Pierwszy tom żywiołowo opowiedzianej sagi rozgrywającej się na tle zapierającej dech argentyńskiej panoramy drugiej połowy XIX wieku. Sofia Caspari zabierze Cię w podróż pełną dramatycznych zwrotów akcji, barwnych postaci i namiętnych historii miłosnych.



Rok 1863. Nowy Świat ma odmienić życie emigrantów, którzy wypłynęli z Niemiec, pełni nadziei na lepszą przyszłość w Buenos Aires. Jednak nie dla każdego los okaże się być łaskawy.

Anna i Viktoria zaprzyjaźniają się w trakcie rejsu do Buenos Aires – ówczesnej ziemi obiecanej dla tysięcy Europejczyków.

Młode kobiety dzieli prawie wszystko. Zakochana Viktoria płynie do swego męża Humberto, syna bogatego plantatora. Nie martwi się o swój los, rozkoszuje się luksusową podróżą, śmieje się głośno i odważnie patrzy życiu w oczy. Anna jest służącą – ma dołączyć do bliskich, którzy już od roku mieszkają w Argentynie. Jej serce wypełnia obawa przed nieznanym.

W odległym kraju, z którym obie kobiety wiążą wielkie nadzieje, ich drogi z początku się rozchodzą. Przyszłość Viktorii będzie pełna zaskoczeń, Annę zaś czekają złe wieści, a znajomości zawarte w czasie rejsu nie przyniosą niczego dobrego…

Sofia Caspari
W krainie kolibrów
Przekład: Paulina Filippi-Lechowska
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 1 lipca 2015


Część pierwsza

Odległy brzeg

kwiecień 1863 roku – marzec 1864 roku

Rozdział 1

Woda uderzała głucho o drewniany kadłub. Statek, postękując niczym żywa istota, raz po raz opadał wzdłuż fal, by po chwili wspiąć się na sam ich grzbiet. Dzień wcześniej zmienił się wiatr, rano przybrał na sile. Stojąc na bukszprycie, Anna Weinbrenner z całych sił trzymała się poręczy. Patrzyła w dół, w granatową wzburzoną toń, a piana bryzgała jej prosto w twarz. „Nie mogę puścić – przemknęło jej przez głowę – nie mogę puścić”.
Poczuła w ustach gorzki smak. Nie po raz pierwszy w czasie tej podróży chciało jej się wymiotować. Kiedy statek znów runął w otchłań fal, uderzyła z impetem o reling. Drewniana poręcz boleśnie wpiła się w jej pierś, pozbawiając tchu. Okrzyk uwiązł jej w krtani.
„O nie, nie powinnam była wychodzić, nie przy takiej pogodzie”.
Znała pouczenia – w przypadku sztormu pasażerowie mają pozostać pod pokładem!
Zacisnęła zęby. Nie mogła już dłużej wytrzymać tego smrodu unoszącego się w kajutach międzypokładu, tych rozchodzących się wszędzie oparów potu, niemytych ciał, zepsutej żywności, wymiocin i ekskrementów, które stawały się jeszcze intensywniejsze przy złej pogodzie. Mimo że właśnie nadciągał sztorm – po wielu dniach flauty był wszak błogosławieństwem – tu, na zewnątrz, mogła choć przez chwilę odetchnąć, przyglądając się roztańczonym, połyskującym falom, usianym ornamentami z piany, które nie zdążyły się jeszcze wypiętrzyć.
Poczuła dreszcz. Była kompletnie przemoczona. Znów musiała zwalczyć dławienie w gardle. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że pogoda może się tak gwałtownie zmienić. Przecież dopiero co wyszła na pokład, żeby pooddychać świeżym powietrzem i na sekundę uciec przed ciasnotą panującą wewnątrz statku.
Tymczasem już dawno minął właściwy moment, by powrócić pod pokład o własnych siłach.
Statek opadał, potem wspinał się na grzbiet fali, po czym z jeszcze większym impetem znów mknął w otchłań. Jeżeli zaraz nie zjawi się ktoś, by jej pomóc, będzie mogła liczyć już tylko na samego Boga.
Popatrzyła na swoje dłonie, na kostki palców zbielałe od kurczowego trzymania się poręczy. Mocne, pracowite ręce, a jednak nie na tyle silne, by ją ocalić. Kolejna fala przemoczyła jej spódnicę, ale z ust Anny nie mógł się wydobyć już żaden krzyk. Pot, który pojawił się na jej czole pod wpływem wysiłku, mieszał się ze słoną wodą. Do oczu, smaganych wiatrem, napłynęły łzy. Uniosła głowę z wysiłkiem, próbując spojrzeć na horyzont, ale nie była w stanie dostrzec wyraźnej granicy pomiędzy niebem a ziemią.
Czy to błysk? Niemal w tej samej chwili przeszył ją odgłos grzmotu. Potem znów błysnęło i zagrzmiało. Następnie lunęło jak z cebra.
„Boję się – pomyślała – tak potwornie się boję”. Z każdym kolejnym oddechem jej nogi trzęsły się coraz bardziej. Przypomniała sobie o bliskich, o swojej chlebodawczyni pani Bethge, o swojej najlepszej przyjaciółce Gustl. Obie ostrzegały ją przed tą podróżą.
Uderzenie kolejnej fali rzuciło ją do przodu. Tym razem jednak Anna krzyknęła. „Jeżeli wypadnę za burtę – przeszło jej przez myśl – zniknę na zawsze. Jestem sama, tu, na statku, nikt nawet tego nie zauważy. Jak długo jeszcze wytrzymam?”
– Na pomoc! – krzyknęła. – Na pomoc, niech mi ktoś pomoże!
Ale jej słowa zagłuszyło wycie burzy. Gdzieś z oddali, ponad szumem wiatru dobiegło ją bicie dzwonu, a potem czyjeś ledwie słyszalne głosy. Ramiona Anny zaczęły drżeć. „Wypadnę za burtę – uświadomiła sobie z bolesną pewnością. – Już nigdy nie zobaczę rodziny. Umrę”.
„Ale ja nie chcę umierać!”
Otworzyła usta, żeby jeszcze raz krzyknąć. Znów z całej siły uderzyła o ścianę pokładu. Statek w coraz krótszych odstępach opadał i się wznosił, kołysząc się przy tym z poskrzypywaniem to w jedną, to w drugą stronę.
– Na pomoc!
Burza pochłonęła jej wołanie. Żadnego odzewu, po prostu nikt jej nie słyszał. Usta Anny zadrżały, z oczu popłynęły łzy.
„Pomóż mi, dobry Boże – modliła się w milczeniu. – Nie chcę umierać. Nie chcę umierać”.
Statek znów runął w dół, nie mogła już dłużej wytrzymać.
Wpadła na ścianę i straciła chwiejący się grunt pod nogami. Kiedy statek przechylił się na bok, Anna zaczęła sunąć po pokładzie. Chciała zamknąć oczy, ale nie potrafiła. W dole czekała na nią już tylko otchłań Atlantyku. Serce w jej piersi łomotało jak oszalałe. Kiedy ponownie spróbowała krzyknąć, wydała tylko skrzekliwy odgłos.
„Teraz nie mogę nawet dać znać, że tu jestem – pomyślała. – Umrę”.
Jednak w następnej chwili poczuła wewnętrzny bunt. Nie, wcale nie chciała umierać. Zebrała wszystkie siły i krzyknęła jeszcze raz na całe gardło:
– Na pomoc! Pomocy! Niech mi ktoś pomoże!

