Pasjonujący kryminał retro w duchu mistrzyni gatunku, Agathy Christie. Gromadka dalekich krewnych odciętych od świata, połączonych wzajemną podejrzliwością i zbrodnią. Dla smakoszy klasyki w nowej, wybornej odsłonie.


30 grudnia 1938 roku krewni baronowej Wirydianny Korzyckiej, zwabieni przez nią podstępem, stawiają się karnie w pałacu, prawie w komplecie. W liście poinformowała ich, że w sylwestra zamierza rozstać się z życiem. Na własnych warunkach.

Dlatego zapraszam was na piątek, trzydziestego grudnia i proszę, żebyście zarezerwowali sobie czas do pierwszego popołudnia nowego roku. Wieczorem odbędzie się uroczysta kolacja, a w sobotnie południe odczytam swoją ostatnią wolę. Wszystko zostało uzgodnione, więc niech nikt nie próbuje później podważać testamentu.
Sprawa będzie wystarczającym skandalem i dokumentnie was skompromituje.
Wasza ukochana ciotka

Jeżeli majętna krewna (dość wredna i złośliwa) pisze, by ją odwiedzić, bo zamierza odczytać swoją ostatnią wolę, nie można zignorować zaproszenia, prawda? A nuż wszelkie szykany, jakie spotkały nas dotąd z jej strony, zrekompensuje suty zapis? Tak też zrobili krewni baronowej Korzyckiej – i w piątek 30 grudnia 1938 roku przybyli do jej majątku w Poznańskiem. Sobotni poranek przywitał ich śnieżną zadymką, awarią prądu, głuchym telefonem i dwoma nieboszczykami. Podejrzani są wszyscy…
Czy coś Wam to przypomina? I dobrze! Będziemy się przednio bawić!
Beata Kęczkowska, „Wysokie Obcasy Extra”

Choć druga wojna światowa ma dopiero wybuchnąć, w powieści Joanny Szwechłowicz oglądamy odwieczną wojenkę, która między ludźmi trwa na co dzień. Nawet – a może przede wszystkim – ludźmi sobie najbliższymi. W „Ostatniej woli” walcząca o spadek rodzinka z piekła rodem odmalowana została tak wybornie, że w jej towarzystwie chciałoby się spędzić niejeden sylwestrowy wieczór. Oby nie ostatni w życiu.
Marta Mizuro, „Zwierciadło”

Będziemy się przednio bawić!

Joanna Szwechłowicz – absolwentka MISH, z wykształcenia polonistka i socjolog. Prowadziła na UW zajęcia z komparatystyki, analizy porównawczej tekstów literackich oraz na temat mediów elektronicznych. W 2014 roku ukazał się jej świetnie przyjęty debiut „Tajemnica szkoły dla panien”. Mieszka w Warszawie.

Joanna Szwechłowicz
Ostatnia wola
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 2 czerwca 2015

