Opublikowana w 1977 roku Pieśń Salomonowa jest trzecią z kolei powieścią Toni Morrison. Szybko zwróciła na siebie uwagę jako pierwsza „książka miesiąca” pióra czarnego pisarza. Zdobyła National Books Critics Award, a także przyczyniła się do przyznania autorce literackiej Nagrody Nobla w 1993 roku.


Opowiedziana pięknym poetyckim językiem saga rodu czarnych Amerykanów pokazuje trudny awans społeczny pewnej rodziny od niewolnictwa do klasy średniej. W książce nie występuje ani jeden biały bohater.

Żywy, realistyczny obraz świata czarnych Amerykanów jest pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji oraz anegdot i baśniowych wątków zaczerpniętych z folkloru.

***

Urzekająca powieść. Nazwać ją poezją byłoby niedomówieniem, bo to również wstrząsająca historia. Pełna skomplikowanych i niejednoznacznych postaci, z których nawet te najbardziej marginalne zapadają w pamięć.
Anne Tyler, „Washington Post Book World”

Artystyczna wizja składająca hołd dziedzictwu jednostki i całego narodu.
„Time”

Znakomicie skonstruowana opowieść czerpiąca z mowy codziennej oraz tradycji i języka literackiego, od Biblii począwszy, a na Faulknerze skończywszy.
„The Hudson Review”

Pieśń Salomonowa zmusza do refleksji i trzyma w napięciu jak najlepsza powieść przygodowa z elementami kryminału.

Toni Morrison – amerykańska powieściopisarka i eseistka, laureatka literackich nagród Pulitzera i Nobla. Debiutowała powieścią Najbardziej niebieskie oko (1970, po raz pierwszy wydana w Polsce nakładem Świata Książki w 2014). Była dyrektorem nowojorskiej oficyny wydawniczej Random House, wykładała na Princeton University. W serii Mistrzowie Prozy ukazały się również: Dom, Miłość, Umiłowana.

Toni Morrison
Pieśń Salomonowa
Przekład: Zofia Uhrynowska-Hanasz
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 20 maja 2015


Przedmowa

Od dawna opowieści artystów o muzach – „głosach” albo innych nośnikach „wizji” czy też natchnieniu, którego inaczej nie potrafią nazwać, budziły we mnie pogardę. Te muzy zawsze wydawały mi się wymysłem mającym chronić intuicję artysty, sposobem na uchylenie się od pytań w rodzaju: „Skąd ci przychodzą do głowy takie pomysły?”. Albo ucieczką przed próbami naruszenia delikatnej strefy pomiędzy autobiografią a fikcją literacką. Zawsze uważałam „tajemnicę” kreatywności za tarczę, jaką się zasłaniają artyści, by uniknąć artykułowania, analizowania czy choćby poznawania przez innych szczegółów ich procesu twórczego ze strachu, że ten proces zniknie.

Pisanie Pieśni Salomonowej wszystko to zmieniło. Nie miałam dostępu do tego, o czym chciałam pisać, aż do śmierci mojego ojca. W okresie smutku, z którym trudno sobie poradzić, nie było żadnych kłótni z rodzeństwem, poczucia winy ani żalu z powodu niewykorzystanych szans czy walk o tę albo inną pamiątkę. Każde z czwórki jego dzieci żywiło najgłębsze przekonanie, że to właśnie ono było najbardziej kochane. Dla jednego z nas poświęcił się bezgranicznie, ryzykując dom i pracę; inne z dzieci zabierał zawsze w lecie na mecze baseballowe. Leżeli wtedy razem na trawie i słuchali przenośnego radia, rozmawiając i oceniając poszczególnych zawodników. W towarzystwie swojej pierworodnej córki zawsze się rozpromieniał, zapewniając ją, że gotuje najlepiej ze wszystkich, nie wyłączając jego żony. Latami nosił w kieszeni mój list i w straszliwą zamieć śnieżną jechał samochodem, żeby mi pomóc. A co najważniejsze, do każdego z nas mówił językiem dostosowanym do jego potrzeb i możliwości.