*

– Na litość boską, do kroćset, co też pani przyszło do głowy?
Najpierw usłyszała czyjś głos, potem dostrzegła jakieś rozchybotane światełko z prawej strony. Zacisnęła oczy, z trudem przełknęła ślinę. Posmak w ustach nadal był gorzko-kwaśny, ale mdłości ustąpiły. Instynktownie przesunęła po ustach grzbietem dłoni.
„Nie umarłam. Z całą pewnością nie umarłam. Ale gdzie ja jestem?”
Pod palcami wyczuła delikatną lnianą tkaninę. Nie leżała zatem na swojej koi na marnym kocu, który już pierwszego dnia próbowała uprać w morskiej wodzie i który od tamtej pory pozostawał wilgotny i lepki od soli, a przy tym nadal cuchnął – choć może nie tak potwornie, jak na początku. Tymczasem ta pościel nawet pachniała. Za to jej suknia cała kleiła się do ciała.
Anna czuła się tak strasznie słaba.
– A więc? – znów usłyszała tamten głos. Męski głos.
Odwróciła głowę w jego kierunku i choć oślepiał ją blask lampy olejowej, dostrzegła stojącą nad nią wysoką, ciemną postać. W co ona się wpakowała? Gdzie, na litość boską, się znajduje? Czuła się coraz bardziej nieswojo. Rozejrzała się ukradkiem. Była chyba w kajucie któregoś z lepiej sytuowanych podróżnych. „Co ja tutaj robię? Jak się tu znalazłam i dlaczego nie mogłam bardziej uważać?”, zastanawiała się. „Ponieważ na dole cuchnie jak w piekle”, odpowiedziała sobie od razu. Chciała się przyjrzeć temu mężczyźnie, ale lampa nadal ją oślepiała.
„Muszę wstać – przemknęło jej przez głowę – muszę stąd wyjść. Podziękuję i wrócę na dół”. Spróbowała się podnieść, zsunąć nogi, żeby na nich stanąć, ale natychmiast zakręciło jej się w głowie.
– Pomału, pomału – usłyszała. – Straciła pani przytomność. Musi się pani oszczędzać.
„Co za głupstwa – powiedział głos w jej głowie. – Nigdy nie miałam możliwości się oszczędzać”. Zebrawszy wszystkie siły, wstała i chwyciła się mocno poręczy łóżka. Mężczyzna brzmiał kulturalnie. Wysławiał się z rozmysłem, podobnie jak pani Bethge i jej rodzina.
– Raczej nie należę do osób, z jakimi ma pan na co dzień do czynienia – oznajmiła.
– Doprawdy? – W głosie mężczyzny zabrzmiało rozbawienie.
Anna chciała coś odpowiedzieć, ale naraz wszystko wokół niej zaczęło się kręcić. Poczuła też intensywniej niż dotychczas kołysanie statku. Zagryzła więc tylko wargi.
– Proszę, niech pani jednak usiądzie. – Nieznajomy wyszedł w końcu z cienia i wyciągnął ku niej dłoń. Młody, ciemnowłosy, zarejestrowała Anna, kiedy się do niej zbliżył, sylwetka wysoka, choć odrobinę zbyt szczupła. – Niech pani siada – powtórzył. – Bardzo proszę.
Poczuła, jak zmusza ją, by usiadła na tapicerowanym stołku. Mężczyzna sięgnął po stojący na stole dzbanek z herbatą i po chwili podał jej filiżankę z delikatnej porcelany. W milczeniu popatrzyła na jasnozłoty płyn.
– Herbata – powiedział, kiedy spostrzegł jej zagubienie, po czym sam usiadł na skraju łóżka.
Anna spojrzała na niego. Uśmiechał się. Miał na sobie drogą odzież, choć nosił ją jakby od niechcenia, jak gdyby nie przykładał do niej żadnej wagi. Lekko kędzierzawe włosy były zaczesane na bok. Na czoło opadał niesforny kosmyk.
– Ależ… – Anna zaczerpnęła powietrza. – Ja pana znam – wyrwało jej się. – Znam pana!
Młody mężczyzna odpowiedział dopiero po chwili:
– Naprawdę?

