Chandlerowska powieść noir amerykańskiego mistrza powieści szpiegowskiej Roberta Littela, zachwycająca i pełna napięcia, oryginalna i wykraczająca poza ramy gatunku.


Były agent CIA Lemuel Gunn zszedł z pola walki w Afganistanie na przyspieszoną emeryturę na pustyni w Nowym Meksyku, gdzie pracuje jako prywatny detektyw w wygodnej, na tyle, na ile to możliwe, przyczepie kempingowej.

W jego życie wkracza Ornella Neppi, trzydziestoparoletnia kobieta siejąca zamęt w firmie poręczeniowej swojego stryja. Sprawca jej kłopotów, Emilio Gava, został aresztowany za handel kokainą. Ornella ma powody, by sądzić, że uwolniony za kaucją zniknął i nie zamierza stawić się na rozprawę. Jeżeli go nie odnajdzie, jej stryj straci 125 000 dolarów.

Za 95 dolarów za dzień plus wydatki (nie wspominając o przyjemności przebywania w jej towarzystwie) Gunn zgadza się pomóc Ornelli w wytropieniu podejrzanego. O dziwo, wydaje się, że nie istnieją żadne zdjęcia Emilio Gavy. Gdy Gunn urządza swoją obławę, zaczyna się zastanawiać, czy sam Gava w ogóle istnieje.

Robert Littell cieszy się powszechnym uznaniem jako jeden z najlepszych współczesnych autorów powieści szpiegowskich. Teraz użył swoich wielkich umiejętności w powieści kryminalnej, którą recenzent „Le Monde” pochwalił jako „jedną z tych ekscytujących opowieści detektywistycznych, które sprawiają wrażenie klasyki. (…) Chandlerowska powieść noir, zachwycająca i pełna napięcia”.

Opinie prasy zagranicznej:
Jeden z tych pisarzy, którzy, podobnie jak Elmore Leonard, wykraczają poza ramy gatunku.(…) Bezsprzecznie jeden z najbardziej utalentowanych i najbardziej oryginalnych głosów w obecnej amerykańskiej beletrystyce.
„Washington Post”

Ciekawe psychologicznie dreszczowce, które poziomem napięcia i konstrukcją fabuły dorównują najlepszym dziełom Johna le Carré.
„Chicago Tribune”

Wśród pisarzy Ameryki to on najbardziej przypomina swą twórczością Johna le Carré.
„Birmingham Post”

Littell ugruntowuje swoją pozycję jako jeden z najbardziej ambitnych twórców intryg szpiegowskich w literaturze.
„Sunday Business Post”

Amerykański mistrz powieści szpiegowskiej.

„The Independent”

Robert Littell jest autorem siedemnastu powieści (ostatnio wydana nosi tytuł Młody Philby) oraz książki For the Future of Israel napisanej wraz z Szimonem Peresem, prezydentem Izraela. Otrzymał za swą twórczość literacką zarówno brytyjski Srebrny Sztylet, jak i amerykańską Los Angeles Times Book Prize. Jego powieść W gąszczu luster trafiła na listę bestsellerów dziennika „New York Times” i została zaadaptowana dla potrzeb miniserialu telewizyjnego. Powieść Legendy, czyli maski szpiega, na podstawie której wytwórnia Twentieth Century Fox Television kręci obecnie serial telewizyjny, będzie nadawany w TNT. Littell mieszka we Francji.

Robert Littell
Wredny typ
Przekład: Marek Fedyszak
Oficyna Literacka Noir Sur Blanc
Premiera: 26 marca 2015