O mnie miał zawsze wysokie mniemanie. Uważał mnie za osobę interesującą, zdolną, dowcipną, bystrą i wesołą. Nie podzielałam tej opinii i zawsze się dziwiłam, skąd się wzięła. Kiedy umarł, opłakiwałam śmierć tej dziewczyny – tej, która żyła w jego głowie. Może nawet bardziej niż jego samego – tak ogromnie dotknęła mnie strata osoby, za którą mnie uważał. Przypuszczam, że to dlatego, że czułam się bliższa jemu niż samej sobie – dlatego po śmierci ojca rozmyślnie szukałam jego rady w związku z zamiarem napisania książki, która mi ciągle umykała.
„Jacy są naprawdę mężczyźni, których znałeś?”.
I on mi odpowiedział.
Obojętne, jak to nazwiemy – muzą, intuicją, inspiracją, „ciemnym palcem, który prowadzi” czy „jasnym aniołem” – to coś istnieje pod wieloma postaciami i od tamtej pory zawsze temu czemuś ufałam.

Największym wyzwaniem dla mnie jako autorki Pieśni Salomonowej była radykalna zmiana w mojej wyobraźni: musiałam mianowicie zmienić punkt widzenia z kobiecego na męski. A to wymagało wyjścia z domu; „oddomowienia” krajobrazu mojego dotychczasowego warsztatu pracy. Musiałam zacząć podróżować. Latać samolotem. Pomyślałam, że w takiej stereotypowej jawnie męskiej narracji stosowniejsza będzie prosta chronologia, bez żadnego igrania z następstwem wypadków, jakie stosowałam we wcześniejszych powieściach. A zatem – podróż z wykorzystaniem takiej zdobyczy jak latanie: triumfalne zwieńczenie podróży poprzez ziemię do jej powierzchni, a potem woda i w końcu powietrze. Coś na kształt sagi. Epickiej opowieści według starej szkoły, tyle że z innymi znaczeniami. Rozpoczęcie powieści od samobójczego skoku agenta ubezpieczeniowego i zakończenie jej niebezpiecznym konfrontacyjnym przedsięwzięciem głównego bohatera miało zawrzeć w sobie element mistycznego, choć problematycznego, lotu tytułowego Salomona.

W innym miejscu obszernie pisałam o szczegółach dotyczących tego, jak powstają pewne zdania i jaką – mam nadzieję – spełniają funkcję. Pozwolę sobie przedstawić tu jeden przykład.
„Agent Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych na Życie Karoliny Północnej zapowiedział, że przeleci z dachu Szpitala Miłosierdzia na drugą stronę Jeziora Górnego o godzinie trzeciej”.
To deklaratywne zdanie ma ośmieszać dziennikarski sposób pisania. Z niewielkimi zmianami mogłoby ono rozpoczynać artykuł w małomiasteczkowej gazecie. Zdanie donosi o jakimś lokalnym niezbyt ważnym wydarzeniu, ale ja chciałam, żeby zawierało ważne znaki i informację o zasadniczym znaczeniu. Towarzystwo ubezpieczeniowe, o którym mowa, jest dobrze znane; zarówno jego właściciele, jak i klienci są czarni. Kluczowe słowa w nazwie to „życie” i „wzajemnych”. Oprócz tego mamy „Karolinę Północną” i „Jezioro Górne” – dwa punkty geograficzne sugerujące podróż z południa na północ, a więc główny szlak migracji czarnej ludności w literaturze dotyczącej tego problemu. Tutaj kierunek jest przeciwny: bohater udaje się na południe, by dojrzeć. Pozostałe ważne słowa to: „lecieć”, „miłosierdzie” i „zmiłowanie”; wszystkie one odgrywają w narracji bardzo ważną rolę: lot jako ucieczka lub konfrontacja; miłosierdzie i zmiłowanie jako niewypowiedziane pragnienie bohaterów książki. Jedni je okazują, inni nimi pogardzają, a jedna z bohaterek wykrzykuje: „Zmiłowania!” w zaimprowizowanej litanii nad trumną swojej wnuczki. Miłosierdzie wzrusza, odwraca się i w końcu wraca do Gitary na końcu książki, każąc mu okazać łaskę dawnemu przyjacielowi. Miłosierdzia pragniemy dla Hagar; miłosierdzia nie ma i nie potrzebuje Macon Nieboszczyk, senior; miłosierdzia domaga się od niego żona; miłosierdzia nie oczekują od białych mieszkańcy miasteczka, co znajduje wyraz w zmianie nazwy miejscowego szpitala ze Szpitala Miłosierdzia na Szpital Niemiłosierdzia. Ale jak w każdym zdaniu, tak i w tym zwrot następuje za sprawą czasownika „obiecywać”.
Otóż agent ubezpieczeniowy nie zapowiada, nie ogłasza, nie grozi; on obiecuje, jakby zawarł jakąś umowę z mieszkańcami miasteczka. Ma nadzieję, że jego lot, jak lot tytułowego bohatera do szpitala psychiatrycznego (do Kanady albo do wolności, albo towarzystwa zmarłych) lub do domu należy rozumieć jako czyn radykalny, domaganie się alternatywnych rozwiązań, zmiany istniejącego stanu rzeczy. Nie chce, by jego czyn był interpretowany jako zwykły desperacki gest, zakończenie bezowocnego życia, życia bez kontroli, tylko jako akt całkowitego oddania swojemu ludowi. A w odpowiedzi ludzi na jego decyzję jest jakaś czułość, skrucha i rosnący szacunek. („Nie wiedzieli, że on to w sobie ma”). Świadomość, że jego samobójstwo raczej ich przyciąga, niż odrzuca. W liście, który zostawia, prosi o przebaczenie. Przypięty do jego drzwi stanowi skromne zaproszenie skierowane do tych, którzy akurat będą tamtędy przechodzili.

