Wyjątkowa historia o miłości, rozpaczy i nadziei. Także o przypadkach, które wcale nie są zbiegami okoliczności.


Czas leczy rany, ale czy wszystkie? Żyjąca pełnią życia Lili Czarnecka przypadkowo zostawia swój telefon w gabinecie lekarskim. Komórka trafia w ręce Ewy Niebieszczańskiej, która postanawia odnaleźć właścicielkę.

Przekorne przeznaczenie splata losy obu kobiet, a na jaw wychodzą wydarzenia z przeszłości, o których chciałoby się zapomnieć.

Każdego dnia musimy spodziewać się niespodziewanego…

Iwona Żytkowiak (ur. 1963) – absolwentka polonistyki i studiów filozoficzno-etycznych na Uniwersytecie Szczecińskim. Członek Związku Literatów Polskich. Od urodzenia mieszka i pracuje w Barlinku. Czas dzieli na w miarę równe części – rodzinę, pracę i pasję (kolejność nie jest przypadkowa). Matka czterech synów. W wolnych chwilach uwielbia długie spacery po Bieszczadach i grę na pianinie z najmłodszym synem. Autorka powieści „Tonia” ( 2011), „Spotkania przy lustrze” (2012), „Kobiety z sąsiedztwa” (2013) i „Tam, gdzie twój dom” (2014).

Iwona Żytkowiak
Dokąd teraz?
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 12 maja 2015

Lili

Kobieta stała za parawanem. Przez niewielką szparę, dzielącą płaty błękitnej, zimnej tkaniny prześwitywał skrawek nagiego ciała. Między stelażem a podłogą widać było szczupłe nogi obute w wysokie szpilki z czerwonymi podeszwami. Na pewno kosztowały majątek. Kobieta była wysoka; ponad parawan wystawała głowa. Ciemne włosy swobodnie spadały na ramiona, gęste i ciężkie. Lśniły w świetle jarzeniowej lampy. Postać była odwrócona bokiem. Na tkaninie odbijał się cień sylwetki. Klasyczne proporcje – wąskie biodra, szczupła kibić, uniesione piersi. Wystudiowanymi ruchami zdejmowała kolejne części garderoby. Zakołysała biodrami, spódnica zsunęła się do stóp. Kobieta sprawnym ruchem zrolowała pończochy, a potem strzepnęła je i odłożyła na krzesło.
Miało się wrażenie, że przygotowuje się do spektaklu w chińskim teatrze.
Gabinet był nowoczesny i duży, z rycinami przedstawiającymi narządy rodne. Zupełnie jak w sali lekcyjnej. Gablota z medykamentami, wielki fotel, kozetka z identycznym obiciem. Wszystko utrzymane w jednej tonacji: i ściany, i kafle, i biurowe krzesło w odcieniu lapis-lazuli, wyściełane miękką skórą, stojące przy eleganckim biurku przysuniętym do okna z zasuniętymi roletami.
Początek wizyty. Mężczyzna odwraca twarz od ekranu komputera.
– Proszę za parawan – mówi.
Jego twarz wydaje się znajoma. Nie, to absurdalna myśl. To niemożliwe. Nigdy nie znała nikogo z lekarskiego światka, a już na pewno nie tego starzejącego się faceta. Chociaż… Może przypomina nieco jednego z pracowników Dietera? Nie! Bzdura! Ostatnio wciąż coś jej się wydaje. Jest rozdrażniona. To przez tę przeprowadzkę. Kiedy umawiała się na wizytę, trzymając w dłoni wciśniętą jej przez córkę zmiętą kartkę, nie widziała nazwiska ginekologa. Zresztą był tam chyba tylko numer telefonu. Sara rzuciła jakimś nazwiskiem, ale nie zostało zakodowane.
Głos, który zabrzmiał wtedy w słuchawce, nie pozostawiał wątpliwości, że dodzwoniła się we właściwe miejsce. A nie na przykład do składu materiałów budowlanych.
– Gabinet ginekologiczny. Czym mogę służyć? – A potem odbierająca telefon kobieta znudzonym, pozbawionym emocji tonem poinformowała: – Doktor będzie w środę od dziesiątej do trzynastej trzydzieści. Proszę przyjść o wpół do jedenastej. I proszę się nie spóźnić.
Spojrzała na telefon, ale był już głuchy.
– Coś ty mi dała za numer? Jakaś baba mówi do mnie jak do pensjonarki! – zwróciła się do Sary, czekającej obok na koniec rozmowy.
– To bardzo dobry lekarz – poinformowała ją Sara rzeczowo, ignorując uwagę o pielęgniarce, z którą zapewne rozmawiała. – I zapewniam cię, że zna się na rzeczy.
Ostatnie słowa wypowiedziała znacząco.
Lili spojrzała na nią z wyrzutem, pomieszanym z przyganą.
Na jakiej rzeczy? Ona nie potrzebuje geniusza medycyny, ale kogoś, kto ją porządnie zdiagnozuje. Skieruje na badania. Przed kilkunastu miesiącami jej organizm zwariował. Żadnej pewności. Od jakiegoś czasu nie wiedziała, co może się przytrafić, jakieś krwawienia, bóle. A ona nienawidziła niespodzianek. Zawsze było tak, jak chciała. Jeżeli chciała włożyć stringi i biały kostium, po prostu je wkładała. Jeżeli zamierzała się kochać, to się kochała. A ostatnimi czasy wszystko wymyka się spod kontroli.
Chodziła rozdrażniona. Może to menopauza? Okej. Jest w stanie się z tym pogodzić. To nie wyrok.
Na pewno też nie ciąża. Żadnych ciąż! Żadnych dzieci! Jedno dziecko to, jak na nią, aż nadto (nie licząc tego, ale Sara to zupełnie inna historia). Lili nie może pozwolić sobie na nonszalancję i ryzykować niechcianą ciążą. Zresztą… A nawet gdyby… Takie nieoczekiwane incydenty były już poza nią. Bez znaczenia.

