Powieść o dojrzewaniu dwóch młodych mężczyzn dokonującym się w trakcie burzliwej rewolucji w jednym z afrykańskich państw. Opuszczając bezpieczne zacisze uniwersyteckiego kampusu, zostają wciągnięci w wir niepokojących wydarzeń.


Kiedy granica między idealizmem a przemocą coraz bardziej się zaciera, losy bohaterów się rozdzielają – jeden naraża się na skrajne niebezpieczeństwo, angażując się bez reszty w wojenne działania, drugi znajduje schronienie na obczyźnie, w małym miasteczku na amerykańskim Środkowym Zachodzie.

Tam, podając się za studenta, który przybył do USA w ramach wymiany, zakochuje się w pracownicy społecznej i wtapia się w małomiasteczkową społeczność. Lecz na sielankę kładą się cieniem tajemnice jego przeszłości: czyny, jakie popełnił, i zadanie, którego nie doprowadził do końca. Nade wszystko zaś prześladują go wspomnienia ukochanego druha, z którym rozstał się w Afryce, charyzmatycznego przywódcy, który najpierw pchnął go w sam środek rewolucyjnej walki, a później poświęcił wszystko, aby zapewnić mu wolność.

„Wszystkie nasze imiona” zachwyca wizją i językową maestrią. Wywodząc się z wielkiej tradycji prozy Naipula, Greene’a i Achebe, Mengestu daje nam powieść polityczną, która jest zarazem urzekającym przedstawieniem miłości i łaski, samostanowienia, oraz imion, jakie nam nadano, i imion, jakie zyskaliśmy.

***

Mengestu przedstawia zderzenie kultur z niepokojącą przenikliwością… Barwnie odmalowuje pejzaże, lecz skupia się na bohaterach – Isaaku, rozczarowanym wizjonerze; Isaaku, tajemniczym uchodźcy; Helen, wrażliwej kochance, bohaterach uwikłanych w splot powiązań i rozstań, oddania i porzucenia, nadziei i zawodu.
„Publishers Weekly”

Mengestu przedstawia zderzenie kultur z niepokojącą przenikliwością

Dinaw Mengestu urodził się w roku 1978 w Addis Abebie w Etiopii. Studiował na Uniwersytecie Georgetown, kurs kreatywnego pisania ukończył na Uniwersytecie Columbia. Był stypendystą Nowojorskiej Fundacji dla Sztuki i Fundacji Lannana, trafił na listę dwudziestu najlepszych pisarzy przed czterdziestką zdaniem „The New Yorker”. Publikował m.in. w: „The New Yorker”, “Rolling Stone”, “Harper’s Magazine”, “The Wall Street Journal” i “Granta”. Jest autorem The Beautiful Things That Heaven Bears oraz Jak czytać znaki. Otrzymał dwie nagrody dla młodych twórców, 5 Under 35 od National Book Foundation oraz 20 Under 40 nadawaną przez „The New Yorker”. Mieszka w Nowym Jorku.

Dinaw Mengestu
Wszystkie nasze imiona
Przekład: Sławomir Studniarz
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 6 maja 2015


ISAAK

Kiedy Isaak i ja spotkaliśmy się po raz pierwszy na uniwersytecie, obaj udawaliśmy, że kampus i ulice stolicy znamy tak dobrze jak gliniaste drogi zapadłych wiosek, gdzie dorastaliśmy i mieszkaliśmy jeszcze kilka miesięcy temu, choć pobyt w mieście był dla nas zupełnie nowym doświadczeniem. Nie mieliśmy pojęcia, co oznacza życie w tak bliskim sąsiedztwie tylu ludzi, których twarzy, a co dopiero imion, nigdy nie poznamy. W tamtych czasach stolica przeżywała rozkwit. Przybywało mieszkańców, pieniędzy, nowych samochodów i jeszcze nowszych budynków, w większości postawionych w pośpiechu tuż po odzyskaniu przez kraj niepodległości, w porywie napędzanym szumnymi obietnicami socjalistycznego, panafrykańskiego marzenia, które po niemal dziesięciu latach wolności podobno było tuż za rogiem i, jak zapewniali pospołu prezydent i radio, miało się spełnić lada dzień. Kiedy Isaak i ja przyjechaliśmy do stolicy, sporo tych budynków zaczynało powoli niszczeć, zaniedbanych czy wręcz zupełnie zapomnianych, lecz nadal utrzymywała się nadzieja, że nadejdzie lepsze jutro, a nam, jak wszystkim innym zresztą, chodziło o to, żeby upomnieć się o należny udział w przyszłym dobrobycie.

