W cyklu dzieł Marka Hłaski dwie rozgrywające się w izraelskiej scenerii minipowieści, napisane na emigracji.


Rozgrywające się w izraelskiej scenerii minipowieści, napisane przez autora podczas pobytu na emigracji, są w równym stopniu przesycone pesymizmem, co utwory wcześniejsze, publikowane w Polsce. A może jeszcze bardziej ponure? Co jest w nich bowiem prawdą, a co zmyśleniem? Marek Hłasko udowadnia, że życie to teatr albo film, ale czy przyszłość jego bohaterów zależy od tego, jak zagrają swoje role?

Robert i Jakub to para oszustów matrymonialnych. Pierwszy obmyśla scenariusz, dzięki któremu uda im się wyłudzić pieniądze od kolejnej bogatej, rozczarowanej życiem kobiety. Drugi gra w nim rolę melodramatycznego amanta. Początkowo wszystko idzie zgodnie z planem: ofiara – samotna kobieta z dzieckiem – ulega czarowi Jakuba, odgrywającego doświadczonego przez los outsidera. Wszystko psuje jednak chamsin – „wiatr, który robi z ludzi wariatów”…

Ponownie spotykamy bohaterów w „Nawróconym w Jaffie”. Bez grosza przy duszy nadal brną w kłamstwa i czekają na dobry moment, by uwieść następną kobietę.
Podczas pobytu w Tel Awiwie zawierają znajomość z kanadyjskim misjonarzem i jego młodą żoną…

Tom 5. serii “Książki wybrane Marek Hłasko”
„Drugie zabicie psa” pierwszy raz wydrukowała paryska „Kultura” w 1965 r. Jego kontynuacja – „Nawrócony w Jaffie” – została wydana rok później w Londynie nakładem Polskiej Fundacji Kulturalnej.

Marek Hłasko
Drugie zabicie psa. Nawrócony w Jaffie
Wydawnictwo Agora
Premiera: 21 listopada 2014