Ze wszystkich lotów, o których mowa w powieści, najbardziej magiczny, najbardziej teatralny i – dla Mleczarza – najbardziej satysfakcjonujący jest lot Salomona. Odwrotnie niż w przypadku większości lotów, które kojarzą się z triumfem, a w każdym razie z sukcesem, ucieczka Salomona, skok agenta ubezpieczeniowego czy wyprawa Mleczarza są niejasne, niepokojące. Ucieczka Salomona z niewolnictwa oznacza zarazem porzucenie przez niego rodziny; agent ubezpieczeniowy zostawia list, w którym mówi, że jego samobójstwo jest aktem miłości, chociaż poczucie winy i rozpacz nie pozostają bez wpływu na jego decyzję. Mleczarz uważa, że ryzykując życie, odkupi śmierć Piłat, chociaż wie, że jego wróg pozbył się broni. Ale te wszystkie loty, te niegdysiejsze bohaterskie wyczyny są zupełnie inne w oczach porzuconych kobiet. Zarówno cytat, jak i tytułowa pieśń dobitnie mówią o tej dwoistości rozumienia. By wyrazić pochwałę kobiety, której cała uwaga jest skupiona na rodzinie i obowiązkach domowych, Mleczarz przywołuje łamigłówkę: że ta kobieta potrafi latać, nie odrywając się od ziemi.
Mój ojciec musiał się roześmiać.

CZĘŚĆ I

Rozdział I

Agent Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych na Życie Karoliny Północnej zapowiedział, że przeleci z dachu Szpitala Miłosierdzia na drugą stronę Jeziora Górnego o godzinie trzeciej. Dwa dni przed tym wydarzeniem na drzwiach swojego małego żółtego domku przypiął kartkę następującej treści: „O trzeciej po południu w środę osiemnastego lutego 1931 roku wystartuję z dachu Szpitala Miłosierdzia i pofrunę na własnych skrzydłach. Uprzejmie proszę wszystkich o przebaczenie. Kochałem was. (podpisano) Robert Smith, agent ubezp.”.