Piątek,
30 grudnia 1938

Pociąg relacji Poznań–Zbąszyń, piąta po południu

Postanowiłam umrzeć w sylwestra. Doktor nie pozostawił mi żadnych złudzeń. Zawsze ceniłam go właśnie za szczerość. Teraz też się nie obrażam i wyrok przyjmuję ze spokojem. Rak wątroby. Wiem, wszyscy czekacie, aż „sprawa w końcu się rozwiąże”. Ta diagnoza poprawi wam więc humor (nie obruszaj się, Wando). Nawet świątobliwy Aleksander zapewne uważa, że powinnam umrzeć choćby po to, by uciąć spekulacje.
Zgadzam się. Przeżyć dziewięćdziesiąt pięć lat, dwa zawały i trzech mężów to jednak pewna nieprzyzwoitość. Teraz postanowiłam z tym skończyć. Sama wybiorę czas i miejsce, nie pozwolę, by o moim losie decydowała fizjologia.
Dlatego zapraszam was na piątek, trzydziestego grudnia i proszę, byście zarezerwowali sobie czas do pierwszego popołudnia nowego roku. Wieczorem odbędzie się uroczysta kolacja. W sobotnie południe odczytam moją ostatnią wolę. Będzie z nami pan Wasilewski, doktor prawa. Wszystko z nim uzgodniłam, niechaj więc nikt nie próbuje później podważać testamentu.
Skandal i tak wystarczająco was skompromituje. Zwłaszcza osobę, która otrzyma mój majątek niemalże w całości. Wszyscy będą podejrzewać ją o to, że wykorzystała słabą na umyśle starszą panią i ukradła pieniądze krewnym.
Zatem umrę w sobotę, a potem proszę mi wyprawić ateistyczny pogrzeb, uronić kilka łez, ale bez przesady. Dobry Boże, mam przecież prawie sto lat!
Niech nikt się nie waży zamawiać mszy i urządzać pogrzebu z księdzem. Aleksandrze, nie próbuj żadnych ostatnich namaszczeń! Sześćdziesiąt lat moja noga w kościele nie postała, więc trupa też nie dostaną. Jedna msza, a będę was straszyć po nocach.
Zenonie, wiem, że lubisz zdobywać odpusty w imieniu zmarłych krewnych, ale zapewniam, że Kościół nie przewidział aż tak hojnych odpustów, które mogłyby zapewnić zbawienie mojej skromnej osobie. Samobójstwo też raczej w tym nie pomoże.
Sprawa jest prosta, ktoś z was przywita rok 1939 jako mój szczęśliwy spadkobierca. A pozostali obejdą się smakiem. Majątek nie będzie ani nagrodą za cnotę (to dopiero byłoby głupie!), ani nawet kaprysem starszej pani (to już lepiej). Gdy sprawa się rozstrzygnie, wierzcie mi, zauważycie w tym logikę.
Dla porządku dodam, że obawiam się, iż nowy rok nie okaże się szczęśliwy nawet dla ludzi bogatych. Niektórzy z was są zbyt młodzi, by uwierzyć w groźbę kolejnej wojny – zakładacie, że wszystkie złe rzeczy już się wydarzyły i służą temu, by zapełniać podręczniki historii. Cóż, naiwność jest przywilejem ludzi pozbawionych rozumu. Nie da się jednak ukryć, że nawet w czasie wojny lepiej być bogatym niż biednym, więc spadkobierca skorzysta.
Piątkowy pociąg z Poznania odchodzi o czwartej. Ze stacji w Zbąszyniu zabiorą was sanie albo samochody, w zależności od pogody i mojego nastroju, czy też będzie romantyczny, czy nowoczesny. Zawiozą was do Janowca. Nie, nie możecie przybyć własnym pojazdem. Nie, nie możecie zabrać ze sobą towarzystwa.
A kto z zaproszonych nie przyjedzie, niech na nic nie liczy.
Wasza ukochana ciotka
Wirydianna Korzycka