Drugie zabicie psa

Jazda z Hajfy trwała ponad dwie godziny i gdzieś w połowie drogi zobaczyliśmy, że z nim jest całkiem źle. Szofer powiedział, że już niedaleko do Tel Awiwu, i gnał tą swoją starą taksówką z piskiem kół po zakrętach, tak że czuliśmy się trochę niby aktorzy w gangsterskim filmie. Raz nawet chciał nas zatrzymać policjant; podniósł rękę, ale szofer pojechał dalej. W lusterku widzieliśmy, że policjant zawraca do swego harleya, który stał w cieniu, a potem machnął ręką; było za gorąco. Stał tam na środku drogi, zdjąwszy hełm, i ocierał dłonią spoconą twarz.
– Jak z nim? – zapytał szofer, nie odwracając głowy.
– Kończy – powiedział Robert. Odwrócił się do mnie. – Teraz będzie miał ciszę i ciemność. Czy będzie się znów czuł rozczarowany?
– Znaliście go? – zapytał szofer.
– Nie – powiedziałem. Musiałem trzymać naszego psa za obrożę: rwał się i warczał już od dłuższego czasu. To pewnie ten konający nie dawał mu spokoju.
Ale w Tel Awiwie ten człowiek umarł zaraz potem, jak wynieśliśmy go z taksówki; Robert, szofer i ja. Leżał na ławce, oczekując ambulansu, a ktoś litościwy przykrył mu głowę gazetą; było to ilustrowane pismo z podobizną jakiegoś aktora patrzącego teraz na nas swymi kolorowymi oczami: Robert uniósł gazetę i popatrzył jeszcze raz na twarz umarłego.
– Zdaje się, że to Rumun – powiedział. – Musiał niedawno przyjechać z Europy. Nie umiał jeszcze ani słowa po hebrajsku.
– Nie nauczy się już, co najśmieszniejsze – powiedziałem.
– Nie jest dobrze.
– Myślisz o nim?
– Właśnie o nim– powiedział. – Jestem przesądny. Ten gość popsuje nam cały interes. Powinniśmy pojechać pociągiem.
– Jeszcze nie ostygł w grobie, a ma nowego wroga – powiedziałem.
– Jasne – powiedział Robert. – Do trumny ze skurwysynem. – Patrzył na szofera, który pochylił się nad tamtym, usiłując odczytać nazwisko aktora. – Pójdziemy już, szefie – powiedział. – Nie możemy czekać.
– To John Wayne – powiedział szofer i odwrócił się do nas. – Nie możecie jeszcze trochę poczekać? Wiecie, jak to jest z policją. Oni zawsze myślą, że było inaczej od tego, co człowiek im powie. Tak będzie lepiej dla mnie.
–Mamy interes do załatwienia – powiedziałem. – Mieszkamy na Allenby pod pięćdziesiątym szóstym. Powiedz to policji, gdyby o nas pytali.
– Na pewno będą pytać – powiedział szofer. Znów pochylił się nad tamtym. – Ale to nie John Wayne. Wayne’a widziałem w Pościgu. To ktoś inny.
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i weszliśmy do hotelu.
Portier siedział w fotelu, czytając jakąś książkę. Pomyślałem sobie o tamtymi spojrzałem na okładkę: był to jakiś cacuś mordujący kobietę. Być może zresztą, że działo się odwrotnie.
– Długo jechaliście? – zapytał portier.
– Dwie godziny. Jakiś człowiek umarł w taksówce – powiedziałem.
– Leżał cały czas na Robercie.
– Skurwysyn – powiedział Robert. –Nie przyniesie nam szczęścia. Masz dla nas dwa łóżka, Harry? – Portier nie odzywał się; czytał dalej książkę, a ja znów popatrzyłem na kolorową okładkę.
– Za żywy grosz – powiedział Robert.
Teraz dopiero odłożył książkę i odwrócił się.
– Długo zostaniecie?
– Nie wiem tego – powiedziałem. – Przyjechaliśmy wyjąć parę groszy. To dlatego on jest taki wściekły. Myśli, że truposz popsuje mu ten cały pomysł.
– Będziesz go znowu żenić? – zapytał portier Roberta.
– Czy źle go żeniłem do tego czasu?
Portier patrzył teraz na mnie.
– Jest stary – powiedział po chwili. – I wygląda na cholernie zmęczonego.
– Nie martw się o mnie, Harry – powiedziałem. – Zostaw to Robertowi. On już wie, jak wyjąć tę forsę.
– Pewnie, że wiem – powiedział Robert. – To tak samo jak z rysunkami.W rysunku najważniejszy jest pomysł. A ja mam dla niego jeszcze całą kupę pomysłów.
– Jest stary – powtórzył portier.
– Zostaw to mnie. Ja już wiem, co mam z nim zrobić. Ja za ten jego smutny pysk wyciągnę całą loterię pieniędzy. Masz dla nas te łóżka czy nie?
– Za psa musicie też zapłacić – powiedział portier. – Takie są przepisy.
– Już zapłaciliśmy za niego. Przy kupowaniu.
– Ile?
– Prawie sto funtów. To rasowy pies. A może myślisz, że nam go dali za darmo? I jeszcze niańkę do niego. Nie myślisz tak, nie?
– Płacicie z góry – powiedział portier. – Cztery funty. A pies niech się nie pęta po hotelu.
– Jest cały czas z nami – powiedziałem. – Chodzi tam, gdzie i my chodzimy. Nie mamy przed nim tajemnic.
Portier znów popatrzył na mnie.Widziałem, że bardzo chciał uśmiechnąć się nieprzyjemnie. Ale nic z tego nie wyszło: jego twarz drgnęła tylko; na wszystko było zbyt gorąco.
– Pewnego dnia weźmiesz za dużo i będzie koniec – powiedział domnie portier. – Już ostatnim razem było z tobą źle. Musieli ci dawać maskę tlenową. Myślałem, że to już ostatni raz.
– To dlatego, że nie zjadłem przedtem porządnej kolacji – powiedziałem. – Każdy może zrobić błąd, Harry.
– Ale ty już zrobiłeś to przedtem w Jerozolimie – powiedział. – A potem musieli cię trzymać na psychiatrii. Pokój czternaście.
Podszedłem do tablicy i zdjąłem klucz.
– Wyjąłem wtedy całą kupę pieniędzy – powiedziałem. –Właśnie wtedy w Jerozolimie.
– Jesteś stary – powiedział. Wziął książkę do ręki i odwrócił się. Pieniądze wzięte od nas schował do biurka; nie chciało mu się nawet porządnie zamknąć szuflady. –Wrócicie wcześnie?
– Wrócimy przed dwunastą – powiedziałem. – Teraz idziemy się trochę umyć i już nas nie ma.
– Macie własny ręcznik? – zapytał Harry.
– Nie – powiedziałem.
– Dwa ręczniki… to będzie pół funta.
– Nie pękniemy bez tego pół funta – powiedziałem.
Harry wyciągnął dwa ręczniki z szuflady, a ja je wziąłem.
Robert wyrwał mi jeden ręcznik i podał Harry’emu z powrotem.
–Wystarczy nam jeden – powiedział.
– Jeśli mam być szczery, to wolałbym mieć ręcznik dla samego siebie – powiedziałem.
– Naucz się oszczędności w małych rzeczach – powiedział Robert. – Inaczej nigdy nie dojdziesz do forsy. Czytałem niedawno, że kanclerz Adenauer kazał sobie zapłacić za wywiad telewizyjny, wziął forsę od tego reportera i schował ją do kieszeni, a osiem milionów Niemców patrzyło na to. Tak trzeba żyć.