*

Bremerhaven, parę tygodni wcześniej

Ciemnowłosy młody mężczyzna zwrócił uwagę Anny, ponieważ stał odwrócony plecami do lądu i spoglądał na otwarte morze. Inni pasażerowie patrzyli raczej w stronę portu, chcąc rzucić ostatnie spojrzenie na ojczyznę i bliskich machających im z brzegu. Biedni i bogaci stali obok siebie, podczas gdy on trzymał się z dala od wszystkich.
„Pewnie zwróciłam na niego uwagę – pomyślała Anna w pierwszym momencie – bo ja też nie mam nikogo, komu mogłabym pomachać na pożegnanie”.
Ledwie dwa dni wcześniej przybyła tu koleją łączącą od ubiegłego roku Bremę z Bremerhaven, a teraz, przepełniona na poły radością i obawą, stała po raz pierwszy przed statkiem, na którym miała spędzić najbliższe tygodnie. Ponieważ trzeba było zaczekać na odpływ, postanowiła nie marnować czasu i jeszcze raz sprawdzić swoje zapasy oraz, o ile się da, powiększyć je. Zanim znów wróciła do oczekujących, postarała się o materac z trawy morskiej i blaszane naczynia. W tym czasie do emigrujących za morze dołączyła samotna harfistka, skłaniając co odważniejszych do pląsów, podczas gdy osowiała, pobladła reszta spoczywała w bezruchu pośród swojego dobytku.
Spojrzenie Anny znieruchomiało na krótko. Przypomniał jej się moment, kiedy postanowiła wyjechać, teraz tęsknota walczyła w jej sercu z nadzieją. Cóż takiego zostawia tutaj? Nic i nikogo.
Ona również mogłaby śmiało odwrócić się plecami i nie oglądać już za siebie. Tam na brzegu nie żegnała jej żadna przyjaciółka, żaden krewny. Na jej pożegnanie nie powiewała ani jedna chusteczka.
Jej bliscy wyjechali parę miesięcy wcześniej, w grudniu 1862 roku. Pieniędzy wystarczyło wówczas na sześć miejsc na statku i prowiant. Heinrich Brunner, ojciec Anny, kupił bilety u agenta emigracyjnego i kilka tygodni później wraz z Elisabeth, matką Anny, jej młodszą o sześć lat siostrą Lenchen, starszymi braćmi Eduardem i Gustavem oraz jej mężem Kalebem Weinbrennerem wyruszył na wybrzeże, do Bremerhaven – portu, o którym słyszano wiele dobrego.
Anna pożegnała się ze wszystkimi na długo przed Bremerhaven. Jej najlepsza przyjaciółka Gustl zostawiła ją w Bingen, po czym wyruszyła w długą drogę na północ. Gustl z jasnym grubym warkoczem i tubalnym śmiechem, który zdawał się dobywać gdzieś z głębi jej piersi. Nie rozstawały się, odkąd skończyły sześć lat. Na wspomnienie przyjaciółki łzy znów napłynęły Annie do oczu. „Czy jeszcze ją zobaczę? – pomyślała. – Czy kiedykolwiek o niej usłyszę albo chociaż przeczytam?”
A on? Anna zmierzyła wzrokiem mężczyznę w brązowym podróżnym ubraniu. Jego pociągła twarz z wyraźnie zarysowaną brodą świadczyła o determinacji. Morska bryza tarmosiła mu włosy, jeden kosmyk wciąż uparcie opadał na czoło. Kiedy spojrzał w stronę portu, uśmiechnął się. Czyżby był tam jednak ktoś, kto mu towarzyszył? Nie, jego wzrok powędrował ponad głowami pasażerów, zarówno tych ubranych wytwornie, jak i tych w łachmanach, wszyscy wszak chcieli spróbować szczęścia. Spróbować Ameryki, jak powtarzano.