* * *

– Zapraszam panią. – Głos był miękki i aksamitny.
Poprawiła włosy i półnaga wyszła zza parawanu. Niezgrabnie, z palcami zaledwie wsuniętymi w szpilki. Stanęła twarzą w twarz z lekarzem, który natychmiast spuścił wzrok i odwrócił się, czekając, aż pacjentka wejdzie na fotel.
Dobrzyński robił tak zawsze. Mimo lat praktyki, dzięki którym, zdawać by się mogło, nagość pacjentek powinien traktować naturalnie, sprawiał wrażenie zawstydzonego. Choć tym razem kusiło go, by przyjrzeć się tej kobiecie. Pacjentka jest do kogoś podobna. Do… Przez chwilę szukał w pamięci wizerunku. Niemożliwe. Tamta? Absurd! To przez zmęczenie i Olgę. Coraz gorzej znosi jej odejście…
Ciszę zakłóciło głośne plaśnięcie gumowych rękawic.
– Proszę się położyć i szeroko rozsunąć nogi – poprosił.
Był zły na siebie, że polecenie, które wydawał tysiące razy, nic nieznaczący instruktaż, teraz wywołuje konsternację.
Chłodne obicie fotela i metalowe podpórki były nieprzyjemne w dotyku. Kobieta sadowiła się przez chwilę, by ułożyć się wreszcie, gotowa do badania. Ciszę przerywało ledwie słyszalne dzwonienie jarzeniowej lampy.
Słyszała oddech lekarza.
– Proszę podsunąć się go góry.
Na chwilę podniósł głowę i szybko prześliznął się wzrokiem po pacjentce, jakby szukał właściwego obrazu, który wyświetli mu się w głowie i pozbawi nieprzyjemnego uczucia niepewności. Niepotrzebnego angażowania myśli, zupełnie jak w procesie natarczywego przypominania sobie tytułu mimowolnie zasłyszanej piosenki, która potem całymi dniami pałęta się pod czaszką.
Posłusznie wykonała polecenie i poczuła zdecydowane dłonie ginekologa. Badające.
– Mówiła pani, że obawia się ciąży? Zapewniam panią, tu ciąży nie ma. A to podkrwawianie… Cóż, trzeba zbadać. Tymczasem nic nie widzę. Może się pani ubrać.
Szum odkręconej wody zakłócał głos lekarza, który stał tyłem i pieczołowicie mył ręce. W lustrze mignęła jej twarz mężczyzny, który wciąż nie podnosił oczu. Zabawne. Facet, który codziennie bada najintymniejsze zakamarki kobiety, ucieka przed spojrzeniami.
– Czy pan coś podejrzewa? – zapytała, przechodząc ponownie za parawan.
– Hm… Bez dodatkowych badań wolałbym się nie wypowiadać Na razie pobrałem materiał do cytologii, resztę badań zlecę – odparł. – W rejestracji pielęgniarka da pani wszystkie skierowania i przekaże stosowne instrukcje. Pani godność?
– Maria Ziemińska – skłamała bez wahania. Nie miała pojęcia, dlaczego to zrobiła. Skłamała. To idiotyczne!, skarciła się w myślach za podanie fałszywego nazwiska, ale przecież nie powie teraz, że skłamała. Ot, tak. Po prostu.
– Maria… Jak dalej? Przepraszam, nie dosłyszałem.
– Maria Zie-miń-ska – powiedziała, akcentując. Brnęła w to kłamstwo.
Sytuacja wydała jej się nawet zabawna. Cóż, jeśli nawet coś się okaże, zmieni lekarza.
