Chcesz podejrzeć osobliwy świat arystokracji, w którym bohaterowie są jak kukiełki zmagające się z rolami przypisanymi im przez złośliwą historię? Chcesz spędził miło czas, śmiejąc się i śmiejąc? Doskonale, czekamy właśnie na Ciebie, by zacząć przedstawienie.


Witamy w Czechach i u Czechów, którym niezmiennie dopisuje dobry humor. Ostatnia arystokratka jest książką humorystyczną i właśnie tak należy ją traktować. Autor konsekwentnie realizuje jedyny swój cel – rozśmieszenie czytelnika. Jednak czytając ten zabawny tekst nie zapominajmy, że literatura humorystyczna należy do najbardziej wymagających wyzwań literackich. Ileż my, czytelnicy, znamy doskonałych powieści psychologicznych, wnikliwych reportaży, poruszających wierszy czy przerażających thrillerów. A ile dobrych powieści humorystycznych?

Rodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak odnajdą się w rolach dotychczas nieodgrywanych?

Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobrą zabawę

Czesi nie lubią szlachty. Niełatwo więc potomkom arystokratycznego rodu poczuć się w ojczystym kraju jak w domu. Bohaterowie zabawnej książki Evžena Bočka wracają do Czech z USA i odzyskują zamek. Teraz jeszcze muszą wymyślić, jak na nim zarobić…
Aleksander Kaczorowski

Ostatnią arystokratkę wydał mój kolega Martin Reiner, więc w przypadku przesadnych pochwał mógłbym zostać podejrzany o tendencyjność – lecz nie można chyba oskarżyć o tendencyjność niepodważalnej informacji, że ta książka odniosła w Czechach wielki sukces czytelniczy.
Michal Viewegh

Dawno się tak nie uśmiałam przy żadnej książce, a nie od dziś wiadomo, że rozśmieszać ludzi jest o wiele trudniej, niż doprowadzać ich do łez. Ta książka jest dowodem na to, że można rozśmieszyć czytelników.
Magdalena Mikołajczuk, Program Pierwszy Polskiego Radia, audycja Moje książki

Ostatnia arystokratka przypomina nam o tym, co w Czechach kochamy: o poczuciu humoru i umiejętności śmiania się z samych siebie.
Łukasz Grzesiczak, Przegląd

Evžen Boček (1966) jest kasztelanem na zamku w Miloticach (Morawy Południowe). Debiutował w 1999 roku pod pseudonimem Jan Bittner powieścią Dziennik kasztelana. W 2012 roku ukazała się w Czechach Ostatnia arystokratka, która zdobyła duże uznanie wśród czytelników. Dotychczas sprzedano ponad 100 tys. egzemplarzy powieści. W 2013 roku książka zdobyła nagrodę Miloslava Švandrlíka przyznawaną najzabawniejszej książce roku. Również w 2013 roku ukazała się jej kontynuacja – Arystokratka w ukropie, która w Polsce ukaże się nakładem Starej Szkoły.
Na przekór humorystycznemu tonowi opowieści o ostatnich arystokratach pisarz cieszy się opinią człowieka poważnego i staroświeckiego. Jest miłośnikiem czeskich powieści z XIX wieku. W młodości pisał teksty dla zespołu rockowego, a niektóre z nich zostały wykorzystane w repertuarze powieściowego ogrodnika pana Spocka.

Obok historii opowiedzianej w taki sposób nie można przejść obojętnie

 
Evžen Boček
Ostatnia arystokratka
Przełożył Mirosław Śmigielski
Wydawnictwo Stara Szkoła
Premiera: 27 stycznia 2015