Pan Smith nie przyciągnął tak wielkiego tłumu jak Lindbergh cztery lata wcześniej – zjawiło się może czterdzieści czy pięćdziesiąt osób – a to z tej przyczyny, że przeczytano zawiadomienie dopiero w środę o godzinie jedenastej. O tej porze dnia, w samym środku tygodnia, plotki rozchodzą się powoli: dzieci są w szkole, mężczyźni w pracy, a większość kobiet sznuruje dopiero gorsety, żeby wyjść z domu i zobaczyć, co też za ochłapy można dostać u rzeźnika. Na miejscu byli tylko bezrobotni, ci, co pracują na swoim, i najmłodsi – którzy albo przyszli specjalnie, bo słyszeli o planowanym wyczynie, albo przypadkowo, bo akurat znajdowali się w bliższej wybrzeża części ulicy Nielekarskiej, której to nazwy nie uznawała poczta. Na planach miasta ulica ta figurowała jako ulica Mains, ale to właśnie tutaj mieszkał i umarł jedyny w mieście kolorowy lekarz; kiedy się więc sprowadził, w 1896 roku, jego pacjenci, z reguły mieszkańcy dzielnic odległych, zaczęli ją nazywać ulicą Lekarską. W miarę jak osiedlali się tu inni Murzyni, a poczta stawała się coraz powszechniejszym środkiem łączności, na ulicę Lekarską napływały listy z Luizjany, Wirginii, Alabamy i Georgii. Pracownicy poczty zwracali tę korespondencję nadawcom albo odsyłali do Urzędu Przesyłek Niedoręczonych. Jeszcze później, kiedy w roku 1918 kolorowi zostali objęci obowiązkiem służby wojskowej, wielu z nich w punktach poborowych w rubryce „adres” podawało: ulica Lekarska. W ten to sposób nazwa zyskała status quasi-oficjalny. Ale nie na długo. Ci z ojców miasta, dla których dbałość o nazewnictwo i utrzymanie charakterystycznych obiektów stanowiła główny nurt działalności politycznej, pilnowali, żeby „ulica Lekarska” nie pojawiała się nigdy w żadnych dokumentach oficjalnych. A że tylko mieszkańcy Dzielnicy Południowej posługiwali się tą nazwą, porozlepiano w sklepach, fryzjerniach i restauracjach tej części miasta zawiadomienia, w których informowano, że aleja biegnąca na południe i północ od ulicy Nadbrzeżnej wzdłuż jeziora aż do skrzyżowania dróg 6 i 2, wiodących do Pensylwanii, a jednocześnie równoległa do alei Rutherforda i Broadwayu, pomiędzy którymi się znajdowała, zawsze była, jest i będzie ulicą Mains, a nie Lekarską.

Było to ogłoszenie załatwiające sprawę rzetelnie i raz na zawsze: pozwalając mieszkańcom Dzielnicy Południowej zachować żywe wspomnienia, czyniło jednocześnie zadość życzeniom ojców miasta. Czarni zaczęli więc nazywać ulicę Nielekarską, a położony w jej północnej części szpital dla ubogich Szpitalem Niemiłosierdzia, jako że dopiero w roku 1931, w dzień po skoku pana Smitha z jego dachu, pozwolono pierwszej kolorowej kobiecie urodzić na oddziale zamiast, jak dotychczas, na schodach. Przyczyn tej niesłychanej wprost wielkoduszności nie należało jednak upatrywać w fakcie, że rodząca była jedynym dzieckiem owego czarnego lekarza – w ciągu bowiem całej swojej kariery zawodowej doktor nie dochrapał się przywileju korzystania ze szpitala i tylko dwoje spośród jego pacjentów, białych oczywiście, dostąpiło tego zaszczytu. Zresztą w roku 1931 doktor od dawna już nie żył. To widocznie skok pana Smitha nad głowami lekarzy sprawił, że ją wpuścili. Tak czy siak, jeśli nawet przekonanie małego agenta ubezpieczeniowego, że umie latać, nie miało żadnego wpływu na miejsce jej porodu, to z pewnością zdecydowało o jego terminie.

Kiedy córka zmarłego lekarza zobaczyła, jak pan Smith wyłania się zza kopuły dachu, dokładnie tak jak zapowiedział, z wielkimi skrzydłami z błękitnego jedwabiu zachodzącymi na piersi, upuściła kryty kosz pełen czerwonych płatków róż z aksamitu. Wiatr porwał je, rozwiewając na wszystkie strony i osadzając na małych kupkach śniegu. Kilkunastoletnie córki kobiety rzuciły się zbierać płatki, podczas gdy matka jęczała, trzymając się za podbrzusze. O ile zamęt wywołany pogonią za płatkami wzbudził powszechne zainteresowanie, o tyle jęki ciężarnej kobiety – nie. Wszyscy wiedzieli, że dziewczynki ślęczą godzinami, najpierw odrysowując formy, a następnie wycinając i fastrygując kosztowny aksamit, i że dom towarowy Gerhardta z pewnością odrzuci zabrudzone płatki.

Przez chwilę panował miły, wesoły nastrój. Mężczyźni przyłączyli się do gonitwy i usiłując zbierać płatki, zanim przemokną, albo je łapali w powietrzu, gnane podmuchami wiatru, albo delikatnie podnosili ze śniegu. Małe dzieci nie mogły się zdecydować, czy obserwować opasanego błękitem człowieka na dachu, czy migające skrawki czerwieni na śniegu. Problem sam się rozwiązał w momencie, kiedy pewna kobieta zaczęła śpiewać. Stojąca na końcu tłumu solistka była ubrana równie ubogo, jak córka doktora kosztownie. Ta ostatnia nosiła zgrabny szary płaszcz z charakterystyczną dla kobiet ciężarnych kokardką na brzuchu, czarny kapelusz i kalosze na cztery guziki. Śpiewająca miała naciągniętą na czoło czapkę żeglarską z dzianiny, a zamiast zimowego płaszcza starą kołdrę, w którą była otulona. Z głową przechyloną na bok i z oczyma utkwionymi w panu Robercie Smisie śpiewała potężnym kontraltem:

Wujaszek odleciał, do nieba się wzbił.
Tam wrócił Wujaszek, gdzie dom jego był.