Wyszła zza parawanu. W pełnej gali. Tak jak wychodzi się zza kurtyny po udanym występie. Ciasno opinający czarny golf wyglądał jak druga skóra. Wąska spódniczka odsłaniająca kolana i zgrabne łydki sprawiały, że wyglądała niczym negatyw Cate Blanchett. Kwintesencja smaku. Świetnie zagranym gestem obciągnęła spódnicę i usiadła, zakładając nogę na nogę.
Wzrok Dobrzyńskiego prześliznął się ponownie po pacjentce, a następnie skoncentrował na ekranie laptopa. Twarz tej kobiety. Ta twarz. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdzieś już ją widział. Może na ostatnim sympozjum w Krakowie? Tyle osób przewija się przez jego życie każdego dnia. Tyle kobiet. Twarze nakładają się na siebie, miksują…
Myszka komputera drgnęła, ekran rozświetlił się medyczną aplikacją. Mężczyzna niezgrabnie uderzał w klawiaturę, zapisując dane w jakimś formularzu. Pod nosem literował imię, nazwisko, inne dane.
– Maria Ziemińska. Trzynasty maja. Siedemdzie­siąty…
W gabinecie rozlegał się głuchy stukot. Za oknem wiatr uderzał o szyby. Znów rozpętała się wichura. Jesień. W jednej chwili zrobiło się pochmurno. W pomieszczeniu zapanował prawie półmrok. Rolety były zasunięte, chociaż jedno z okien przemycało wąski pasek dziennego światła. Na biurku stała wysoka designerska lampa, której wyświetlacz – jak wielkie oko – wycelowany był wprost w klawiaturę. Palce lekarza zawisły w powietrzu; przez moment wydawało się, że się zaciął. Ale zaraz złapał rytm. Czuł na sobie badawczy wzrok kobiety, która zdawała się wyluzowana i swobodna
Lili Czarnecka w istocie nie spuszczała z mężczyzny wzroku, choć zdawała sobie sprawę, jak bardzo go deprymuje. Znalazła w sobie głupie upodobanie do peszenia tego faceta, który co i rusz uciekał spojrzeniem, zawieszał się, powtarzał frazy. Śmieszny był z tą swoją nieporadnością. Z nerwowym tikiem, przejawiającym się w marszczeniu czoła tak, że brwi schodziły się w wierzchołek trójkąta, tworząc ciągłą, choć nieco załamaną linię nad głęboko osadzonymi oczami.
– Czy coś jest niejasne? – zapytał na koniec.
Nietrudno było odgadnąć, że szczytem oczekiwań jest spodziewana odpowiedź: Wszystko jasne.
– Wszystko wiem. – Głos kobiety był zdecydowany i pewny.
Dobrzyńskiemu rzadko (albo i nigdy) trafiały się pacjentki, które nie traciłyby rezonu w jego gabinecie. W zdekompletowanym stroju, naprzeciwko mężczyzny wydobywającego na światło dzienne najbardziej intymne sekrety, trudno było walczyć o niezależność. Ale z tą tutaj rzecz się miała inaczej. Zuchwałość spojrzenia, brak ograniczeń, śmiałość ruchów i pewność siebie, mimo że wystąpiła półnaga… Tego w trakcie swojej niespełna trzydziestoletniej kariery nie doświadczył.
– Zatem oczekuję pani z kompletem badań. – Wstał i wyciągnął dłoń, wciąż jednak nie patrząc Lili w oczy.
Dziwne uczucie.

