Humor, kapitalne dialogi i satyra na współczesność we wzruszającej powieści o potrzebie bliskości, przyjaźni i miłości.


Richard, biznesmen w średnim wieku, mieszka samotnie w luksusowym domu twierdzy w Los Angeles. Za nic nie naruszyłby perfekcyjnie ustalonego porządku dnia, na który składają się: trening, pilnowanie diety i operacje biznesowe.

Gdy powalony nagłym bólem trafia do szpitala, uświadamia sobie, że nie ma komu zwierzyć się ze swych obaw. Oddalił się od rodziny i znajomych, nie kontaktuje się z byłą żoną ani z dorastającym synem. Wyniki badań są dobre, ale życiowy bilans – fatalny.

Wracając do domu, Richard zatrzymuje się w barze, by zjeść słodki, tłusty pączek. Łamiąc jedną ze swych podstawowych zasad, wywołuje lawinę niezwykłych zdarzeń, które zmienią nie tylko jego życie…

A.M. Homes – autorka pięciu powieści, autobiograficznej książki Córka kochanki i dwóch zbiorów opowiadań. Na podstawie jednego z nich – The Safety of Objects – powstał film z Glenn Close w roli głównej. Homes jest redaktorką „Vanity Fair” i wykładowczynią na Princeton University. Opowiadania i eseje publikuje m.in. w „New Yorkerze” i „New York Timesie” . Jej książki przełożono na dwadzieścia dwa języki. Za swoją najnowszą powieść Niech będzie nam wybaczone, która wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa Świat Książki, otrzymała w 2013 r. Women’s Prize for Fiction, pokonując m.in. Hilary Mantel, Barbarę Kingsolver, Kate Atkinson i Zadie Smith.

A.M. Homes
Ta książka uratuje Ci życie
Przekład: Bohdan Maliborski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 8 kwietnia 2015


STOI przy szybie i patrzy na zewnątrz. Przed nim rozpościera się wtulone w mglisty sen miasto. Niskie ciśnienie. Chmury przetaczają się przez wzgórza, sącząc się przez szczeliny i pęknięcia, jakby to sama natura wysyłała sygnały dymne.
Dużo niżej, u stóp wzgórza, pływa kobieta. Jej długie, ciemne włosy unoszą się na wodzie. Kostium wygląda jak piękna, jasnoczerwona plamka, jak rzadki egzotyczny ptak na tle nienaturalnego błękitu basenu. Pływa każdego ranka, kraulem, jak olimpijka. Jej pływanie przynosi mu wytchnienie – jej determinacja, rytm, rutyna, fakt, że też nie śpi.
W ruchach kobiety wyczuwa jakiś naglący przymus. Ona nie może nie pływać. Jest jego powierniczką, muzą, syreną.
Stoi przy szybie. Zwykle go tu nie ma, nie o tej porze. Zwykle wstaje i zaczyna od mechanicznej bieżni – biega, gdy ona pływa. Biegnie i spogląda na wylewający się elektroniczny wydruk wpisów, których dokonuje na klawiaturze przymocowanej do maszyny. Truchtając, obstawia swoje wyniki na długich i na krótkich dystansach, żeby zobaczyć, jak wysoko może wbiec lub jak nisko zbiec, unosząc się na niewidzialnej, elektronicznej fali.
On zwykle, zwykle on. Ale dzisiaj wszystko jest inne, a jednak dokładnie takie samo, choć już nie może być takie samo.
Stoi przy szybie. Nagle dochodzą go mechaniczne odgłosy dobiegające z domu. Kostki lodu sypią się do pojemnika w zamrażarce, ekspres do kawy zaczyna napełniać się wodą, z przewodu wentylacyjnego wypada strumień powietrza i nadyma mu nogawkę. Przechodzi go dreszcz.
– Halo? – woła. – Jest tam kto?
Zwykle tego nie słyszy. Niczego nie słyszy, niczego nie czuje – dba o to. Budzi się, wkłada na uszy tłumiące hałas słuchawki, podchodzi do szyby, patrzy na pływającą kobietę i wchodzi na bieżnię.
Przebywa w próżni ciszy – życie odwołane.
Nawet nie wiedział, że ekspres do kawy jest automatyczny – nie pija kawy. Parzy się dla Cecelii, gosposi, która przychodzi między wpół do ósmej a ósmą. Oddycha głęboko – przyjemny ten zapach kawy.
Po latach dbania o to, by zostawili go w spokoju, nagle boi się być sam, boi się, że nie usłyszy, że nie poczuje, że nie zauważy. Przyciska ucho do szyby. Muzyka. Wyżej na wzgórzu jacyś mężczyźni zakładają trawnik w miejscu, gdzie w przeciwnym razie nie byłoby nic – tylko krzaki. Usypali cypel, na którym będzie rosła trawa, i właśnie rozwijają rolę murawy. Robią małe pole golfowe – jednodołkowe.
Powyżej i poniżej, łańcuch domów pnie się po ścianach kanionu: łańcuch społeczny, łańcuch ekonomiczny, łańcuch pokarmowy. Celem jest być na szczycie, być królem wzgórza, wygrać. Każdy patrzy w dół na sąsiada, myśląc, że w jakiś sposób ma lepiej, ale zawsze jest ktoś, kto napiera z dołu lub spogląda na ciebie z góry. Nie ma sposobu, by wygrać.
Stoi w punkcie domu, gdzie zbiegają się dwie grube tafle szkła, w ostrym rogu sterczącym nad wzgórzem jak dziób statku. Stoi – kapitan, władca, pan, więzień własnego chowu.
Na wprost, w oddali, majaczy coś pomarańczowego i zadymionego.
Potrzebuje chwili, by rozstrzygnąć, czy to pożar buszu, czy po prostu świt nad Los Angeles.