1

Niektóre rzeczy od razu robi się prawidłowo. W moim przypadku taką rzeczą było nacinanie bezpieczników w kałasznikowach wysyłanych do niezależnych bojowników islamskich, szukających praktycznych środków do prowadzenia świętej wojny. Były nimi też błyskawiczne spotkania z pośrednikiem na targowisku w Peszawarze. Innych rzeczy nie robi się lepiej nawet za setnym razem, co tłumaczy, jak przypuszczam, dlaczego nadal nie umiem usmażyć jajek sadzonych, nie rozbijając żółtka. A także to, dlaczego nie chcę zostawiać wiadomości telefonicznych po sygnale. Oraz to, dlaczego zamiast nowomodnego zegarka napędzanego ruchem ręki noszę odziedziczoną po ojcu niezawodną nakręcaną bulovę.
I dlaczego odkładam zmaganie się z kwestionariuszem podatkowym nr 1040 IRS do czasu, aż rozwiedziona kanadyjska księgowa z Las Cruces wpadnie, żeby mnie wesprzeć. W tym tygodniu szczególnie mierzi mnie zbilansowanie miesięcznego wyciągu, który dostaję z Las Cruces Savings and Loans, z siedzibą przy drodze międzystanowej numer 25. Roi mi się od czasu do czasu, że to szaleńcze upodobanie do plastiku z nieodłącznymi liniami kredytowymi i planami kupowania teraz, a płacenia później, jest chwilową modą, że świadomi dorośli muszą zmądrzeć i powrócić do zapewniającej komfort żywej gotówki.
Raz przez pomyłkę podzieliłem się tą nadzieją ze swoją księgową, ale ona tylko przewróciła się w łóżku i uraczyła mnie krótkim wykładem o tym, jak kredyt napędza gospodarkę. W tym momencie powtórzyłem dowcip Willa Rogersa, na który natrafiłem wcześniej w „Albuquerque Times Herald” i zachowałem na taką właśnie okazję, coś o tym, że opinia ekonomisty może być równie wiarygodna jak inne. Cóż mogła powiedzieć France-Marie poza touché. I jak to ona zdołała wymówić to słowo z francusko-kanadyjskim akcentem.
Drugą rzeczą na mojej liście przebojów, skoro już o tym mówię, jest opróżnianie szamba. Jeżeli mieszka się w przyczepie kempingowej tak jak ja, trzeba się tym w końcu zająć. Zwlekałem z tym tak długo, że ilekroć ktoś szedł do kibla, słychać było bardzo nieprzyjemny chlupot w jelitach mojej przyczepy „Od Wielkiego Dzwonu”. Utrudniał on zaśnięcie i sen, gdy już zasnąłeś u boku księgowej z Las Cruces, która została na noc. W końcu więc podłączyłem wąż do osiedlowej kanalizacji i za pomocą klucza francuskiego, który pożyczyłem od sąsiada z przyczepy stojącej pięć rzędów dalej, uruchomiłem swoją nowiutką pompę samozasysającą. Gdy zbiornik ściekowy z bulgotem oznajmił, że jest pusty, zamknąłem kanalizację i odczepiłem wąż. Wyczołgawszy się spod przyczepy, przeciąłem sześć podwórek, żeby oddać klucz, po czym wróciłem ulicą, aby wyciągnąć piątkowe wydanie „Albuquerque Times Herald”, wciśnięte do mojej skrzynki na listy wraz z garścią ulotek. Zerkałem na nagłówek — coś o republikańskich senatorach broniących pomysłu budowy tarczy antyrakietowej w celu ochrony Ameryki przed atakiem, który Rosjanie nie bardzo mogli przypuścić — gdy zauważyłem ślady stóp odciśnięte na piasku.
Ktoś przechodził z ulicy do drzwi mojej przyczepy. Na piaszczystej ścieżce widniały płytkie wgłębienia, jakby osoba, która je zrobiła, była lekka jak piórko, a ich kształt sugerował, że stąpa niczym baletnica. Podchodząc do „Od Wielkiego Dzwonu”, bo tak nazywało się to moje lokum, odparłem samobójczy atak chmary owadów i mrużąc oczy przed brutalnym słońcem Nowego Meksyku, spojrzałem na bardzo zgrabną parę nagich kostek.
Z szacunkiem oddałem im honory i powiedziałem:
— Pewnie jesteś Piętaszką.
