Aleksander Makowski konstruuje trzymającą w napięciu fabułę, nasyconą licznymi detalami z pracy wywiadowczej. Autentyczność książki podnoszą też liczne odniesienia do najważniejszych wydarzeń z pierwszego okresu zimnej wojny.


Rozpędzona śmieciarka taranuje na nowojorskiej ulicy samochód. W płonącym aucie giną pasażerowie, kobieta i mężczyzna. Na pozór wypadek jakich wiele, ale jego ofiarą, Polakiem, interesują się nie tylko przedstawiciele najwyższych kręgów rządowych i agencji wywiadowczych, lecz także mafii, przygotowującej się do przerzutu ogromnych ilości narkotyków…

Sprawa zatacza coraz szersze kręgi, a na jaw wychodzą coraz to nowe powiązania, sięgające w przeszłość, do czasów drugiej wojny światowej. Rozpoczyna się skomplikowana gra: przemytnik Dominik, były esesman Gerard, agent CIA Harry, polski pułkownik Szulc i związana z Mosadem Dolores – to tylko kilkoro z jej uczestników, których ścieżki splatają się i rozchodzą.

Aleksander Makowski, autor bestsellera Tropiąc Bin Ladena, bohater fascynującej książki Zawód: szpieg, debiutuje jako powieściopisarz. Konstruuje trzymającą w napięciu fabułę, nasyconą licznymi detalami z pracy wywiadowczej. Autentyczność książki podnoszą też liczne odniesienia do najważniejszych wydarzeń z pierwszego okresu zimnej wojny.

Aleksander Makowski był jednym z najmocniej napiętnowanych bohaterów Raportu Macierewicza, gdzie został przedstawiony jako osobnik szczególnie niebezpieczny, który dla osobistych zysków oszukiwał państwo polskie oraz amerykańskich sojuszników, podając zmyślone informacje wywiadowcze. Znaczącą rolę w tych oskarżeniach odegrał fakt, że Makowski miał opinię jednego z najzdolniejszych oficerów PRL-owskiego wywiadu i że w 1990 roku został negatywnie zweryfikowany i zwolniony ze służby. Absolwent Ośrodka Kształcenia Kadr Wywiadowczych polskiego wywiadu (1972–1973). Ukończył studia podyplomowe LLM Harwardzkiej Szkoły Prawa (1975–1976). Doktor nauk prawnych Instytutu Nauk Prawnych PAN (1978). W latach 1985–1988 naczelnik Wydziału XI Departamentu I MSW. Negatywnie zweryfikowany w 1990 r. i zwolniony ze służby wywiadu. W latach 1992–2007 współpracownik Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa i wywiadu wojskowego WSI

Aleksander Makowski
Bez przebaczenia
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 22 kwietnia 2015