W drodze do stolicy rozstałem się ze wszystkimi imionami, które nadali mi rodzice. Miałem niespełna dwadzieścia pięć lat, lecz wiek o niczym nie świadczył. Odrzuciłem te imiona, kiedy autobus, którym podróżowałem, przejechał przez granicę i znalazłem się w Ugandzie. Zbliżaliśmy się do Jeziora Wiktorii; wiedziałem, że Kampala leży gdzieś niedaleko, na przeciwległym brzegu, lecz już wtedy określałem ją w myślach jako „stolicę”. Miasto o nazwie Kampala nie odpowiadało rangą moim wyobrażeniom, było częścią Ugandy, „stolica” zaś, tak długo, jak pozostawała nienazwana, wymykała się tego rodzaju zależności. Podobnie jak ja nie należała do nikogo i każdy mógł rościć sobie do niej prawo.

Pierwsze tygodnie pobytu w stolicy zeszły mi na próbach naśladowania chłopaków, którzy gromadzili się w okolicach uniwersytetu albo przesiadywali w kawiarniach i barach nieopodal. W tamtych czasach wszystkim chłopcom w naszym wieku marzyło się zostać bojownikiem o sprawę. W kampusie, a nawet w dzielnicach nędzy, w których mieszkaliśmy Isaak i ja, pełno było Lumumbów, Marleyów, Malcolmów, Cesairów, Kenyattów, Senghorów i Selassich, chłopców każdego ranka po przebudzeniu przywdziewających strój swoich idoli – czarne kapelusze i oliwkowe mundury. Nie mogłem się z nimi równać, więc tylko zapuściłem rzadką bródkę. Kupiłem używane zielone spodnie, które nosiłem codziennie nawet wtedy, kiedy już poprzecierały się na kolanach. Uważałem się za początkującego rewolucjonistę, mimo że do stolicy przyjechałem z innych pobudek. Dziesięć lat wcześniej na uniwersytecie odbył się ważny zjazd afrykańskich pisarzy i uczonych. Dowiedziałem się o nim z gazety, która trafiła do mojej wioski z tygodniowym opóźnieniem.
Konferencja ta nadała ostateczny kształt mym młodzieńczym pragnieniom, które do tej pory ograniczały się po prostu do porzucenia rodzinnych stron. Odtąd wiedziałem już, dokąd mam się udać i kim chcę zostać: sławnym pisarzem otoczonym podobnie myślącymi ludźmi w sercu najwspanialszego na całym kontynencie miasta, bo takim zapewne było.

Przybyłem do stolicy kiepsko przygotowany. Przeczytałem z tuzin razy te same wiktoriańskie powieści i ubrdałem sobie, że nadal tak się mówi po angielsku. Do wszystkich zwracałem się „sir”. Nikt, z kim rozmawiałem, nie wierzył, że ma przed sobą rewolucjonistę, a na to, żeby podawać się za stawiającego pierwsze kroki pisarza, brakowało mi śmiałości. Zanim poznałem Isaaka, nie udało mi się nawiązać żadnych przyjaźni. Z długimi chudymi nogami i pociągłą twarzą, zdaniem Isaaka, wyglądałem bardziej na profesora niż na bojownika. Tak też na początku mnie nazywał: „Profesor”; to był pierwszy, lecz nie ostatni przydomek, jakim mnie obdarzył.
– A jak mam się do ciebie zwracać? – zapytałem.
Zakładałem, że podobnie jak pozostali na użytek publiczny przyjął inne imię, pod którym chciał być znany. Był niższy ode mnie, ale znacznie lepiejzbudowany. Na rękach prężyły mu się mięśnie i żyły, których wypukłości niczym blizny znaczyły całe przedramiona. Miał posturę typową dla żołnierza, czego nie można było powiedzieć ani o jego twarzy, ani o sposobie bycia. Często uśmiechał się i żartował, i przez myśl by mi nie przeszło, że jest w stanie zrobić komuś krzywdę.
– Na razie wystarczy „Isaak” – odparł.
Imię „Isaak” nadali mu rodzice i tylko nim się posługiwał przez cały ten czas, kiedy przebywaliśmy w stolicy. Jego rodzice zginęli podczas ostatniej serii walk poprzedzających zdobycie niepodległości. Zostawili mu w spadku imię „Isaak”, a kiedy jego rewolucyjne marzenia legły w gruzach i stanął przed wyborem: zostać czy uciekać z kraju, imię to przekazał mnie jako swój ostatni i najcenniejszy dar.