Okazało się, że głos właścicielki zgrabnych kostek jest chrapliwym kontraltem, który brzmiał tak, jakby miała za sobą kilkugodzinne śpiewanie gam.
— Niby dlaczego? — zdziwiła się.
Musiałem wzruszyć ramionami, co zazwyczaj czynię, gdy mój żart okaże się zbyt trudny do zrozumienia.
— Tak właśnie Robinson Crusoe natrafił na gościa na swojej wyspie… zauważył odciski stóp na piaszczystej plaży. Nazwał go Piętaszkiem, ponieważ stało się to w piątek. Dziś też jest piątek. Robinson Crusoe? Daniel Defoe? Jakieś skojarzenia?
Uraczyła mnie bladziutkim uśmiechem wyzbytym resztek radości.
— Jeżeli to pana bawi, może mnie pan nazywać Piętaszką. Szukam Lemuela Gunna.
Wciąż miałem na sobie odświętny strój do obsługi pompy samozasysającej, zniszczony, niegdyś biały kombinezon, który, co gorsza, skurczył się w praniu. Przestąpiłem z nogi na nogę nieco bardziej niezdarnie, niż chciałbym. Mówiono mi, że dobrze się ruszam w sytuacjach, jakie w kręgach ludzi kulturalnych określa się mianem walki wręcz, ale kobiety jakoś przydają moim ruchom kanciastości. Jeszcze bardziej zmrużyłem oczy i zacząłem się jej przyglądać.
Bosonoga contessa zdążyła już skończyć trzydzieści lat, jak na kobietę była wysoka, mierzyła co najmniej metr osiemdziesiąt bez butów na cudownie kształtnych stopach. Dwa wielkie jak kajaki sandały na płaskiej podeszwie wisiały na jej palcu wskazującym; ze wspaniałego ramienia zwisał pękaty plecak uszyty z tkaniny srebrzystej niczym kombinezon astronauty. Kobieta miała wydatne kości policzkowe, nieznacznie kontrastujące z kształtnym nosem, diastemę między dwoma jedynkami i delikatne zmarszczki mimiczne wokół oczu i ust. Jej tęczówki miały kolor morskiej zieleni, oczy były głęboko osadzone i poważne, a powieki nieruchome jak u sfinksa. Usta niczym u bohaterek powieści Scotta Fitzgeralda — ładnie wykrojone, wilgotne i lekko rozchylone w wyrazie permanentnego zdumienia. Wszystko, jak mówił nam przez sześć wieczorów w tygodniu i w soboty rano Yul Brynner, jest zagadką. Włosy krótkie, proste i ciemne, zaczesane za uszy. Nie miała makijażu, a w każdym razie ja nie potrafiłem go dostrzec. Nie było obrączki na palcu, bransoletki na nadgarstku ani naszyjnika na łabędziej szyi. Weź mnie taką, jaka jestem — zdawała się mówić. Bardzo skąpe opakowanie, wystarczające, by nie narazić się na zarzut niemoralnego obnażenia w miejscu publicznym, choć na drugi rzut oka okazało się, że jednak przekracza granice prawa. Nosiła spódnicę do kolan, cienką, w ładny kwiecisty wzór i kremową bluzkę bez rękawów, która odsłaniała kawałek brzucha. Miałem wrażenie, że zarówno spódnica, jak i bluzka reagują na jakiś prąd powietrza, delikatny podmuch wiatru, którego ja sam nie czułem na skórze. Ta jej własna bryza przyklejała spódnicę do długiego jędrnego uda, a bluzkę do szczupłego torsu na tyle mocno, by wyeksponować kilka żeber i zarys jednego sutka.
Na szczęście celował prosto we mnie.
Jako bankrut — mam na myśli bankructwo emocjonalne, nie finansowe; moja znajomość z księgową z Las Cruces w szybkim tempie zmierzała donikąd — miałem wrażenie, że ta dziewczyna jest powiewem świeżego powietrza, ożywiającym pamięć o dawnych namiętnościach. W okresie czternastu miesięcy od momentu mojego zwolnienia miałem dwa lub trzy nieprzyjemne epizody z kobietami. Raz nie potrafiłem zakończyć tego, co zacząłem, co było dla mnie nowym i zatrważającym przeżyciem. W tej chwili po raz pierwszy od długiego czasu delektowałem się wyobrażeniem ciała pod okrywającą je tkaniną. Po raz pierwszy od dawna czułem, że bez trudu stanę na wysokości zadania.