Weszliśmy w ciemny korytarz, na którego końcu siedział garbus i czytał. W słabym świetle żarówki padającym z boku spojrzałem na jego twarz; miała fałszywy, bolesno-słodki wyraz, jaki często spotykamy u kalek. Potem spojrzałem na książkę, którą czytał: był to żywot świętego Pawła z Tarsu.
– Jeszcze jeden katolik – powiedziałem. – I to nie z idealizmu. A w dodatku garbus.
– Dlatego przeszedłem na katolicyzm, że księża obiecali mi pomoc przy uzyskaniu wizy kanadyjskiej – powiedział garbus.
– I co u ciebie słychać? Żyjesz jeszcze?
– Nie bój się o mnie – rzekłem. – A ty siedzisz w dalszym ciągu przed sraczem, nie? Nic się nie zmieniło?
– Tu mam bliżej – powiedział, wskazując na drzwi toalety, przed którą siedział. – Jak mnie przyciśnie, to mam tylko jeden krok. O co ci chodzi?
– Znam go już trzy lata – powiedziałem do Roberta. – I przez cały czas siedzi przed sraczem. Dobry jest, nie?
– Może by go można jakoś wykorzystać – powiedział Robert.
– Masz jakiś pomysł?
– Może coś wymyślę. Garbus nie jest zły – powiedział Robert.
– Teraz idziemy się umyć.
– Ty, blondie – powiedział do mnie garbus. – W końcu tygodnia dostanę forsę od moich księży. Skombinuj mi jakąś dziewczynę.
– To będzie cię kosztować trzydzieści, może czterdzieści funtów – powiedziałem.
– A dlaczego od innych biorą tylko po dwadzieścia?
– Jesteś w końcu garbus, nie?
– Moi księża obiecali mi forsę, jak skończę naukę katechizmu. Przykazania wykułem już na gładko. A teraz czytam żywot świętego Pawła. – Podniósł się nagle; przez twarz jego przeszedł jakby skurcz bólu. – Przepraszam – powiedział. – Znowu się zaczyna.
Wszedł do toalety i zatrzasnął drzwi za sobą.
– Co z nim jest? – rzekł Robert.
– Nie mógł wytrzymać upałów i pił surową wodę – powiedziałem.
– To było w czasie takiego chamsinu, który trwał osiem dni. W ten sposób przeziębił sobie żołądek. Lekarze dają mu węgiel i jeszcze inne medykamenty, ale to nic nie pomaga. A teraz jeszcze chce dziewczyny.
– Jasne – rzekł Robert. – Jego życie erotyczne to nieśmiałe próby onanizmu zakończone fiaskiem. A teraz idziemy się myć.