***

Od początku Isaak gorzej ode mnie znosił pobyt w stolicy. To miasto zawsze było mi obce i, co dopiero później zrozumiałem, takie miało pozostać bez względu na to, jak wyobrażałem sobie swoją przyszłość. Z Isaakiem sprawa przedstawiała się inaczej. Uganda była jego ojczyzną, a Kampala stanowiła jej serce. Jego rodzina pochodziła z północy kraju, wywodziła się z tamtejszych roślejszych, ciemniejszych plemion, które, jak uznał pewien uczony z Cambridge, odznaczały się większą wojowniczością niż ich drobniejsi kuzyni z południa. Gdyby Brytyjczycy się nie wynieśli, Isaaka czekałaby świetlana przyszłość. Już we wczesnych latach nauki dał się poznać jako uczeń na tyle zdolny, by mówiono, że w przyszłości mógłby zostać wysłany na studia za granicę, może do prywatnej szkoły w Londynie, gdzie kształciłby się za pieniądze z rządowego stypendium. Lecz całe to kolonialne przedsięwzięcie skończyło się nagle, jakby w ciągu jednego krwawego popołudnia, i chłopcy, tacy jak Isaak zostali osieroceni po raz drugi. Choć Isaak przyjechał do stolicy zaledwie kilka tygodni przede mną, na podstawie zasłyszanych pogłosek i opowieści nabrał przekonania, że łatwo odnajdzie się w nowym środowisku i szybko wybije na sam szczyt w kręgach, w których będzie się obracał. To, że kiedy się poznaliśmy, wciąż był biedny, nie miał żadnych znajomości ani osiągnięć, stanowiło najbardziej oczywistą przyczynę jego frustracji, ale podejrzewałem, że tkwią w nim jeszcze inne źródła rozżalenia i udręki, z których nawet on sam ledwo zdaje sobie sprawę.

***

Isaak i ja zaprzyjaźniliśmy się na podobieństwo dwóch bezpańskich psów, które wiąże ta sama trasa pokonywana każdego dnia w poszukiwaniu jedzenia i towarzystwa. Zamieszkaliśmy we wschodniej części miasta, górzystej i bardziej niedostępnej, nawiedzanej przez lawiny błotne. On zatrzymał się u znajomych swoich krewnych, którzy udostępnili mu miejsce na podłodze w dużym pokoju. Ja wynajmowałem łóżko na zapleczu pasmanterii, która w weekendy przeradzała się w zaimprowizowany bar dla wtajemniczonych. W piątkowe i sobotnie noce wolno mi było wracać do domu dopiero o drugiej lub trzeciej w nocy, kiedy właściciel i jego przyjaciele zdążyli już zabawić się w moim łóżku z młodymi dziewczynami z sąsiedztwa. Bez grosza przy duszy i bez zajęcia wałęsałem się po okolicy – przemierzałem gmatwaninę wąskich, wyboistych dróg wijących się po zboczu wzgórza, z którego wierzchołka biegła w dół nowa, niedawno położona, asfaltowa ulica. Roztaczał się stamtąd widok na slumsy ciągnące się do niegdyś żyznej, zielonej doliny, świetnie nadającej się do wypasania bydła, która wskutek niedawnego masowego napływu ludności do stolicy stała się ciasnym skupiskiem blaszanych dachów w plątaninie kabli, otoczonych płytkimi dołami na śmieci i odchody.
To właśnie tam dwukrotnie natknąłem się na Isaaka, ale wtedy jeszcze nie nawiązaliśmy rozmowy. Stał na zboczu, wpatrując się nie w rozciągającą się w dole stolicę, lecz w przejeżdżające drogą samochody, jakby planował złożyć życie w ofierze i zaraz rzucić się pod koła któregoś z nich. Zdobyliśmy się jedynie na szybkie skinienie głowy. Bardziej wylewny gest w podobnych okolicznościach niechybnie zaniepokoiłby drugą stronę i gdybym wkrótce potem nie zobaczył Isaaka na uniwersytecie, być może jeszcze przez długie łata pozdrawialibyśmy się po prostu skinieniem głowy, i to wszystko. Jednak kilka dni po naszym drugim spotkaniu spostrzegłem Isaaka na terenie kampusu. Obaj ze wszystkich sił staraliśmy się stworzyć wrażenie przynależności; stawaliśmy obok, lecz nie za blisko, dyskutujących w grupkach studentów. Był drugi tydzień sierpnia. Rozpoczął się nowy rok akademicki i, jak zwykle o tej porze, studenci tłoczyli się na trawiastym dziedzińcu okolonym strzelistymi palmami, które przydawały kampusowi daleko więcej tropikalnej świetności, niż na to zasługiwał. Kiedy ujrzałem Isaaka, zrozumiałem, że nie zjawiał się na uniwersytecie ze studenckiego obowiązku, ale dlatego, że podobnie jak ja uważał, że tam, pośród świetnie zapowiadającego się pokolenia przyszłości, było jego miejsce. Każdemu, kogo poznał, wmawiał, że jest studentem; pod tym względem się nie różniliśmy i obaj byliśmy wówczas święcie przekonani, że pewnego dnia zapiszemy się na studia.