Ewa

Już po wszystkim? – zapytała troskliwie filigranowa blondynka, przycupnięta na fioletowym stylowym fotelu w nowoczesnej poczekalni.
– Szlag by to trafił! Nie lubię ginekologów. Nie lubię i już! – Lili wypuściła nagromadzone w płucach powietrze. Uśmiechnęła się szeroko. – Uff! Mam to za sobą – dodała.
– I co? Wszystko w porządku? – dopytywała blon­dynka.
– Taką mam nadzieję.
Lili złożyła we czworo skierowania i wrzuciła je niedbale do torby. Zerknęła w kierunku pytającej. Tamta wydawała się sympatyczna, ale Lili nie należała do łatwo nawiązujących kontakty i przy byle okazji dających się wciągać w te idiotyczne słodkie pogawędki o chorobach, porodach i mężach.
– Proszę się pozapinać! Widzi pani, co się dzieje na zewnątrz.
Blondynka wskazała głową na okno, za którym zrobiło się niemal ciemno.
Silne podmuchy wiatru uderzały o szyby.
– Do zobaczenia! – pożegnała się Lili nonszalancko, wkładając płaszcz.
Wyciągnęła z kieszeni pomadkę i bez spoglądania w lustro przeciągnęła nią precyzyjnie po ustach. Matowa intensywna czerwień uwydatniła ich zarys. Lili roztarła barwnik wargą o wargę i wrzuciła szminkę do torby.
Ewa patrzyła za znikającą za drzwiami kobietą. Mocny, zdecydowany zapach perfum nieznajomej wciąż wisiał w powietrzu i drażnił rozkosznie nozdrza, mimo że chłodne powietrze ostatnich dni września wtargnęło do poczekalni. Zawirowało, targając ulotkami o świadomym macierzyństwie i badaniach profilaktycznych. To na pewno drogie perfumy. Nie takie, które Ewa kupuje na wyprzedażach w Rossmanie.