WCZORAJ wydaje się bardziej realne niż dzisiaj, niż sen, niż wypadek, jakby ktoś wstrzymał akcję lub ją zawiesił. Czy to rzeczywiście się zdarzyło?
W ziemi jest wgłębienie, duże miękkie okrągłe wgniecenie, którego, z tego co pamięta, nie było dzień wcześniej. Patrzy na nie, wymierza w myślach – jakieś dwa i pół metra średnicy, około piętnastu metrów od domu. Skąd się tam wzięło? Od kiedy tam jest? Jak by je opisał? Jak ślad pozostawiony przez ogromną chochlę wciśniętą w ziemię. Czy takie rzeczy dzieją się z dnia na dzień?
Na podłodze w salonie i na niskim stoliku ze szklanym blatem, obok kanapy, w pod innymi względami uporządkowanym świecie, leżą jakieś resztki, okruchy, skrawki plastiku, kawałek rurki, porwany papier i pojedynczy fragment pokrwawionej gazy – dowody.
Myśli o bólu. Zaczął się od dotkliwego skurczu w plecach, od dziwnego napięcia biegnącego od żołądka do piersi. Zupa z soczewicy, którą zjadł na lunch? Czekał. Wziął tabletkę na nadkwasotę. Było coraz gorzej. Rozdzierający ból rozlewał się, rozpruwał mu jak nóż nogę, wdarł się do szczęki. Jakby długi i ostry drut do dziergania kłuł mu rękę, a ból przenikał do palców – czyżby mu zdrętwiały? Przeszył całe ciało jak siekiera rozłupująca świeże drewno. Spazm bólu wygiął mu w łuk łopatki, po czym zgiął go, zwijając w napięte, miażdżące „c”, ostry, gwałtowny spazm, który łamie człowieka wpół. Nie pomyślał, żeby do kogoś zadzwonić, nie wiedział, do kogo mógłby zadzwonić i co mógłby mu powiedzieć – bo właściwie gdzie był ten ból? Był wszędzie, powalający, wywołujący poty i zawroty głowy.
Na początku, póki jeszcze mógł, poszedł do łazienki, włożył ładne spodnie, pasek, sportową bluzę, buty i skarpetki.
Ubrał się, jakby umówił się ze znajomymi na kolację albo na jakąś skromną imprezę. Przytłumione kolory, miękkie tkaniny. Ubierając się, pomyślał, że może będzie musiał zjechać ze wzgórza do lekarza. Nie uświadamiał sobie, że już za późno, że już minęła godzina, o której mógłby tam kogoś zastać.
Położył się na kanapie, czego nigdy wcześniej nie robił. To było wbrew zasadom – prywatnym, osobistym zasadom, które wszyscy mamy. Żadnego leżenia, chyba że w łóżku, i nigdy za dnia. Leżał na kanapie, próbując wygodnie się ułożyć. Czyżby zrobił coś nie tak ze swoją trenerką, źle się obrócił albo przekręcił? A może złapał jakiegoś wirusa, przeziębienie albo grypę? Ból nie ustawał. W jaki sposób go ogarnął? Zaczął się nagle zastanawiać, czy zawsze w nim drzemał, a on po prostu go nie zauważał?
Wstał, wziął ibuprofen i stanął przy szybie, przypatrując się miastu, samochodom na biegnącym dołem bulwarze, który zakręcał i piął się wśród wzgórz. Niebo zaczęło blednąć, auta miały włączone światła, domy jaśniały życiem. Wyły kojoty. Leżące w oddali miasto było jednocześnie wielkie i małe.
Stał przy szybie, zmożony bólem. Każda krwinka, każdy nerw, każde włókno jego ciała zwijało się w sobie, jak zagłodzone, wypalone. Stał przy szybie, cierpiąc, a najdziwniejsze było to, że nie wiedział, gdzie go boli, że nic nie czuł.
Zaczął płakać. Płakał bezgłośnie, a gdy uświadomił sobie, że płacze, sam fakt, że płacze, czy też lęk przed płaczem, podpowiedziały mu, że dzieje się coś bardzo złego. I rozpłakał się jeszcze bardziej.
Czy to już koniec? Czy właśnie tak wygląda koniec? Czy było coś przedtem, coś, co powinien dostrzec, jakieś ostrzeżenie? A może to było ostrzeżenie? Albo było to ostrzeżenie, albo to był koniec.