I właśnie przyjmując takie założenie – że obaj jesteśmy kłamcami i pozerami słabo przygotowanymi do odgrywania wybranych przez siebie ról – Isaak mnie zagadnął. Staliśmy w tłumie zebranym wokół stołu pośrodku dziedzińca, przy którym jeden z młodzieńców ze starannie wymodelowanymi fryzurami afro odczytywał listę żądań. Gdybyśmy nie znaleźli się tam w tym samym czasie, być może poruszyłoby nas wystąpienie młodzieńca domagającego się lepszych wykładowców, niższego czesnego i większej swobody dla studentów, ale jak tylko się rozpoznaliśmy, nie mogło być mowy o odczuwaniu jedności ze zgromadzonymi. Od chwili, kiedy skrzyżowały się nasze spojrzenia, uwagę bez reszty pochłonęła mgliście znajoma twarz tego drugiego, wykrzywiona w grymasie, który można by uznać za wyraz wrogości. Pewnie tylko dwóch spotykających się na środku pustyni podróżników, wędrujących w samotności tak długo, że ziemia zaczęła wydawać im się całkowicie bezludna, potrafiłoby się domyślić, co wtedy poczuliśmy. W świecie slumsów niewiele obchodziło nas istnienie drugiego. Tutaj dla siebie nawzajem znaczyliśmy wszystko.

Isaak zaczekał na koniec przemówienia. Ostatnie słowa: „To jest nasz uniwersytet”, przyjęte zostały krótką owacją. W tamtych czasach wszystko miało być nasze. Stolica, kraj, nawet cała Afryka była do wzięcia i przynajmniej pod tym względem nasz stosunek do przyszłości przypominał postawę angielskich poprzedników. Wielu spośród zebranych tam młodzieńców dowiodło później słuszności tego porównania, kiedy zachłannie przywłaszczali sobie bogactwa tego kraju.

Kiedy tłum się przerzedził, Isaak przystąpił do działania. Ruszył w moim kierunku długim, swobodnym krokiem. Ramiona podnosiły mu się i opadały, nadając jego ruchom niemal drapieżną wymowę. Poczułem się zaszczuty. „Zaraz mnie dopadnie”, pomyślałem, i choć wiedziałem, że przemoc fizyczna nie wchodzi w grę, słusznie zakładałem, że może grozić mi niebezpieczeństwo. Stanął przy mnie, ale odezwał się dopiero po kilku sekundach.
– Powinniśmy porozmawiać, ale nie tutaj.
Tego rodzaju konspiracyjnym językiem posługiwał się z wrodzoną łatwością. W ciągu następnych miesięcy często padały z jego ust takie zwroty, jak: „Powinniśmy porozmawiać na osobności” albo „Chodźmy gdzieś porozmawiać”. Isaak umiał sprawić, że jego rozmówca czuł się kimś szczególnym.
Skinąłem głową na znak, że się zgadzam. Od początku byłem łatwą ofiarą jego machinacji, czułem, jak wchłania mnie jego rzeczywistość, i co ciekawe, dawało mi to nieznane od czasu przyjazdu do stolicy uczucie, że przynajmniej gdzieś przynależę.
Oddaliliśmy się od kampusu i dotarliśmy do dzielnicy, w której nigdy wcześniej nie byłem. Przez całą drogę Isaakowi usta nie zamykały się nawet na chwilę. Ochoczo dzielił się ze mną własną wersją historii, w której fakty swobodnie przeplatały się z mitami. Każdą z opowieści niezmiennie rozpoczynał od „Czy wiesz, że”, co u niego stanowiło odpowiednik „Pewnego razu”.
– Czy wiesz, że – mówił – jeszcze dziesięć lat temu Afrykańczykom nie wolno było osiedlać się w pobliżu uniwersytetu? To właśnie tam Brytyjczycy zamierzali zbudować nowy pałac dla swojego króla. Gdyby przegrali drugą wojnę światową, przesiedliliby w to miejsce wszystkich Anglików. Ta część miasta była przeznaczona tylko dla nich. Wszystko miało wyglądać tak jak w Londynie, żeby nie cierpieli za bardzo z powodu klęski. Zamierzali dookoła postawić mur i pozmieniać mapy; że niby Londyn jest w Afryce. Ale za każdym razem, kiedy zaczynali budować mur, ktoś wysadzał go w powietrze. Tak rozpoczęła się nasza walka o niepodległość.