Lili i Samuel

– Co jest? Jesteś jak kłoda. – Poderwał się zdenerwowany mężczyzna.
Patrzył na Lili pytająco. Próbował ją jeszcze całować, przekonany, że jego uwaga zrobiła wrażenie, lecz wypchnęła go z siebie chłodno i z niechęcią.
– Dość! – powiedziała zdecydowanie i zrzuciła go z siebie ruchem zdradzającym zniechęcenie.
Opadł ciężko na łóżko, z uczuciem upokorzenia i niedosytu, graniczącym z bólem. Rozpalone ciało domagało się spełnienia. Znał ją jednak i doskonale zdawał sobie sprawę, że to już koniec. Koniec seksu.
Leżała z podłożonymi pod kark rękami, oplątana kołdrą, która zarzucona byle jak nie zakrywała całego ciała, na którym gdzieniegdzie różowiały odciski jego palców. Miała przymknięte powieki. On, wsparty na łokciach, próbujący wyrównać oddech, przyglądał się jej z niegasnącym zachwytem. Wreszcie ciężko opadł na kołdrę. Wyglądał żałośnie. Nagi, dyszący zmęczeniem. Jego pożądanie mieszało się z wściekłością.
– Czego dość? O co znów chodzi? – pytał gorączkowo.
I czekał na odpowiedź. Jakieś wyjaśnienie. Dlaczego przerwała? Przecież słyszał podniecenie w jej głosie, czuł mocno zaciskające się wokół bioder nogi. Z zapałem odwzajemniała pieszczoty. I nagle…
Żadnego odzewu. Obojętność. Tylko ona potrafiła znienacka przeobrazić się z ogarniętej namiętnością lwicy w chłodną, pozbawioną wyrazu lalkę. Plastikową. Idealną. Martwą. Wciąż leżała na plecach. Jakby zastygła. Milczała. Kołdrę podciągnęła pod brodę. Przygryzione wargi zdradzały zniecierpliwienie.
Ponownie spróbował pozbawić ją okrycia. Wsunął dłoń między jej uda. Pochylił się nad jej twarzą, gotów wsunąć w jej usta swój język. Napotkał opór, zawisł na wyciągniętych ramionach. Twarde paznokcie wbijały się w skórę.
– Już nie chcę. Już nie chcę się kochać. Rozumiesz? – powiedziała oschle.
Zabrzmiało to jak syk. Nieprzyjemny, jak pociągnięcie widelcem po talerzu.
A potem gwałtownie wstała z łóżka i włożywszy rzuconą niedbale wcześniej czarną tunikę, wyszła. Jak gdyby nigdy nic. Samuel owinął się leżącą na podłodze narzutą i usiadł, odprowadzając ją wzrokiem. Jego kości policzkowe drgały nerwowo, jabłko Adama poruszało się niespokojnie przy każdym przełknięciu śliny. W pokoju było dość ciemno, nie licząc padającego snopa światła z wnętrza domu. Na drzwi, za którymi znikła.
Była piękna. Mimo czterdziestki z okładem wyglądała ponętnie. Czas obchodził się z nią nader łagodnie, ale pomagała biologii. Obsesyjny lęk przed starością wyganiał ją do gabinetów kosmetycznych. Wmasowywała w siebie tony balsamów, maseł, lotionów. Codziennie uważnie lustrowała ciało. Milimetr po milimetrze. Wypatrzyła każdą niedoskonałość.
– Lili! – zawołał za nią głosem pełnym frustracji. – Nie możesz mnie tak zostawić! Wróć.
Ostatnie słowo zabrzmiało żałośnie.
– Przestań! – rzuciła niemal pogardliwie. Gdzieś z końca korytarza.

Lili

Strugi wody płynęły po twarzy. Haustem nabierała jej pełne usta, a potem wypluwała nadmiar. Czekała do chwili, kiedy niemal brakowało jej oddechu. Pewnie tak czują się topielcy, pomyślała. Może dlatego nigdy nie lubiła pływać? Umiała, a jakże. Całe dzieciństwo spędzała nad jeziorem, które rozpościerało się tuż za domem obok zielonych pól, w których zapadała na długie godziny, by grzać się w słońcu. To pokochała. Cichy szum dojrzewających kłosów, szmer latających pszczół, zapach ziemi. Ale nie wodę. Nieufna wobec żywiołu, który osaczał ją tak zwodniczo, czuła się nieważka. Pamiętała owo obłędne łaskotanie fal, senne kołysanie i niemożność wyrwania się z toni. A potem usta przylgnięte do jej ust i ucisk w klatce piersiowej. I chluśnięcie wyrywające z jej trzewi nadmiar wody i resztki nie wiadomo czego.
– O Jezu! Wreszcie oddychasz! – Jak z odległego pokoju usłyszała głos ojca.

 
Wesprzyj nas