Nazywam się Maria Kostka z Kostki. Jestem trzecią Marią w historii rodu.
Marię I pochowano w 1450 roku w rodzinnym grobowcu, nie sprawdzając, czy jest wystarczająco martwa. Kiedy parę lat później otworzyli grobowiec, siedziała na schodach. Od tego czasu nasze zwłoki są chowane w zamkniętych trumnach.
Zamknięta jest również trumna Marii II, która przy jednej z prób wyprodukowania kamienia filozoficznego najwyraźniej wynalazła dynamit. W trumnie zamknęli tylko część jej garderoby i perukę, ponieważ ciało zniknęło wraz z wieżą, w której miała laboratorium.
Obie są naszymi straszydłami. Ani jedna nie dożyła dwudziestu lat.
Jeśli nie liczyć dziesiątek nieślubnych potomków, które Karol Wacław spłodził w czasie swojej działalności misyjnej w równikowej Afryce, jestem jedynym członkiem rodu urodzonym poza Europą. Urodziłam się w Nowym Jorku. Byłam Amerykanką. Dla pozostałych Amerykanów byłam Mary Kostka.
Mój ojciec też był Amerykaninem. Marzył o tym, by być nierzucającym się w oczy nauczycielem literatury, którym zresztą był. Koledzy i studenci zwracali się do niego Frank. Nikt z nich nie miał pojęcia, że jest on czeskim arystokratą. Zapewne nikt z nich nie miał pojęcia również o tym, że istnieją jakieś Czechy.
Dziś naturalnie oboje jesteśmy Czechami. Mój ojciec to Franciszek Antoni Kostka z Kostki, obrońca Bożego Grobu, członek Zakonu Maltańskiego i patron kościoła Wniebowzięcia Maryi Panny w Kostce.
Mimo iż używanie tytułów szlacheckich zostało w Czechach zakazane już w 1918 roku, wszyscy zwracają się do niego panie hrabio, per Frank mówi do niego tylko moja matka. Matka wciąż jest Amerykanką. Ma na imię Vivien.
Kostka to siedziba naszego rodu. Pierwotnie był to gród, który w XIII wieku wybudował rycerz Mikołaj Kostka i nazwał go Kostka. Od tego czasu jesteśmy Kostkowie z Kostki.
Dwa miesiące po ukończeniu budowy Kostkę zdobyli rycerze zakonu krzyżackiego. Potem Kostkę zdobywał praktycznie każdy, kto akurat koło niej przechodził.
W XVIII wieku moi przodkowie przebudowali Kostkę na zamek barokowy. Z pierwotnej zabudowy zachowały się tylko katakumby i grobowiec.
Pięć razy Kostkę traciliśmy i pięć razy dostawaliśmy ją z powrotem. Po raz pierwszy zabrał ją nam zakon krzyżacki. Po raz drugi husyci. Po raz trzeci Ferdynand II Habsburg, który podarował ją zakonowi krzyżackiemu. Po raz czwarty Kostkę zabrał nam Adolf Hitler, który podarował ją Heinrichowi Himmlerowi, który podarował ją SS.
Po raz piąty Kostkę zabrali nam oczywiście komuniści w 1948 roku.
W 1996 roku po raz piąty dostaliśmy ją z powrotem.

SIEDEM DNI DO ODLOTU

Dziś prawdopodobnie poznałam kolejne czeskie wulgarne słowo. Brzmi ono kurwa, ojciec wymówił je ze spójnikiem o, więc razem wyglądało tak: o kurwa. W słowniku znalazłam, że kurwa to wulgarne określenie prostytutki. Hasła o kurwa tam nie ma, ale według mnie w języku czeskim w ten sposób wyraża się zaskoczenie, lęk lub przerażenie, ponieważ ojciec akurat załatwiał transport lotniczy naszych skremowanych krewnych do Czech, a po chwili powiedział: „O kurwa”. Potem odłożył słuchawkę i powiedział, że dostanie od tego joba. Jak na to, że jest arystokratą, mówi w ostatnim czasie dość wulgarnie. Kiedy zwróciłam mu na to uwagę, ryknął na mnie, żebym przestała mu pieprzyć morały. Jest zdenerwowany i podrażniony.
Na pochówek w rodzinnym grobowcu czeka u nas łącznie dwanaścioro Kostków z Kostki, którzy zmarli za granicą – urny z ich prochami zajmują prawie połowę biblioteczki. Za wyjątkiem psychopatów i seryjnych morderców jesteśmy prawdopodobnie jedynymi Amerykanami, którzy mają w mieszkaniu kolumbarium.
Jeśli nie przewieziemy ich do Czech, dusze przodków nie zaznają spokoju, a ojciec myśli nawet, że mogłyby przychodzić nas straszyć lub mścić się w inny sposób. W duchy nie wierzę, ale jeśli pragnęli zostać pochowani w Czechach i wytrzymali taki szmat czasu, czekając w naszej biblioteczce, musimy sprowadzić ich do starej ojczyzny za wszelką cenę. Jednak po dzisiejszym dniu wygląda na to, że może nas to zrujnować. Z jakichś zagadkowych przyczyn transport nieboszczyka, mimo iż został skremowany, kosztuje więcej niż bilet lotniczy żywego pasażera.
Kiedy ojciec trochę się uspokoił, zadzwonił na lotnisko raz jeszcze i próbował wytargować przynajmniej zniżkę grupową. Pani z firmy lotniczej najwyraźniej stwierdziła, że ma do czynienia z wariatem i groziła, że zadzwoni na policję. Ojciec znów się zdenerwował i krzyczał, że za takie pieniądze to sobie może wynająć prom kosmiczny.
Pani powiedziała, żeby zadzwonił na przylądek Canaveral i odłożyła słuchawkę.
Matka zaproponowała, żeby prochy wysłać w pudełku po dziesięciokilowym proszku do prania. Wydawało się jej, że to całkiem dobry pomysł, ale ojciec go odrzucił. Ponoć nie możemy zsypać wszystkich Kostków razem. Zarówno dlatego, że niektórzy otwarcie się nienawidzili, jak i dlatego, że walizka z proszkiem do prania mogłaby się zgubić. Podobno barona Solnickiego wysłali w puszce po proteinach dla kulturystów, walizka z puszką się zgubiła i do dziś nikt nie wie, co się z nią stało. Myśl, że naszymi przodkami ktoś w pralce pierze swoje dresy, przeraża. Wtedy na pewno przychodziliby nas straszyć.
W końcu ojciec z matką wymyślili, że wsypią każdego przodka osobno do woreczków po słonych orzeszkach, a te weźmiemy ze sobą na pokład w bagażu podręcznym. W ogóle mi się to nie podoba.