Kilka osób spośród zebranego tłumu zaczęło się trącać i chichotać. Inni stali zasłuchani, jakby to była pełna ekspresji muzyka fortepianowa uzupełniająca efektami dźwiękowymi niemy film. Trwali tak przez jakiś czas, nie wykrzykując nic do pana Smitha, każdy zajęty jednym z pomniejszych wydarzeń, jakie się wokół rozgrywały, dopóki nie pojawili się ludzie ze szpitala.

To, co się stało, obserwowali przez okna – początkowo z miernym zainteresowaniem, a następnie, w miarę jak tłum nacierał na szpitalne mury – z niepokojem. Zastanawiali się, czy to przypadkiem nie jedna z akcji organizowanych przez grupy antyrasistowskie. Ale stwierdziwszy brak jakichkolwiek plakatów czy mówców, odważyli się wychynąć, nie bacząc na zimno: chirurdzy w białych fartuchach, personel administracyjny w ciemnych marynarkach i trzy pielęgniarki w nakrochmalonych fartuchach.

Widok pana Smitha i jego wielkich błękitnych skrzydeł, śpiewającej kobiety i rozsypanych płatków róż zaparł im dech w piersiach. Niektórzy pomyśleli przez moment, że to jakaś demonstracja religijna. Ostatecznie do Filadelfii, siedziby Ojca Bożego, nie było tak daleko. Może dziewczęta trzymające koszyki z kwiatami to dziewice z jego świty? Ale śmiech mężczyzny o złotych zębach sprowadził ich na ziemię. Przestali się gapić i zaczęli wydawać polecenia. Ich krzyki i bieganina spowodowały ogromne zamieszanie tam, gdzie przedtem było po prostu kilku mężczyzn i parę dziewcząt uganiających się za skrawkami aksamitu oraz śpiewająca kobieta.
Jedna z pielęgniarek, usiłując zapanować nad chaosem, zaczęła się rozglądać po otaczających ją twarzach. W pewnym momencie zobaczyła tęgą kobietę, która wyglądała tak, jakby mogła ruszyć z posad ziemię, gdyby tylko chciała.
– Ty – powiedziała, zbliżając się do niej – czy to twoje dzieci?
Tęga kobieta wolno odwróciła głowę, unosząc brwi, zdziwiona tym bezceremonialnym sposobem zwracania się do niej. Następnie stwierdziwszy, do kogo należy głos, opuściła brwi i przysłoniła powiekami oczy.
– Słucham panią?
– Poślij no jednego z tych dzieciaków do izby przyjęć. Powiedz, żeby sprowadził tu szybko strażnika. O, ten mały może iść. Ten tutaj. – Wskazała pięcio- czy sześcioletniego chłopaka o kocich oczach.
Wzrok tęgiej kobiety ześliznął się po palcu pielęgniarki na dziecko, które tamta wskazywała.
– To Gitara, proszę pani.
– Co?
– Gitara.
Pielęgniarka popatrzyła na kobietę, jakby tamta mówiła po walijsku. Potem zamknęła usta, ponownie spojrzała na kociookiego chłopaka i splatając palce, bardzo wolno wypowiedziała następne słowa już bezpośrednio do niego:
– Posłuchaj no, pójdziesz do szpitala od tyłu. Będzie tam napisane na drzwiach: „Izba przyjęć”. P r z y j ę ć. Znajdziesz tam strażnika. Powiedz mu, żeby tu przyszedł jak najprędzej. No, ruszaj się! Ale już! – Rozplotła palce i zaczęła wykonywać rękami takie ruchy, jakby odpychała od siebie mroźne powietrze.
Podszedł do niej mężczyzna w brązowym garniturze, wydmuchujący białe obłoczki pary.
– Już jedzie straż pożarna. Niech pani wejdzie do środka, bo pani zamarznie na śmierć.
Pielęgniarka skinęła głową.

 
Wesprzyj nas