WYBRAŁ numer 911.
– Policja, straż pożarna, pogotowie.
– Lekarza – rzucił.
– Policja, straż pożarna, pogotowie.
– Ratunku – powtórzył.
– Policja, straż pożarna, pogotowie. – Głos był z taśmy.
– Karetkę – ciągnął.
– Proszę czekać.
W ciszy, jaka nastała, gdy czekał na połączenie, ból ustąpił. Gdy minął, nagle wydało mu się, że to tylko zły sen na jawie, efekt niestrawnego lunchu. Już chciał odłożyć słuchawkę, gdy usłyszał kobiecy głos.
– Co się stało? – spytała, przypominając mu o bólu, który powrócił.
– Boli – odparł. – Niesamowicie boli.
– Gdzie boli?
– Myślę, że to jest koniec – odpowiedział.
– Gdzie odczuwa pan ból?
– Wszędzie.
– Czy chodzi o jakiś uraz – ranę postrzałową, upadek, ukąszenie węża, postrzał z łuku?
– Nie – zaprzeczył. – Nie. Jestem w domu, przez cały dzień. Przeszywa mnie, czuję się jak zanurzony w bólu.
– Od dawna pana boli?
– Nie wiem.
– Kilka minut, godzin, dni?
– Co najmniej kilka godzin. – A może kilka dni albo lat, nie miał pojęcia.
– Na ile by pan ocenił swój ból w skali od jednego do dziesięciu?
– Na dziesięć.
– Jak by go pan opisał – jest ostry, pulsujący, kłujący, tępy?
– Tak.
– Które z tych określeń najlepiej oddaje to, co pan teraz czuje?
– Wszystkie.
– Przeszedł pan zawał serca, udar, atak?
– Nie.
– Ile pan ma lat?
– Pięćdziesiąt pięć.
– Czy jest pan w domu sam?
W niewytłumaczalny sposób pytanie to go przeraziło.
– Jestem rozwiedziony.
– Czy jest tam ktoś z panem?
– Nie.
– Czy miewał już pan takie bóle?
– Nie zauważyłem, do dzisiaj.
Był coraz bardziej spięty. Czuł się jak na egzaminie – za dużo pytań. Przyśle do niego pomoc, czy będą tak rozmawiać przez całą noc?
– Traci pan dech?
Myśl o zawale albo udarze właściwie nie przyszła mu do głowy. Przyszło mu do głowy, że to koniec, ale nie to, że ma zawał.
– Może pan kaszlnąć? Proszę wciągnąć głęboko powietrze i kaszlnąć głośno dwa razy.
Starał się, jak mógł.
– Może pan podać swoje imię i adres?
– Proszę mówić do mnie Rick – zaproponował.
– To pańskie prawdziwe imię?
– Co pani sugeruje?
– Czy jest pan właścicielem tego domu?
– Tak.
– Czy ma pan telefon albo nieruchomość zarejestrowane na inne nazwisko?
– Richard – dorzucił.
– Dziękuję, panie Novak – zakończyła pani z centrali.
– Skąd pani wie, kim jestem?
– Dysponujemy rozszerzoną bazą danych. Karetka jest w drodze. W ramach pilotażowego systemu szkolenia psychologów mogę połączyć pana ze specjalistą, który pozostanie z panem na linii do czasu przyjazdu karetki.
– Próbuje mi pani coś wcisnąć?
– Nie. Nie ma dodatkowej opłaty. To usługa, do której się pan kwalifikuje z uwagi na swoją charakterystykę.
– Charakterystykę?
– Ma pan właściwy kod pocztowy, a istnieje potencjalne zagrożenie życia. Jeśli się pan zgodzi, połączę pana ze specjalistką. Ma na imię Patty.