I dopisek na dole: List numer 6

Nic więcej, nawet uprzejmego „do zobaczenia”.
I żadnego nagłówka, jakiegoś „drodzy krewni”, „szanowni państwo”, czegokolwiek. Zaimki małą literą, oczywiście. Zasady dobrego wychowania nie obowiązują bogatej dziedziczki, milionerki z pałacu. List pisany na maszynie. Na dole ten numer. Jakby to nie był list, ale służbowe polecenie z urzędowej kancelarii.
Była pewna, że ciotka Korzycka planowała zabawić się ich kosztem. Może nawet symulowała chorobę i pociągnie jeszcze co najmniej dziesięć lat.
To byłoby w jej stylu. Przeżyła już dwóch swoich siostrzeńców, którzy nie zobaczyli ani złotówki z legendarnego majątku barona Korzyckiego.
Nina Kwiatkowska westchnęła ciężko, złożyła list i wrzuciła go do brązowej wysłużonej torebki. Przymknęła oczy. Była bardzo zmęczona. Pociąg stukał po szynach w równym rytmie, za oknem przesuwał się monotonny krajobraz, ośnieżone domy i lasy, co jakiś czas małe miasteczko lub wioska… W głowie panny Kwiatkowskiej kłębiło się jednak zbyt wiele myśli, by mogła pójść w ślady starszego pana, który podróżował w tym samym przedziale i od kilku minut głośno pochrapywał.
Jednym z siostrzeńców, którzy nie doczekali śmierci ciotki, był ojciec Niny. Narobił masę długów, zwodząc wierzycieli nieokreślonymi wizjami spadku po baronowej. Potrafił się przedstawić jako jej ukochany krewny, mimo że Korzycka zaszczycała go swoim zainteresowaniem raz na kilka lat. Potem zmarł na wylew w jakiejś podrzędnej spelunie i zostawił gromadę rozwścieczonych wierzycieli. Dopiero niedawno spłaciły z matką ostatnie długi.
Osiem lat! Osiem lat Nina pracowała jako sekretarka w firmie Mertel i S-ka, porzuciwszy wcześniej studia na anglistyce po pierwszym roku. Przez osiem lat jeden płaszcz, dwie sukienki i jedna para butów. Korzycka doskonale wiedziała o ich kłopotach – o czym ona nie wiedziała? – ale nie pomogła.
Teraz Nina była zmęczoną życiem starą panną bez wykształcenia.
Popatrzyła spod półprzymkniętych powiek na ciotkę Wandę. Ta bez przerwy się kręciła i trajkotała z błogim uśmiechem, jakby u kresu podróży czekał na nią spóźniony prezent bożonarodzeniowy. Jej egzaltowany słowotok był nudny i powtarzalny. Wszystkie te frazy i spostrzeżenia Nina znała już na pamięć, dzięki czemu tylko uprzejmie kiwała głową, wzdychała i rzucała znaczące spojrzenia w odpowiednich momentach, ale słuchać nie musiała.
Wanda Jarecka miała pulchną figurę, pięćdziesiąt lat i męża na cmentarzu już od prawie ćwierć wieku. Nie można jej było zarzucić niczego konkretnego, prócz tego, że była męcząca i pretensjonalna.
To oczywiście nieładnie – nie lubić kogoś dlatego, że łączy zieloną bluzkę z czerwoną spódnicą, dużo mówi i zachowuje się jak pensjonarka. W swoich wywodach Wanda często gubiła wątek, by – po dziesiątkach wtrętów i uwag – niespodziewanie do niego wrócić. Nina miała zawsze wyrzuty sumienia wobec ciotki, co sprawiało, że usilnie starała się być dla niej miła. A efektem tego przymusu była jeszcze większa niechęć do krewnej.
Ciężko było na jej widok udawać radość na dworcu. Niełatwo podróżować razem w przedziale drugiej klasy. Ale najtrudniej było słuchać jej idiotycznych teorii.
– Moja droga, sprawa wydaje się prosta. Majątek dostanie któraś z osób, o których ciotka wspomniała w liście. Bezpośrednio. Aleksander, Zenon albo ja. Tak działa podświadomość, o której ostatnio czytałam. Ciotka podczas pisania myślała o swoim spadkobiercy. Które z nas? Najbardziej lubi Aleksandra, wiem. To wnuk jej siostry, a wiadomo, że linia żeńska jest bardziej pewna. Nie mówię, że kogoś o coś podejrzewam, ale… sama wiesz, jaki jest świat. Nie można ręczyć za czyjeś prowadzenie się. A już ciotka podobne kwestie musi doskonale rozumieć.
Westchnęła, jakby ta wiedza była niezwykle przytłaczająca. Wzdychanie stanowiło jedną z nielicznych rozrywek w jej wdowiej egzystencji. Obok pieczenia ciastek, nieszporów i obserwacji bliźnich.
– Ale to zakonnik – dodała, znów wzdychając. – Majątek dostałby się Kościołowi. Wyobrażasz to sobie? Niemożliwe. Prędzej utopiłaby pieniądze w Warcie, a pałac kazała zburzyć. Chcesz karmelka? Nie? Powinnaś więcej jeść, wyglądasz jakoś – wybacz – trupio. Zenona nie szanuje i uważa go za leniwego bigota. Ale on jest synem jej ulubionego brata, tego, który się utopił z miłości. Piękna historia. Tak, tak… – Z westchnieniem spojrzała na sufit przedziału, jakby przywoływała opatrzność na świadka. – Może on? Jeśli nie, zostaje ostatnia możliwość. Ja. Nie wiem dlaczego… może ciotka docenia moją szczerość, naturalność, dobre serce? Czasem jestem zbyt egzaltowana, ale dwulicowości zarzucić mi nie sposób. Może pod koniec życia baronową zmęczyły fałsz i obłuda, których pełno wokół? To miałoby sens, prawda?
Nina machinalnie pokiwała głową.
– Tak, zapewne. Ale jest jeszcze Tadeusz, najmłodszy. Wnuk brata, czyli też bliskie pokrewieństwo. Moim zdaniem to będzie ciocia albo on.