SZEŚĆ DNI DO ODLOTU

Pakujemy się i jemy przy tym słone orzeszki. Zjadłam już przynajmniej pięć kilo.
Nasypałam je też Carycy. Zżarła całą miskę, a potem zwymiotowała na dywan. Na szczęście już jest sprzedany.
Caryca to nasz kot, którego trzy lata temu wepchnęła nam sąsiadka Nina Alexandrovna, kiedy wykryli u niej guz na mózgu (u Niny Alexandrovny, nie u Carycy). Operację przeżyła, ale Caryca została u nas, ponieważ Nina Alexandrovna wyprowadziła się do Texasu do swojej córki, która ma alergię na kocią sierść. Caryca jest stara i mogłaby nie przeżyć podróży samolotem, więc namawiamy babcię, żeby wzięła ją do siebie. Jeszcze nie podjęła decyzji.
Ojciec rozkazał matce, żeby mówiła już tylko po czesku. Kiedy zapytał ją, gdzie jest duża brązowa walizka, odpowiedziała: „Nie umiem”. Biorąc pod uwagę, że ojciec uczy ją już trzy lata, jej czeski jest żałosny. Trzeba jednak dodać, że ojciec jako nauczyciel języka jest nieznośny. Jest strasznie zapalczywy i bez przerwy matkę krytykuje, więc ich lekcje kończą się zazwyczaj kłótnią, a czasem też płaczem matki. Spodziewam się, że matka będzie mieć problemy.
Jest mi ciężko.
Myślę, że już nigdy w życiu nie tknę słonych orzeszków.

PIĘĆ DNI DO ODLOTU

Po południu przyszła pożegnać się z nami babcia i ciocia Jess. Oczywiście znów się upiły i wpadły w sentymentalny nastrój. Wciąż nas zapewniały o swojej miłości i obiecywały, że niedługo przyjadą nas odwiedzić. Ojciec przez cały czas oglądał telewizję z wyłączonym dźwiękiem, pił piwo i jadł orzeszki. Był podłamany.
Matka niestety wspomniała o problemie z transportem prochów, a ciocia Jess wpadła na to, że zna kogoś, kto zna wizażystę Cher, która jutro ma koncert w Madison Square Garden, a potem leci na tournée do Europy. Natychmiast zadzwoniła do tego człowieka i umówiła się na jutro na spotkanie, podczas którego zamierza go przekonać, by ten wizażysta wziął nasze urny do prywatnego odrzutowca. Ojciec udawał, że tego nie słyszy. Ale kiedy poszedł do kuchni po następne piwo, słyszałam jak mówi: „pierdolca można dostać, Cher będzie u nas robić za grabarza”.
Babcia zdecydowała, że zaopiekuje się Carycą, ale musieliśmy jej dać trzysta dolarów na jedzenie (dla Carycy oczywiście – nie dla babci).
Kiedy wsiadała do taksówki, klatka z Carycą upadła jej na ziemię i przeturlała się dwa razy.