– Jest prawdziwa czy automatyczna?
– Siedzi tu obok. Jedną chwileczkę.
– Cześć, Richard, mam na imię Patty.
– Cześć, Patty.
– Co robisz, Richard?
Nie wiedział, jak na to odpowiedzieć.
– Umieram.
– Na co umierasz?
– Z bólu.
Z pęknięcia, z eksplozji, powolną, katorżniczą śmiercią.
– Gdzie umiejscowiony jest ten ból? Możesz zamknąć oczy i go przeniknąć?
Są ludzie, którym zdarza się zasłabnąć podczas lunchu, lunchu w najcudowniejszej, najwspanialszej, najdroższej restauracji w mieście. Nagle „bum!” – spadają z krzesła i umierają. Łup! Mógł być jednym z nich. Mógł odejść właśnie tak – „zgasnąć jak żarówka”, jak mawiała jego ciotka. Mógł wyjść przed dom, paść trupem na podjeździe, zostać rozszarpany przez wilki, rozwleczony przez sępy. Nie było różnicy między jego ciałem a bólem – jego ciało było bólem.
– Richard, jaki film ostatnio oglądałeś?
Było to jedno z tych typowych pytań w Los Angeles. Nawet gdy umierałeś, ludzie gadali o filmach.
– Nie mam pojęcia – odparł, próbując sobie przypomnieć.
Pamiętał, że milion lat temu obejrzał Bonnie i Clyde w kinie dla zmotoryzowanych w Wellfleet w Massachusetts.
– Masz jakieś hobby? Grywasz w golfa?
– Lubię pływać – odrzekł, ku własnemu zdumieniu.
– Gdzie pływasz? Masz basen?
– Nie.
– Kiedy ostatnio pływałeś?
– Jakieś pięć lat temu w hotelu w Miami. Pojechałem tam z pewną kobietą na długi weekend. Źle się to skończyło – przerwał. – Chyba wolałbym teraz nie rozmawiać. Wysiłek, by podtrzymać rozmowę, bardzo mnie rozprasza.
– A co wolałbyś robić?
Wyobraził sobie staruszków z nadajnikami „upadłem i nie mogę wstać” na szyi. Wyobraził sobie, jak leżą na podłodze i rozmawiają przez nadajniki, gdy karetka jest już w drodze, wdzięczni, że ktoś do nich przyjedzie i pomoże wstać.
– Patty – zagadnął – skąd jesteś?
– Z Minnesoty – odpowiedziała.
– Tak myślałem – skomentował. – Brzmisz jak ktoś z Minnesoty albo z Modesto.
Siedział na sofie, wpatrując się w szybę.
– Nie musisz do mnie mówić. Chyba wolałbym ciszę, żeby móc się skupić.
– Możesz siedzieć, stać albo chodzić?
– Boli mnie – powtórzył, jakby to cokolwiek znaczyło.
– Niedługo przyjadą – uspokoiła go.
Zastanawiał się, czy ma dość gotówki, żeby im zapłacić – zastanawiał się, skąd pojawiła się ta myśl – przecież nie musi im płacić, już zapłacił, właśnie od tego są podatki.
Kiedy był żonaty i mieszkał w Nowym Jorku, zamówił kiedyś do domu chińszczyznę i nie zdążył jeszcze odłożyć słuchawki, gdy zamówienie zostało zrealizowane. Żartowali z żoną, że ta restauracja ma satelitarną kuchnię działającą w piwnicy ich apartamentowca. Zawsze trzymali w domu gotówkę, żeby komuś zapłacić – wciąż komuś płacili: dostawcom, portierom, fachowcom od napraw.
– Jesteś tam? – spytała.