Każdy szanujący się wywiad miał komórkę kontrwywiadu, który strzegł przed penetracją przez wrogie wywiady, a jednocześnie sam prowadził infiltrację innych służb specjalnych. Dlatego ludzie pracujący w kontrwywiadzie mieli dostęp do najtajniejszych informacji o swoich i obcych.
Z czasem Dominik dowiedział się o CIA i różnych innych tajnych służbach świata nie mniej niż jego wspólnik. Wiedział też dużo o pozostałych amerykańskich służbach specjalnych. Jego organizacja szykowała się właśnie do pierwszej próbnej operacji przemytu narkotyków z Nowego Jorku do Europy. Towar pochodził z Ameryki Południowej, a Nowy Jork stanowił zarówno rynek docelowy, jak i punkt przerzutowy na Stary Kontynent. Pół na pół. Tak więc wszelka wiedza o funkcjonowaniu amerykańskich służb specjalnych zabezpieczających granice państwa była nieodzowna. Harry zgłębił temat – ale skupił się przede wszystkim na tym, jak obejść te zabezpieczenia. Sekrety graniczne Stanów Zjednoczonych miał zgromadzone na kilku mikrokropkach, każda o średnicy dwóch milimetrów. Leżały zdeponowane w bezpiecznym miejscu kilka przecznic od hotelu Algonquin.
Tego wieczoru Harry oczekiwał na wysłannika, któremu zamierzał przekazać mikrokropki. Przy pierwszym kontakcie z nieznajomym przestrzegał z żelazną konsekwencją zasady, by nie mieć przy sobie żadnych materiałów wywiadowczych. Nigdy nie wiadomo, jaki ogon taki wysłannik mógł za sobą przywlec, a kontrwywiady uwielbiały przyłapywać szpiegów na gorącym uczynku. FBI nie stanowiło wyjątku. Dlatego też Harry poinformował wcześniej swoich przełożonych, że w niedalekiej przyszłości ma się spotkać z fachowcem od przemytu ludzi zza żelaznej kurtyny. Na szczęście przełożeni traktowali takie spotkania rutynowo. Nie wiedzieli oczywiście nic o mikrokropkach, a tym bardziej o tym, ile Harry zamierza za nie zainkasować od Dominika.
Musiały to być niemałe pieniądze, bo informacje, które opracował Harry, umożliwiały średnio sprawnej siatce przemytniczej w miarę swobodne przenikanie granicy Stanów Zjednoczonych. W obie strony i z każdego kierunku. A organizacja Dominika była ponadprzeciętnie sprawna.
Harry czekał więc na kontakt, wyznaczony między dwudziestą a dwudziestą trzydzieści. Ponieważ nie znał wysłannika, więc to tamten miał dać mu znak. Mógł to zrobić dopiero po przejściu długiej trasy sprawdzeniowej i uzyskaniu pewności, że nie jest śledzony. Takie były zasady i Dominik wymagał ich rygorystycznego przestrzegania.
Pewnie facet pół nocy wpatrywał się w moje zdjęcie… Harry uśmiechnął się pod nosem i zamówił burbona z lodem. Ale działają profesjonalnie – przyznał w duchu. Dla nich to obcy teren, więc nim podejdą, sami zdecydują, czy wszystko gra. Wiedział jedynie, że znakiem rozpoznawczym wysłannika ma być złożony podwójnie wzdłuż banknot pięciodolarowy.
No właśnie, czy wszystko gra? – pomyślał.
Mikrokropek nie miał przy sobie, więc w razie jakiejś wpadki nie mogłyby go zdekonspirować ani skompromitować. Były umieszczone w takim miejscu, że człowiek Dominika – gdyby zaszła potrzeba – sam mógł je odebrać, odpowiednio poinstruowany. Pieniądze za mikrokropki czekały na obiór w Europie przy okazji kolejnej misji przemytu ludzi ze Wschodu. Podręcznikowo. Ale tego wieczoru Harry się niepokoił. Z Dominikiem znał się od końca wojny, odkąd zaczęli robić lewe interesy w Niemczech. Te trzynaście lat prowadzenia podwójnego życia wyostrzyło instynkt samozachowawczy byłego żołnierza. Zaczął dyskretnie, ale systematycznie lustrować tłum w barze.
To samo zdawał się robić młody mężczyzna rozmawiający z równie młodą kobietą w hotelowym westybulu nieopodal wejścia do baru. Siedzieli w wygodnych fotelach klubowych, trzymali się za ręce i wyglądali na zakochanych w podróży poślubnej. Mężczyzna był ciemnowłosy i bardzo przystojny. Wysoki, silnie zbudowany, wyglądał na zawodowego sportowca lub żołnierza sił specjalnych. Uroda kobiety była typu śródziemnomorskiego – mieszanka klasycznego piękna i najszlachetniejszej subtelności. Czarne długie włosy okalały twarz o regularnych rysach i ogromnych czarnych oczach. Nieznajoma ściągała więc na siebie ukryte, zawistne spojrzenia innych kobiet i pełen podziwu wzrok mężczyzn.