Skłamała. Miała świadomość, że Korzycka lubi nabierać ludzi, budząc w nich płonne nadzieje. Baronowa uśmiałaby się z rozważań Wandy. Majątek niewątpliwie przeznaczy na jakiś cel dobroczynny, absurdalny i szalony, aby nawet po śmierci zrobić całej rodzinie na złość.
Nina czuła coraz większe zmęczenie. Żeby zdążyć na pociąg, musiała wyjść wcześniej z pracy. Firma Mertel i S-ka nie tolerowała takich wyjść, ale panna Kwiatkowska uznawana była za najlepszą z sekretarek, więc w drodze wyjątku po tygodniu próśb udzielono jej łaskawej zgody. Pod warunkiem, że odrobi te dwie godziny i przyjdzie wcześniej.
Dlatego Nina wstała dziś o czwartej rano, po prawie bezsennej nocy, i wzięła walizkę do pracy. Potem ze względów oszczędnościowych zrezygnowała z tramwaju i biegła ze Starego Miasta na dworzec, ślizgając się po oblodzonych chodnikach. Chciała wsiąść do trzeciej klasy, ale skoro ciotka Wanda jechała drugą…
– Nino, słuchasz mnie? Nie masz gorączki? Zadbaj o siebie, dziewczyno. Ciekawa jestem, czy zaprosiła Urszulę Klimt. Jeśli tak, to zapytam ją, co dalej z hrabianką Mioduszewską…
– Pewnie ją zabiła. Ona zabija najładniejsze kobiety. Widać ma taką potrzebę.
Mówiąc to, panna Kwiatkowska gwałtownie poderwała głowę, która przed chwilą zaczęła jej opadać na pierś. Organizm domagał się snu, ale temat hrabianki Mioduszewskiej był miłą odskocznią. Ciotka Wanda lubiła jednak bardziej meandryczny tok rozmowy.
Uśmiechnęła się pokrzepiająco.
– Zmęczona? Przepracowujesz się. Powinnaś znaleźć męża. Jesteś przecież ładną, miłą dziewczyną. Włosy masz przepiękne, choć ja osobiście wolę blond, ale niebieskie oczy i brązowe włosy to nie jest najgorsze zestawienie. Musiałabyś trochę przytyć, żeby biustu dostać. – Obciągnęła swoją opiętą bluzkę. – I rumieńców jakichś, ale ogólnie jesteś całkiem… Myślisz, że zabiła? Dlatego nie lubię powieści w odcinkach. Jeden kaprys, głupi list do redakcji, i po dziewczynie. Człowiek się przywiąże i potem na lodzie zostaje. Teraz do głowy mi przyszło, że Urszula dwa odcinki rozwodziła się nad pochodzeniem i dzieciństwem hrabianki… W jakim celu? Po co tyle pisania, skoro od razu zabiła biedaczkę?
– Wierszówka, ciociu. Płacą jej za ilość, nie za jakość – machinalnie odpowiedziała Nina, hamując ziewanie. – Dlatego co kilka stron przypomina, że ktoś ma irytujący głos albo dziwacznie się ubiera… Jakby czytelnik cierpiał na demencję. Ale może to słuszna strategia. Większość ludzi to przecież idioci.
Ciotka pokiwała głową, wpatrując się w krajobraz za oknem.
– Lubię śnieg, ale w takiej ilości może być kłopotliwy. Zwłaszcza tam, na wsi. Co myślisz o moim kapeluszu? Nie jest zbyt niepraktyczny na wieś? Tak, pewnie masz rację. Pisze dla pieniędzy. Na tym polega jej praca. Ale ja nie lubię tak myśleć o sztuce. Przecież to nie kaletnictwo czy zajęcie w biurze. Tu potrzeba dużej wrażliwości. Urszula tworzy piękne historie, niemożliwe, żeby tylko dla zarobku…
Tu wydała z siebie dwa westchnienia. Tym razem natury ogólnej, by podkreślić problem materializmu rządzącego światem, a zwłaszcza osobami pracującymi dla pieniędzy.
Nina nie podchwyciła mało subtelnej uwagi o swojej posadzie sekretarki. Ciotka posłała jej zawiedzione spojrzenie.
– W przyszłym roku powinnaś wyjść za mąż – skonkludowała niespodziewanie. – Tkwisz w zawieszeniu. Mąż, nawet nieidealny, jakoś nas, kobiety, dopełnia. To jest ważna decyzja i warto ją podjąć, póki jeszcze masz wybór i kapitał. Kapitał względnej młodości i urody, moja droga.
Znaczące spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości, że jej zdaniem kapitał Niny stopniowo się wyczerpuje.
– Muszę obiektywnie przyznać, że już lepiej być wdową, niż wcale za mąż nie wyjść – powiedziała autorytarnie ciotka. – Nieboszczyk z biegiem lat wydaje mi się coraz zacniejszym towarzyszem życia. Oj, nie unoś tak brwi. Byłym towarzyszem, z perspektywy czasowej, ten twój puryzm językowy jest męczący. I zostawił mi pewne fundusze, skromne, ale dające oparcie. Zdecydowanie najlepiej zrobisz, szukając męża. Bez zwłoki.
Ciotka zawiesiła głos, jakby oczekiwała podziękowań za tak cenne rady, które zakończą problemy Niny raz na zawsze. Kwiatkowska nie zamierzała reagować, więc znowu przymknęła oczy. Zastanawiała się, co też sąsiad z przedziału myśli o swoich towarzyszkach podróży. Korciło ją też, by zapytać ciotkę, ile odziedziczyła po puryzmie językowym.
Siedzący obok nich starszy człowiek w bardzo porządnym płaszczu i w okularach na nosie nie myślał o żadnej z pań ani o ich ewentualnym zamążpójściu. Chyba miał swoje zmartwienia, o których próbował zapomnieć, przeglądając papiery i odchrząkując co jakiś czas. Często opuszczał przedział, by wrócić po kilku minutach. Panie uznały jego zachowanie za ekscentryczne, a ciotka nawet posłała mu napominające spojrzenie, które nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Gdy jednak w pewnym momencie poczuł na sobie zaciekawiony wzrok panny Kwiatkowskiej, pod siatką zmarszczek zakwitł wyraźny rumieniec.

