspik przełknął kilka dużych łyków. – Dzisiaj jednak dzień nie jest właściwy.
– Zaciągnąłeś mnie taki kawał i chcesz teraz tak po prostu zawrócić? Myślałam, że pokażesz mi wątrobę i miecz!
– Miałem to zrobić – odpowiedział Olenus łagodnie. Odwrócił się i zaczął schodził w dół zbocza, podpierając się swoją laską dla zachowania równowagi. – Ale bogowie dziś nam nie sprzyjają. Najlepiej będzie, jak wrócisz do latyfundium.
Minęło osiem lat, odkąd chłopak usłyszał po raz pierwszy opowieść o gladiusie Tarkwina, ostatniego etruskiego króla Rzymu, i o wątrobie wykonanej z brązu, jednym z niewielu istniejących źródeł wiedzy haruspików, którzy chcieli opanować trudną sztukę przepowiadania przyszłości z wnętrzności zwierząt ofiarnych. Tarkwiniusz koniecznie chciał zobaczyć ów starożytny artefakt. Tak często o nim słyszał! Chłopak wiedział jednak, że lepiej nie dyskutować z Olenusem, a kilka dni nie zrobi żadnej różnicy. Podrzucił swój plecak i sprawdził, czy wszystkie owce i kozy ruszyły już w stronę doliny.
– I tak muszę wybrać się tu z łukiem. Chcę przez kilka dni polować na wilki – Tarkwiniusz zdobył się na nonszalancki ton. – Nie można pozwolić, żeby myślały, że im się upiecze.
Olenus tylko mruknął w odpowiedzi.
Chłopak przewrócił oczami sfrustrowany. I tak nie zobaczy wątroby, dopóki haruspik nie uzna, że nadszedł właściwy czas.
Przywołał psa do nogi i podążył za Olenusem wąską ścieżką prowadzącą w dół zbocza.

 
Wesprzyj nas