Zeszliśmy potem na ulicę i weszliśmy do pierwszej z brzegu kawiarni. Było tu trochę chłodniej; gumowe skrzydła wentylatora chłeptały cicho powietrze. Można było patrzyć na nie i to dawało złudzenie chłodu. Ale złudzenie też jest coś warte po dniu, który spalał się czerwonym blaskiem przez szesnaście godzin. Robert zamówił dwa piwa i kelner przyniósł je po chwili.
– Denerwuje mnie – powiedziałem.
– Kelner?
– Nie. Harry. Nasz portier. Co on wie? Ile wyjąłem w zeszłym roku?
– Nie musisz o nim wcale myśleć. Myśl o narzeczonej.
Popatrzyłem na naszego psa, który leżał nieruchomo, wyciągnąwszy przed siebie grube łapy.
– Może miał i rację – powiedziałem. – Jestem już stary. Nie bardzo wierzę, żeby nam się udało tym razem, Bobby. Pewnego dnia zauważą mnie zbyt późno i będzie spokój.
– Nie.
– Wiesz przecież, że może tak się zdarzyć.
– Nic ci nie będzie. Musisz jeść. Zawsze przedtem musisz zjeść porządną kolację. A poza tym twój organizm przyzwyczaił się już.
– Boję się, czy już nie za bardzo – powiedziałem. – Z tymi, co są niby przyzwyczajeni, jest właśnie najgorzej. Pewnego dnia może być całkiem kiepsko. Wiesz przecież o tym.
– Pewnie, że może być źle – powiedział. – Ale ja nie jestem na tyle mądry, żeby cię ubezpieczyć z polisą i tymi całymi historiami. Nie jesteś amantem filmowym, a ja nie jestem twoją wdową.
– Nie – powiedziałem. – Jak Boga kocham, że nic takiego nie przyszło mi nigdy do głowy.
– Zresztą nie robisz tego dla przyjemności – powiedział.
– I ja też nie. Nigdy nie myślałem, że wpadnę na ten pomysł. Moja specjalność to Szekspir. Po to chodziłem na anglistykę, żeby go czytać w oryginale. I to jest właśnie to, co bym chciał robić.
– Nie mów o tym, Bobby.
– Mogę o tym śmiało mówić. Czy mówiłem ci już, jaki mam pomysł na Makbeta?
Nie odpowiedziałem mu. Mówił mi o tym ze sto razy; mówił mi o tym w Jerozolimie, w Hajfie i w czasie tych wszystkich dróg, które zrobiliśmy razem; i w czasie tych wszystkich nocy, w ciągu których nie można było spać. To właśnie wtedy, kiedy o tym mówił, jego brzydka twarz poczynała żyć. Pomyślałem sobie, że teraz przyjdzie to najgorsze.
– Czy mówiłem ci już o tym? – powtórzył. Był natarczywy jak każdy maniak.
– Znam tę sprawę – powiedziałem i było mi go trochę żal.
– Jesteś dobry, Robert. Przykro mi, że twój cały teatr to ja. A teraz jestem już do niczego. Wyglądam kiepsko. Nie wierzę, żeby ta dziewczyna na to poszła. Przykro mi, ale nie.
– Pójdzie na to – powiedział. – Bądź spokojny. To już ja od tego, że ona na to pójdzie. A po drugie, to ona była dziewczyną w czasie wojny rosyjsko-japońskiej. I nie myśl więcej o swojej twarzy. To po prostu tak samo jak z Szekspirem. Jego nie wolno grać. Trzeba tylko umieć powiedzieć tekst. Najgorsze jest właśnie to, że ludzie uparli się go grać, a to jest straszne. Jak można zagrać tę scenę, kiedy Hamlet choleruje się z bratem Ofelii nad jej otwartym grobem? Olivier chciał grać Szekspira i zrobił z niego teatr. A Szekspir nigdy nie był teatrem.
– Nie mów tego głośno.
– Tobie to mówię – powiedział. – Ty po prostu wyszczekasz swój tekst i zejdziesz ze sceny. Nie potrzebujesz wcale grać. Zresztą przejdziemy tę całą sprawę od początku.
– Teraz?
– Nie. Odpoczniemy trochę. Wypijemy to piwo i pójdziemy szukać forsy. Teraz jest już trochę chłodniej. – Umilkł na chwilę, a potem zapytał: – Co ten gość powiedział?
Nie zrozumiałem.
– Kto?
– Ten w taksówce. Zrozumiałeś jego ostatnie słowa?
– Nie bardzo. Zdaje się, że „módlcie się za moją duszę” czy coś w tym rodzaju.
– On to powiedział po niemiecku?
– Tak.
– To proste – powiedział. – Za proste. Chyba wielu w ten sposób mówi. Ale zawsze warto zapamiętać. Zawsze zresztą można coś dodać albo ująć. Z tymi ostatnimi słowami to bujda. Podobno kiedy Goethe umierał, nie mogli od niego nic wyciągnąć dla potomności i zaczęli go drażnić światłem, aż wreszcie powiedział to swoje. Cwaniaki, nie?
– Ja bym tam nic nie mówił – powiedziałem. – Po prostu bym się bał, i to wszystko.
– A twoje dzieci klęczące półkolem przy łóżku? A żona bijąca z rozpaczy głową o podłogę?
– Chodź – powiedziałem. – Jestem zmęczony. Załatwimy tę sprawę i idziemy spać. Spójrz na tego psa. On też ma dosyć.