Wytrzymała moją pobieżną lustrację w milczeniu, po czym pokręciła ze zniecierpliwieniem głową i zapytała:
— Czy zatem mówi panu coś nazwisko Gunn?
Słyszałem niemal, jak sięgam po gładką odpowiedź, i znienawidziłem siebie za to.
— Kochana, ja płacę podatki.
— Nie mam zamiaru pana obrażać, ale nie wygląda mi pan na kogoś, kto kiedykolwiek myślał o płaceniu podatków.
Rozmowa źle się zaczęła i ona zdawała sobie z tego sprawę.
Starając się naprawić błąd, przywołała z głębi wyraźnie zrozpaczonego serca coś, co można by uznać za szeroki uśmiech, gdyby nie to, że właśnie ja byłem jego adresatem. Nic nie umknie bowiem przenikliwemu spojrzeniu Lemuela Gunna, czujnego detektywa. Któż inny, stojąc twarzą w twarz z cudowną bosonogą contessą, której nigdy wcześniej nie widział, zauważyłby, że ma niepomalowane paznokcie u nóg?
I że ich nie obgryzła?
— Kim jesteś z zawodu, Piętaszko?
— Nigdy w życiu pan nie zgadnie.
Z niewzruszonym spokojem obserwowała, jak gapię się na jej piersi. Nie szukałem na nich baretek.
— Nie jesteś wystarczająco chuda, by być modelką haute couture, ani na tyle gruba, by uprawiać zapasy. Poddaję się.
— Jestem poręczycielem. Nazywam się Neppi. Ornella Neppi.
Posłałem jej powątpiewający uśmieszek, co często zdarza mi się robić w podobnych sytuacjach.
— Jeżeli tak się nazywa twój fach, to kłamiesz w żywe oczy.
— Nie. Naprawdę. Właściwie to bywam nim tylko czasami. Zastępuję stryja z Las Cruces, który dochodzi do siebie po wycięciu wrzodów. Nie chciał, by pod jego nieobecność konkurencja ustawiła się w sądzie, więc zmusił mnie do przy pilnowania interesu.
Z nieba lał się obezwładniający żar. Wskazałem ruchem głowy siatkowe drzwi przyczepy. Spojrzała w tę stronę, potem znowu na mnie, próbując ocenić, czy mam uczciwe zamiary. (Ciekawe, jak mogła to stwierdzić, skoro ja sam nie potrafiłem).
Chyba doszła do jakiegoś wniosku, bo wzruszyła ramieniem w typowo kobiecym geście, oznaczającym, że i tak nie ma nic do stracenia. Wszedłem po schodkach pierwszy i przytrzymałem jej drzwi. Obracając się bokiem, przeszła tak blisko mnie, że musiałem wciągnąć pierś, by uniknąć kontaktu z jej biustem. (Może to właśnie świadczyło o „uczciwych” zamiarach).
Gdy skrzydło drzwi pacnęło o framugę, zgarnąłem spodnie khaki, koszulkę, kilka magazynów ilustrowanych i pusty pojemnik, w którym kiedyś mieścił się sześciopak piwa, i cisnąłem wszystko za dwie rośliny w doniczkach, z których jedna już zwiędła, a druga właśnie usychała. Piętaszka postawiła swój srebrzysty plecak na tarasie i usiadła wygodnie na żółtej łukowatej kanapie, po czym skrzyżowała długie zgrabne nogi, wsuwając palce lewej stopy za kostkę prawej, a na oparciu kanapy ułożyła ręce w taki sposób, że tkanina bluzki opinała się na jej piersiach. Podkręciłem nieco klimatyzator i dałem nura do kambuza, by przynieść dwie butelki zimnego meksykańskiego modelo. Wróciłem z tacą w ręku i postawiłem ją na tarasie.
— Zapomniał pan o otwieraczu — zauważyła.
— Nie jest mi potrzebny — odparłem. Podważyłem metalowe kapsle czubkami palców — tej sztuczki nauczyłem się na dzikich terenach Pakistanu od członków miejscowych plemion, którzy tarli o szorstkie skały opuszkami palców, dopóki nie zrogowaciały, a potem otwierali kciukiem butelki, żeby zaimponować pielęgniarkom z organizacji pozarządowych.
Wypełniłem tłuczonym lodem dwa kufle, schłodziłem je nim, po czym wyrzuciłem lód i bardzo powoli nalałem do nich piwo, dbając o to, by nie utworzyła się piana.
Jeden z kufli wręczyłem Ornelli.