CZTERY DNI DO ODLOTU

O siódmej rano przyszła babcia i przyniosła Carycę. Była zdenerwowana. Caryca w nocy zniszczyła jej fotel, zasłony, skórzany płaszcz i perukę. Sporo też wymiotowała (Caryca, nie babcia). Kiedy babcia wyszła, zauważyliśmy, że Caryca ma nieregularny oddech i kuleje na prawą przednią nogę. Matka poszła z nią do weterynarza. Ojciec uważa, że to znak, że powinniśmy zabrać Carycę do Czech. W ostatnim czasie ojciec prawie wszystko uważa za znak.
Ale dość lubię Carycę, a jeśli przeżyje podróż samolotem, na Kostce będzie jej na pewno lepiej niż u babci.
Ojciec zadzwonił na lotnisko. Tam mu powiedzieli, że nasz samolot będzie przewozić do praskiego zoo grupę jeżozwierzy i obecność kotki w przestrzeni bagażowej mogłaby je niepokoić. Zaproponowali mu, że wyślą ją kursem do Frankfurtu nad Menem albo następnego dnia w kolejnym samolocie do Pragi. Ale Frankfurt jest od Pragi strasznie daleko (aż w Niemczech), a Caryca kolejnej nocy u babci prawdopodobnie by nie przeżyła.
Ojciec wymyślił, że damy Carycy tabletki nasenne i przeniesiemy ją w torbie z futrzaną czapką z szopa, którą dostał na pożegnanie od jednego z kolegów, który myśli, że w Czechach jest tundra.
Wygrzebaliśmy czapkę ze sterty ubrań przeznaczonych dla Armii Zbawienia.
Matka wróciła bez Carycy. Weterynarz oświadczył, że musiała „zainkasować porządnego kopniaka” (Caryca, nie matka) i chciał zgłosić, że znęcamy się nad zwierzętami. Carycę zatrzymał na obserwację do jutra.
Matka liczy na to, że Cher mogłaby przewieźć też Carycę.
Matka umówiła nas na jutro do dentysty, ponieważ jedna z jej koleżanek gdzieś czytała, że we wschodniej Europie dentyści nie stosują znieczulenia. Ojciec wprawdzie oświadczył, że to bzdura, ale w nocy słyszałam, że dzwoni do czeskiej ambasady w Waszyngtonie, żeby sprawdzić, jak jest naprawdę.
Tych trzystu dolarów za jedzenie babcia nam nie oddała.

TRZY DNI DO ODLOTU

Przed południem byliśmy u dentysty. Mimo że nasze uzębienie jest bez zastrzeżeń, matka wyprosiła w gabinecie dziesięć ampułek nowokainy.
Ciocia Jess dzwoniła, że ten wizażysta już nie pracuje dla Cher, ale dla Rolling Stones, a oni są teraz na tournée w Ameryce Południowej.
Caryca jest już w domu. Kuleje, ale nie wymiotuje i oddycha prawie miarowo. Do czapki z szopa się zmieści. Jesteśmy dla niej mili, bo mamy wyrzuty sumienia, że chcieliśmy zostawić ją u babci.
Opłukaliśmy dwanaście woreczków po słonych orzeszkach i odłożyliśmy je do wyschnięcia.
Jutro przesypiemy do nich krewnych.

DWA DNI DO ODLOTU

Z samego rana rodzice poszli pożegnać się ze znajomymi. Ja zostałam w domu z Carycą. Zaraz będzie północ, a oni jeszcze nie wrócili. Mam nadzieję, że ich nie zabili.
Przed południem dzwonił z Pragi mecenas Benda. Mecenas Benda to praski adwokat, który załatwia dla nas przeniesienie własności majątku rodowego. Jest to jedyny Czech, z którym dotychczas rozmawiałam. Twierdzi, że mój czeski jest doskonały. Myślę, że nie jest, ale sprawiło mi to przyjemność.
Mecenas Benda poinformował mnie, że umowa zwrotu Kostki jest gotowa i czeka jedynie na podpis ojca. Ja powiedziałam mu, kiedy przylecimy do Pragi. Obiecał, że wyjdzie po nas na lotnisko i zamówi hotel. Zapytał, czy cieszę się z przeprowadzki. Odpowiedziałam, że tak, ale nie mówiłam prawdy. Właściwie dosyć się jej boję. Czego się ode mnie oczekuje? Jak mam się zachowywać? Co znaczy być arystokratką? Nie wiem.
Ojciec też nie wie, więc też dosyć się boi. Jedynie matka się nie boi. Nie dopuszcza do siebie żadnych wątpliwości. A powinna. Jej czeski jest słaby, a swoją wiedzę na temat arystokracji czerpie wyłącznie z biografii księżnej Diany. Jest optymistką (matka – księżna Diana raczej nie).
Na zakończenie naszej rozmowy zapytałam Bendę, czy czescy dentyści używają znieczulenia. To pytanie go zaskoczyło, bo już siedem lat nie był u dentysty.
Za pół godziny zadzwonił jeszcze raz, żeby mi powiedzieć, że znieczulenie jest już powszechnie stosowane, ale za komuny było na przydział i to wyłącznie dla członków partii.
Trudno sobie wyobrazić, co musiał przeżywać bezpartyjny człowiek przy wyrywaniu ósemek.
Potem mecenas Benda zapewnił mnie jeszcze, że czeska służba zdrowia jest na wysokim poziomie i nie musimy się niczego obawiać. Chciałabym, żeby to była prawda! Choćby tylko z powodu matki, która w samym Pentagonie sprawdzała, czy w przypadku potrzeby przyjmą nas lekarze którejś z amerykańskich baz wojskowych w Europie.
Po południu czytałam biografię lady Diany. Wytrzymałam prawie pół godziny. Potem przesypałam krewnych z urn do woreczków po orzeszkach. Prawujek Leopold zmieścił się na styk. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć, ponieważ na zdjęciach wygląda jak karzeł.

 
Wesprzyj nas