W znacznie lepiej ogrzanym wagonie klasy pierwszej podróżnych było niewielu. Kilka przedziałów wydawało się zupełnie pustych. Dlatego kolejny podróżny, łysawy mężczyzna z torbą lekarską i skromnym bagażem, mógł bez przeszkód wybierać przedział, za najwygodniejszy uznawszy na koniec ten z numerem cztery. Bardzo zależało mu na parzystej liczbie. Parzystość i symetria przynosiły szczęście.
Przynajmniej jak dotąd.

Przedział obok zajmowała elegancka para, śliczna brunetka na oko przed trzydziestym rokiem życia i przystojny blondyn. On, wysoki, wysportowany, w typie angielskiego dżentelmena lubiącego grać w krykieta. Ona, średniego wzrostu, zgrabna, o niezwykle regularnych rysach twarzy, zwracała na siebie powszechną uwagę już na dworcu. Na świat patrzyła wielkimi szafirowymi oczami, od czasu do czasu lekko przygryzając różowe wargi. Jej spojrzenie było trochę nieobecne, choć nie z powodu romantycznej natury – powinna nosić okulary, ale próżność jej na to nie pozwalała.
Po zajęciu miejsca odmówiła zdjęcia etoli. Wyciągnęła smukłe francuskie papierosy i już chciała poprosić mężczyznę o ogień, ale się zmitygowała.
– Nie pasuje. Tak myślę.
Jej głos dziwnie zafalował, łagodniejąc i ściszając się stopniowo, jakby sprawdzała jakość mikrofonu.
Mężczyzna włożył bagaże na półkę.
– Jesteśmy złym małżeństwem, mój drogi – przypomniała mu, gdy chciał zająć miejsce obok niej. – Jest to związek bez przyszłości. Choć nie z mojej winy, oczywiście.
Towarzysz podróży wzruszył ramionami i usiadł w przeciwległym rogu przedziału. Zasłonił się płachtą „Kuriera Poznańskiego”. Nie czytał jednak, lecz pogwizdywał melodię znaną im obojgu.

It don’t mean a thing if it ain’t got that swing,
It don’t mean a thing, all you got to do is sing,
It makes no difference if it’s sweet or hot,
Just give that rhythm, give it everything you’ve got!

Brunetka wzruszyła ramionami, a potem odwróciła głowę do okna. Nie, chyba nie była tak silna i mądra, jak sądziła jeszcze tydzień temu. Czuła, że zawiedzie. Spojrzała jeszcze raz na mężczyznę, przygryzając mocno wargi, na których pojawiła się krew.

Dwa przedziały dalej siedziały trzynastoletnia panienka i jej matka. Obie ubrane były dziwacznie, ale zachowywały się w sposób zdradzający zamożność oraz pewność siebie. Dziewczynka miała na sobie narciarskie spodnie i gogle, który to strój uznała prawdopodobnie za najwłaściwszy w czasie wielkopolskiej zimy. Na wieszaku wisiał jej barani kożuch. Matka podróżowała w pumpach i sznurowanych oficerkach. Do tego dobrała workowaty szary sweter. Płaszcza, futra ani kożucha najwidoczniej nie wzięła. Być może te części garderoby spakowała do jednej z podróżujących z nimi waliz.

 
Wesprzyj nas