— Kiedyś piłem guinnessa importowanego z Irlandii — zauważyłem, siadając na drewnianym kufrze naprzeciw niej — ale jakoś nie mogę go znaleźć. Nie mogę znaleźć wielu rzeczy. Czasem myślę, że to moja wina, a czasem, że to schorzenie narodowe. Wydaje się, że obecnie zadowalamy się czymś gorszym: mniejszą ilością wołowiny w hamburgerach, gorszą obsługą w restauracjach, słabszą intrygą w filmach, niegramatycznymi zdaniami, mniejszym znaczeniem miłości w małżeństwie. — Uniosłem szkło. — Za poręczenie i więź uczuciową, Piętaszko. Na zdrowie.
Ornella szybko odwróciła wzrok i zagryzła wargę. Bez względu na to, jaki ból tłumiła, sprawiał on, że wyglądała niczym jedna z kruchych, spękanych filiżanek Wedgwooda, które moja matka ściągała z półki dla ważnych gości.
Odniosłem wrażenie, że trzyma się resztkami sił, choć nie mogłem określić, czego się chwyta. Zdałem sobie sprawę, że gdyby nie ten ból, byłaby tak piękna, że aż nieprzystępna.
— Wypiję więc za poręczenie — zgodziła się w końcu.
Wydawało się, że kolejne słowa wypowiedziała, wzdychając.
— Prawdę powiedziawszy, do toastu za więź uczuciową podchodzę z mniejszym entuzjazmem. Zdrówko.
W głębi osiedla jakaś ciężarówka z chrapliwym silnikiem Diesla przejechała z warkotem w kierunku szosy międzystanowej, ciągnąc za sobą przyczepę kempingową.
— W porządku, zapytam więc… co robisz, Piętaszko, gdy nie zajmujesz się składaniem poręczeń? — Zacząłem ugniatać w palcach metalowy kapsel.
— Czy nazwa Marionetki Suzari coś panu mówi? Widzę, że nie. Czemu miałaby mówić. To nazwa mojej firmy lalkarskiej. Gdy byłam młodsza, studiowałam lalkarstwo we Włoszech oraz w Japonii i potem założyłam tę trupę objazdową — występujemy w szkołach, na letnich obozach, na prywatnych przyjęciach urodzinowych oraz w dziecięcej telewizji, gdy się nam poszczęści. Ubieram się na czarno i poruszam marionetkami od tyłu, za pomocą patyków. Repertuar obejmuje Pinokia i Rumpelstilzchena. Pewnie nie znasz tej drugiej bajki. Rumpelstilzchen jest karzełkiem, który wysnuwa złotą nić w zamian za pierworodnego syna córki młynarza.
— To mi wygląda na przygnębiającą opowieść.
Przyglądała się, jak ugniatam kapsel w palcach.
— Inaczej niż w prawdziwym życiu, kończy się szczęśliwie, panie Gunn.
— Da się z tego wyżyć?
— Niezupełnie. Żeby związać koniec z końcem, odgrywam również pantomimę na przyjęciach urodzinowych. — Trąciła nogą srebrzysty plecak. — W środku są peruki, zabawne okulary i sztuczne nosy do różnych występów. — Skinęła głową na kapsel zgnieciony w coś na kształt kulki.
— Musi pan mieć niesamowicie silne palce.
Wręczyłem jej kapsel.
— To nie siła, lecz złość.
Oceniła ciężar kapsla w dłoni i zapytała:
— Co pana tak złości… coś, co pan zrobił?
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
— Coś, przed czym nie powstrzymałem innych.
— Może pan wyrażać się jaśniej?
— Nie.
— Mogę go zatrzymać? Będzie mi przypominał o potędze ludzkiej złości.
— Bardzo proszę.
Wrzuciła kapsel do plecaka, wsunęła palce stopy z powrotem za kostkę drugiej nogi i wykrzywiwszy twarz, przygryzła policzek; nie bardzo wiedziała, jak kontynuować rozmowę. Spotkania z nowymi ludźmi, decyzja, kim chcemy być w ich obecności, nigdy nie są łatwe. Dżentelmen, którym z natury byłem, postanowił pomóc jej w pokonaniu tej przeszkody.
— Przestań zwracać się do mnie per pan. Mów mi Lemuel.
Spróbowała się do tego przymierzyć.
— Lemuel.
Wyciągnąłem do niej rękę. Rozsunęła skrzyżowane nogi, nachyliła się i ją uścisnęła. Jej dłoń była chłodna, a chwyt mocny. Przez nagle nieskończenie długą chwilę tym, czego trzymała się resztkami sił, byłem ja. Szczerze mówiąc, nie miałem nic przeciwko temu.