Anna odwróciła wzrok w kierunku portu. Kosmos, który miał ją zabrać do Nowego Świata, nie należał do największych statków, już od dawna budowano większe. Choć na górnym pokładzie znajdowały się kajuty dla zamożniejszych pasażerów, i tak najbliższe tygodnie spędzą w większym ścisku, niżby sobie tego życzyli. Jakież zamieszanie nastało, kiedy pierwsi pasażerowie weszli na pokład. Ile było przy tym śmiechu, zawodzenia, krzyków i awantur. Wszędzie na drodze walały się skrzynie, kufry i worki, wywołując sążniste przekleństwa wśród marynarzy.
Annie przypomniała się pewna matka z dwójką dzieci, które jak gdyby nigdy nic jadły ze spokojem pośród całego tego tumultu. Lekarz zalecił im bowiem, by zawsze mieć coś w żołądku, co pozwoli uniknąć budzącej tak wiele obaw choroby morskiej. Pasażerów zajmujących kajuty, do których zaliczał się również ów młody człowiek, nie bez wysiłku udało się w końcu oddzielić od tych podróżujących na międzypokładzie. Potem rozgorzała bitwa o koje.
Żołądek Anny ścisnął się boleśnie, kiedy po raz pierwszy znalazła się na międzypokładzie. Było to pomieszczenie o długości mniej więcej jedenastu i szerokości dziewięciu kroków, wysokie na mniej niż dwa metry, przy ścianach po obu stronach stały dwupiętrowe koje. Zorientowała się też ze zdumieniem, że pod pokładem mieści się o wiele więcej ludzi, niż na to wyglądało wcześniej.
Około czwartej Kosmos rzucił cumy. O ile poprzedniego dnia wiatr nie był zbyt łaskawy, o tyle teraz wszystko zapowiadało się pomyślnie. Niebawem jej ojczyste strony znikną z horyzontu. Przez najbliższe tygodnie to ten statek będzie jej domem i, jeśli ma być szczera, piekielnie się tego bała. Przełknęła ślinę. Objęła rękami pakunek ze swoim dobytkiem i materacem, aby stłumić drżenie. Poczuła, jak blaszane naczynia wpijają się jej w brzuch. Te parę przedmiotów to wszystko, co miała. Z całej reszty zrezygnowała, trochę rzeczy rozdała, a to, co można było spieniężyć, sprzedała, podobnie jak rodzice, którzy rok wcześniej pozbyli się wszystkiego na licytacji. Żeby móc wykupić miejsce na statku, harowała jak wół, odkładając każdego grajcara, który nie był jej niezbędny do życia. Resztę dołożyła jej pani Bethge w podziękowaniu za pomoc przy weselu najmłodszej córki Cäcilie.
– Spróbować Ameryki – wymknęło się Annie z przymkniętych ust.
O tak, ona też chce spróbować szczęścia. Wraz z wieżą kościoła w Langenwarde zniknął ostatni kawałek niemieckiego wybrzeża. Podobnie jak ów młody mężczyzna odwróciła się teraz plecami do lądu.
Tam, za morzem, czeka na nią rodzina i Nowy Świat. Zapatrzyła się w wodę, aż jej oczy zaczęły łzawić. Kołysanie statku się wzmogło. Poczuła lekki dreszcz. Naraz ogarnął ją lęk, który w żaden sposób nie dawał się opanować. Zacisnęła dłonie na tłumoczku i rozejrzała się pobieżnie dookoła. Nic, czego można by się chwycić. Czego się spodziewa tam, na obczyźnie? Pewnie gdyby była młodsza, ta podróż wydałaby się jej przygodą, ale miała już wszak dwadzieścia trzy lata.
Czy na pewno podjęła słuszną decyzję?

 
Wesprzyj nas