– Widzisz go, kochanie? – zapytała po angielsku.
– Tak, pije burbona przy barze. Idź powoli do samochodu, a ja podejdę do niego i gdy dostanę sygnał, że jest okej, nawiążę kontakt. Dowiem się, gdzie jest towar, i pojedziemy po niego.
– Dobra, idę. Uważaj na siebie. – Mówiąc to, musnęła wargami usta mężczyzny i skierowała się w stronę wyjścia.
Odprowadził ją wzrokiem. Wiedział, że nie może podejść do Harry’ego, dopóki nie dostanie umówionego sygnału, że jest bezpiecznie. Wiedział też, że człowiek, który miał mu dać taki sygnał, jest zawodowcem i zabezpieczał wiele podobnych akcji. Znał go i ufał mu. Zbliżała się dwudziesta trzydzieści. W westybulu pojawił się boy hotelowy z napisem „Pan Smith do telefonu”; to samo wykrzykiwał wniebogłosy. Młody człowiek przełknął ślinę, powoli odłożył kolorowe pismo, które przeglądał od niechcenia, wstał i niespiesznie ruszył do wyjścia. Nieopodal stał samochód, w którym czekała jego partnerka. Wsiadł, nachylił się do niej z uśmiechem, pocałował w policzek i powiedział:
– Ruszaj bardzo powoli, kochanie. Jest sygnał o niebezpieczeństwie. Spadamy.
– Dobra.
Samochód ruszył. Ledwie dotarł do najbliższej przecznicy, gdy z potworną mocą uderzyła w niego olbrzymia śmieciarka, która z pędem wyjechała z jednej z bocznych ulic.
Uderzenie było tak potężne, że pojazd młodej pary został zepchnięty na chodnik. Z rozerwanego baku ciekła benzyna, wystarczyła iskra będąca wynikiem tarcia metalu o beton i wrak w okamgnieniu stanął w płomieniach. Młody mężczyzna i kobieta leżeli wtuleni w siebie, nieprzytomni w zgniecionym i buchającym ogniem aucie.
Na miejsce wypadku natychmiast podjechały trzy samochody, z których wyskoczyło kilkunastu mężczyzn w garniturach. Daremnie próbowali się zbliżyć do gorejącego jak pochodnia wozu. O wyciągnięciu nieprzytomnych pasażerów nie było mowy. Eksplodowały resztki paliwa w uszkodzonym baku. Kierowca śmieciarki jak skamieniały patrzył na swoje dzieło zniszczenia, nie dostrzegając, że jego pojazd też już staje w ogniu.
Z hotelu Algonquin zaczęli wybiegać ludzie zaalarmowani hukiem zderzających się wozów i krzykiem gapiów, ze zgrozą obserwujących straszny wypadek. Wśród nich był Harry. Przebieg wydarzeń chłonął też postawny, dobrze zbudowany mężczyzna między czterdziestym a czterdziestym piątym rokiem życia, który z budynku po przekątnej względem hotelu od kilku już godzin obserwował przez lornetkę otoczenie i który kilka minut wcześniej zadzwonił do recepcji z prośbą o wywołanie pana Smitha. Teraz stał jak skamieniały, obserwując na ulicy poniżej śmierć swoich przyjaciół.
W rękach paru mężczyzn, którzy wyskoczyli z samochodów i próbowali gasić pożar staranowanego pojazdu oraz ratować jego nieprzytomnych pasażerów, pojawiły się radiostacje. Inni kierowali akcją policji i straży pożarnej, szybko przybyłych na miejsce. Kilku z nich zapakowało zszokowanego kierowcę śmieciarki do jednego z aut, które natychmiast odjechało. Harry także dostrzegł radiostacje w rękach mężczyzn w garniturach i wiedział doskonale, co to oznaczało.
Hotel musiał być pod obserwacją FBI. Ale dlaczego? Właściwie nikt nie wiedział, że para, którą ubezpieczał postawny mężczyzna, była w Nowym Jorku. Człowiek, z którym mieli spotkać się w hotelu Algonquin, wiedział jedynie, że skontaktuje się z nim łącznik Dominika. Nie miał jednak pojęcia, jak wygląda ani że jest w towarzystwie kobiety. Pozostawał jeszcze jeden z szefów nowojorskiej włoskiej mafii, z którym zabity mężczyzna miał się następnego dnia spotkać w Little Italy w pewnych skomplikowanych interesach…
Mężczyzna obserwujący hotel schował lornetkę do kieszeni i opuścił budynek tylnym wyjściem. Wyszedł na równoległą ulicę i powoli się oddalił. To, co zobaczył, potwierdziło jego przypuszczenie, że miejsce spotkania w Algonquin było obstawione przez tajniaków, a sygnał o niebezpieczeństwie, który przekazał – w pełni uzasadniony. Zakładał też, że został prawidłowo odebrany i zrozumiany, gdyż reakcja jego teraz już martwych przyjaciół była natychmiastowa.
Ale dlaczego ich zabili, kretyni? – analizował sytuację. Przecież mieli oboje na widelcu. Mogli ich zatrzymać w każdym momencie.

 
Wesprzyj nas