— Nie tracisz czasu — mruknęła.
— Życie jest krótkie — odparłem. — Trudność polega na tym, by uczynić je przyjemnym. — Przytrzymałem jej dłoń wystarczająco długo, by sytuacja stała się niezręczna. Jej oczy koloru morskich wodorostów były czujne, jakby w głowie włączył się dzwonek alarmowy. Uwolniła dłoń z niedbałą łatwością osoby, która do perfekcji opanowała sztukę utrzymywania dystansu do osobników płci męskiej i czynienia tego z jak najmniejszą szkodą dla ich próżności.
— Rzecz w tym, Lemuelu, że jestem w opałach.
W pewnym sensie znajdowała się w korzystnej sytuacji, nie był to jednak czas ani miejsce, żeby ją edukować. Wszyscy stale znajdujemy się w opałach, tyle że po prostu jesteśmy za głupi, by zdać sobie z tego sprawę. Powinniśmy wzorować się na dilerach narkotykowych z Hoboken, którzy, gdy skończą lat dwadzieścia, idą do miejscowego przedsiębiorcy pogrzebowego i płacą za swój pochówek, ponieważ liczą się z tym, że nie dożyją trzydziestki.
— Dlaczego ja? — zapytałem.
— No więc tak: nie stać mnie na usługi żadnego z tych wielkomiejskich detektywów, którzy liczą za godzinę i sztucznie windują wydatki. Poszłam na policję, ale mnie wyśmiali. Mają inne zajęcia niż szukanie ludzi oskarżonych o stosunkowo drobne przestępstwa, którzy ukrywają się po wyjściu za kaucją, a państwo bardzo chętnie zgarnia wpłacone pieniądze do swojej szkatuły. Dowiedziałam się pocztą pantoflową, że czasem bierzesz sprawy na spec…
— Czego jeszcze dowiedziałaś się tą drogą?
— Że wyglądasz młodo, ale mówisz jak starzec. Że byłeś uzdolnionym detektywem wydziału zabójstw w New Jersey, zanim CIA namówiła cię, byś został kimś w rodzaju szpiega. Że nigdy się nad tym nie rozwodziłeś. Że odprawili cię bez prawa do emerytury po incydencie w Afganistanie, który nigdy nie wyszedł na światło dzienne. Że wziąłeś na siebie odpowiedzialność za wypełnianie rozkazów, których wydania nie mogłeś dowieść. Że byłeś wichrzycielem na wojnie, na której i bez ciebie było wystarczająco dużo kłopotów. Że wyjechałeś na zachód i wszedłeś do branży detektywistycznej, aby żyć w stylu, do którego chciałeś przywyknąć. Że jesteś cwany i twardy, masz szczęście i łatwo się nie zniechęcasz. Że to, co robisz, robisz dobrze, a tym, czego nie umiesz dobrze zrobić, się nie zajmujesz. Inaczej mówiąc, nie przekonuje cię stwierdzenie, że opłaca się schrzanić coś, co jest warte zrobienia.
— Niezła lista.
— I do tego ostatnia, lecz nie mniej ważna sprawa: że od zadowolonych klientów bierzesz dziewięćdziesiąt pięć dolarów za dzień, a od niezadowolonych ani centa. I że nikt nie przypomina sobie żadnego niezadowolonego klienta.
— Możesz przyporządkować swojemu problemowi jakąś wartość?
— Wyłożyłam sto dwadzieścia pięć tysięcy z pieniędzy, które mój stryj odłożył na czarną godzinę, ręcząc, że ten gość stawi się na rozprawę. Obawiam się, że ta kaucja przepadnie. I bardzo źle się z tym czuję.
— Zechcesz ujawnić tożsamość źródła swoich informacji? Pytam z czystej ciekawości.
Posłała mi kolejny z tych przepraszających półuśmiechów.
— Wolałabym tego nie robić. Jeżeli ci powiem, mógłbyś odesłać mnie z kwitkiem. To właśnie powiedziała mi moja informatorka. Powiedziała też, że złościło cię, iż jest zbyt łatwa. Jej zdaniem w sensie psychologicznym jesteś typem noszącym wykrochmalone koszule i lubiącym kobiety, którym podobają się szarmanccy mężczyźni. Powiedziała, że urodziłeś się w niewłaściwym stuleciu.

 
Wesprzyj nas