Słuchałem, zdając sobie sprawę, że Isaakowi chodzi głównie o to, żeby mnie rozbawić. Nie miało znaczenia, czy wierzę mu, czy nie, najważniejsze, że dawałem się oczarować. Przystanęliśmy przed kawiarenką przy ulicy obstawionej budkami krytymi blachą, w których sprzedawano dżinsy, koszulki i jaskrawe, wzorzyste suknie do kostek. Podobne ulice widywało się w całym mieście i na całym kontynencie. Ta jednak wyróżniała się obecnością niedawno wzniesionych trzypiętrowych
betonowych budynków, które stały w parach mniej więcej co trzydzieści metrów. Zbudowano je szybko i byle jak jako siedziby prywatnych przedsiębiorstw, które lada dzień miały hurmem napłynąć do stolicy. Ziejąca z nich pustka była o wiele bardziej wymowna niż sąsiadujące z nimi liche sklepiki i tłumy przelewające się w ich cieniu, choć nie wiadomo było jeszcze wtedy, czy pustostany świadczyły o rychłym urzeczywistnieniu się świetlanej przyszłości, czy przeciwnie, o jej niespełnionych obietnicach.

Wskazałem parę budynków z przyciemnianymi szybami po przeciwnej stronie ulicy.
– I kto niby ma tam zamieszkać? – zapytałem Isaaka.
– To nie są domy mieszkalne – odparł, wyciągając rękę. – Widzisz przecież, że są koszmarnie brzydkie. Wkrótce cała stolica będzie tak wyglądać. Na tym polega tajny plan rządu. Stawia je, żeby zniechęcić Brytyjczyków do powrotu. – Położył palec na ustach. – Oczywiście mówię ci to w zaufaniu.
– Oczywiście.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, kiedy oczekuje, że potraktuję go serio.
Siedliśmy przy stoliku pod gołym niebem. Isaak zamówił dla nas herbatę. Kiedy ją podano, zbyt chłodną jego zdaniem, kazał ją zabrać i zaparzyć nową. Chciał popisać się przede mną umiejętnością stawiania na swoim; w tym przypadku chodziło o odpowiednio podgrzaną wodę.
Kiedy kwestia herbaty została załatwiona po jego myśli, założył nogę na nogę i rozsiadł się wygodniej na krześle.
– Więc ty też chodzisz na uniwersytet – powiedział.
– Zgadza się – odparłem.
– Codziennie?
– Codziennie.
Dopiero kiedy to uzgodniliśmy, nabraliśmy pewności, że obaj mamy na myśli to samo. Twarz Isaaka przybrała łagodniejszy wyraz. Zniknęła z niej ta wymuszona wesołość, którą popisywał się bez przerwy od chwili, kiedy do mnie podszedł.
– Mój dziadek chciał, żebym studiował medycynę -mówił. – Ale ja mam inne plany.
– To co będziesz studiował?
– Jesteśmy w Afryce – stwierdził. – Tutaj wchodzi w grę tylko jedno. – Czekał, aż dopowiem. Po kilku pełnych napięciach sekundach westchnął i powiedział: -Polityka. Nic innego nie mamy.
Wtedy nie umiałem jeszcze przemawiać z takim fałszywym, choć łatwo udzielającym się, przekonaniem. Kiedy Isaak zapytał, co zamierzam studiować, musiałem zebrać się na odwagę, żeby odpowiedzieć:
– Literaturę.
Uderzył ręką w stół.
– Doskonale – stwierdził. – Nawet wyglądasz na profesora. Jaką literaturę będziesz studiował?
– Całą, jaka jest – powiedziałem tym razem śmielej, ponieważ wierzyłem w to, co mówię.

W czasie kiedy tak sobie gawędziliśmy z Isaakiem, uczestnicy pamiętnej konferencji już zaczynali rozpraszać się po świecie; kilku pisarzy podobno przebywało na wygnaniu w Ameryce, o innych krążyły słuchy, że nie żyją albo zaprzedali się jakiemuś skorumpowanemu rządowi. Lecz ja wciąż marzyłem, że któregoś dnia stanę się jednym z nich.

 
Wesprzyj nas