Usłyszał w oddali odgłos syren, szum silników sunących pod górę aut i wreszcie syrenę, która ucichła przed jego domem. Widział w szybie odbłyski migających czerwonych kogutów. Wiedział, że już tam są.
Ktoś zapukał do drzwi.
Leżał na sofie i pomyślał, że powinien wstać.
– Richard – rzuciła Patty – strażacy stoją przy drzwiach. Możesz ich wpuścić?
– Nie wiem – odpowiedział wystraszony, jakby to w ogóle był kiepski pomysł, jakby w ogóle nie powinien był do nich dzwonić.
Patrzył. Widział, jak obchodzą dom i schodzą w dół z dyndającymi latarkami, w ciężkich płaszczach jak z napiętnowanej skóry słonia, z odblaskowymi numerami. Usłyszał skrzek krótkofalówek.
Wymówili przez megafon jego nazwisko w taki sposób, że musiał się poddać.
– Richardzie Novak, słyszy mnie pan? Może pan otworzyć drzwi?
– Jest tam gdzieś schowany klucz? – dopytywała się Patty.
– Garaż jest otwarty.
– Powodzenia, Richardzie – rzuciła, odkładając słuchawkę.
Weszli z torbami. Ich płaszcze pachniały ogniem.
– Jestem na sofie – oznajmił. – Płaczę.
Nic się nie paliło.
Otaczali go, przyklękali przed nim, mówili do niego.
– Zmierzymy panu ciśnienie i podamy trochę tlenu.
Skinął głową.
– Boli pana teraz?
– Nie wiem – wyznał przez plastikową maskę. Głos miał stłumiony, odległy. – Nic nie pamiętam.
Pojawił się policjant. Aresztują go za robienie sobie żartów przez telefon, podnoszenie fałszywego alarmu, naciąganie służb publicznych?
– Czy jest pan w domu sam? – spytał gliniarz.
Ponownie skinął głową – dlaczego tak obsesyjnie wypytują go, kto jest w domu?
Zaroiło się w nim od ludzi mówiących do niego po imieniu i bardzo głośno. Przybyli sanitariusze i otworzyli pudła – solidne, jak na sprzęt wędkarski. Włączyli urządzenie, które widział w telewizji – defibrylator. Modlił się, żeby go nie użyli. Przecież był przytomny. W telewizji lekarze wołają „Odsunąć się!” i aplikują pacjentowi wstrząsy jak cholera.
Urządzenie stało obok, gotowe – zielone światło, zaczynamy.
– Ładny de Kooning – zauważył jeden z sanitariuszy.
Zdjęli mu koszulę, przyczepili druciki do piersi, zamienili maskę tlenową na małe rurki, które wpycha się do nosa.
– To uciśnięty nerw – zasugerował, szukając ucieczki.
– Rothko też bardzo mi się podoba. Widziałem go kiedyś na wystawie w MOCA*.
– Użyczyłem go – odpowiedział Richard.
– Faktycznie – dorzucił jeden ze strażaków. – Też go kojarzę. Namalował go ten gość, o którym nakręcili film z Edem Harrisem.
Sanitariusz pokręcił głową.
– Ed Harris grał Jacksona Pollocka, tego od chlapania. A to Mark Rothko, mroczniejszy, poważniejszy.
– Jesteście sanitariuszami czy koneserami sztuki?

* Muzeum Sztuki Współczesnej w Los Angeles (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

 
Wesprzyj nas