Robert zapłacił i poszliśmy wolno w kierunku morza. Było już ciemno. Przypomniałem sobie, że przeczytałem kiedyś w jakiejś książce, że człowiek jest tylko snem cienia, ale nie mogłem sobie przypomnieć, kto to powiedział i jaki był tytuł tej książki. I kto mu kazał być aż tak mądrym, i w jakiej chwili swego życia to powiedział: czy patrząc na gasnącą świecę, czy też widząc psa biegnącego z kością w pysku z oczami pełnymi trwożnego zachwytu? A może to głos Boga odezwał się nagle w nim i wybełkotał te słowa, wlepiając oczy w siedzących przed nim i będąc pewnym, że nie przepadnie już teraz bez śladu na swojej drodze, a tym, którzy go słyszeli i którzy go widzieli, wydawało się, że ujrzeli jakieś światło, które już nigdy nie spłonie. To musiała być piękna chwila i dziękowałem Bogu, że mnie przy tym nie było: pewnie dodałbym jeszcze jedno słowo od siebie i zepsułbym wszystko. Ze mną już tak jest; i co by się wtedy stało z tym światłem? A ja nie lubię światła; lubię ciemność, która uwalnia nas od naszych twarzy i od naszych cieni.
– Źle się czujesz? – zapytał Robert.
– Nie. Chciałem sobie coś przypomnieć.
– No i co?
– Nic – powiedziałem. – Ale nie przejmuj się. To właśnie dlatego tak bardzo lubię myślenie, że nie prowadzi do niczego. Powinieneś mnie już znać, Robert. Pracujemy ze sobą od przeszło roku.
– Spokojnie – powiedział. – Zaraz będziemy rozmawiać o pieniądzach i poczujesz się jeszcze gorzej.
– To ty będziesz mówił – powiedziałem.
– Ale nie miej takiej cholernej twarzy – powiedział. – Ty po prostu sobie siedź i możesz nawet nie słuchać. Możesz nawet czyścić paznokcie albo wziąć książkę do ręki. Nie zwracaj na nic uwagi. Dla ciebie to jest sprawa oczywista, że on da forsę. Cały czas walcz z uczuciem nudy i niesmaku, które cię będzie ogarniać. Tak?
– Tak – powiedziałem.

Szedłem obok niego, było ciemno, ale to nie ta ciemność, która przychodzi nad miasto jak sen. Nie uwalniała też nas od naszych zmęczonych, gorących ciał. Ta ciemność była szorstka i sztywna niby kurz; i jak kurz lepiła się do naszych ciał.
– No więc? Jak to będzie? – zapytał.
– Po prostu nie będę zwracał na was uwagi – powiedziałem.
– Po prostu nie będzie mnie to interesować. Będę siedzieć i patrzyć na ogród, a gwar waszych plugawych rozmów będzie nierealny, bez znaczenia.
– O to właśnie chodzi – powiedział on. – To już tutaj.
(…)

 
Wesprzyj nas