Sarah Waters powraca do motywów, za które ją pokochaliśmy: jest tu miłość – namiętność gwałtowna i czasami niszcząca, jest zwrot akcji i tajemnica. „Za ścianą” to opowieść, która trzyma w napięciu aż do ostatniej strony.


Londyn, 1922 rok. Świat jeszcze się nie otrząsnął z wojennej zawieruchy, a już zbierają się nad nim kolejne ciemne chmury. Ludzie stracili złudzenia i domagają się zmian.

Tymczasem na południu miasta, w eleganckiej dzielnicy Champion Hill, w domu, gdzie wspomnienia wojny są wciąż żywe, życie z dnia na dzień ma się zmienić nie do poznania.

Owdowiała pani Wray i jej dwudziestosześcioletnia córka Frances – niezamężna, o intrygującej przeszłości i widokach na staropanieństwo – są zmuszone przyjąć lokatorów. Przybycie Lilian i Leonarda Barberów, młodego, nowoczesnego małżeństwa z „klasy urzędniczej”, wnosi niespodziewany chaos w ich szarą rzeczywistość: hałaśliwą gramofonową muzykę, atmosferę nieustannej zabawy i koloryt.

Zaintrygowana Frances zagląda do ich życia przez uchylone drzwi i nasłuchuje odgłosów zza ściany. Kiedy nieoczekiwanie zaprzyjaźnia się z Lilian, ich lojalność wobec bliskich staje pod znakiem zapytania. Rodzi się wiele pytań, jedna strona wraca do przeszłości, druga otwiera zupełnie nowy rozdział.

I nikt nie jest w stanie przewidzieć, jaki to wszystko znajdzie finał.

***

Właśnie skończyłem czytać. Cóż za doskonała i mocna powieść! Sarah zdaje się grać nam na nosie, mówiąc „hej, panowie i panie, tak to się robi”.
Stephen King

Waters po mistrzowsku splata zbrodnię, codzienność i romantyczną namiętność w jedną z najlepszych powieści od czasów „Rebeki” Daphne du Maurier.
„The Los Angeles Times”

Pełna napięcia i przepięknie opowiedziana historia miłości, zdrady i morderstwa. Pytanie tylko, kto kogo zdradza i kto poniesie zasłużoną karę… Virginia Woolf nie powstydziłaby się takiej książki, gdyby miała odwagę ją napisać.
„People Magazine”

Od Waters można się uzależnić, już wkrótce się o tym przekonacie. Złożona psychologicznie, romantyczna i nastrojowa powieść „Za ścianą” to dzieło wytrawnej powieściopisarki.
„The Daily Express”

Sarah Waters (ur. 1966) – popularna i wielokrotnie nagradzana brytyjska pisarka, autorka znanych na całym świecie powieści historycznych. „Za ścianą” to jej szósta książka, która tuż po premierze podbiła listy bestsellerów „New York Timesa” i „Sunday Timesa”. Nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukażą się wkrótce wznowienia wszystkich powieści autorki w nowej szacie graficznej.

Pasjonujące studium charakterów… doskonale wyważona narracja i wciągająca fabuła.
– „Publishers Weekly”

Sarah Waters
Za ścianą
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 24 lutego 2015

CZĘŚĆ PIERWSZA

rozdział 1

Barberowie zapowiedzieli, że będą przed trzecią. To jak wyczekiwanie przed podróżą, stwierdziła w duchu Frances. Obie z matką od rana spoglądały w napięciu na zegar. O wpół do trzeciej po raz ostatni, jak jej się zdawało, obeszła pokoje; następnie emocje powoli opadły i teraz, prawie o piątej, ponownie jęła nasłuchiwać echa własnych kroków. Bez sentymentu dla oszczędnie umeblowanych pomieszczeń, niech już tamci się zjawią, wprowadzą. Niech już będzie po sprawie. Stanęła przy oknie w największym pokoju – który do niedawna należał do matki, a teraz miał się stać salonem Barberów – i wyjrzała na ulicę. Popołudnie było jasne, ale jakby zasnute mgłą. Podmuchy wiatru wzbijały z chodników i drogi tumany kurzu. Wyniosłe domy naprzeciw trwały w aurze niedzielnej pustki – zresztą zawsze tak miały. Za rogiem znajdował się duży hotel i niekiedy przejeżdżały tędy automobile i taksówki, tam i z powrotem, a ludzie zaglądali tu jakby spragnieni świeżego powietrza. Na ogół jednak Champion Hill było niczym miejsce oderwane od reszty świata. Rozległe ogrody, drzewa pełne liści. Człowiek nigdy by się nie spodziewał, pomyślała Frances, że tak blisko stąd do brudnego Camberwell. I że zaledwie dwa lub trzy kilometry dalej na północ leży Londyn, pełen blichtru i życia.
Terkot silnika kazał jej odwrócić głowę. Ulicą nadjeżdżała furgonetka. To chyba nie oni, prawda? Spodziewała się, że przyjadą wozem albo nawet że przyjdą pieszo – a jednak, furgonetka stanęła przy krawężniku ze strasznym zgrzytem hamulców i Frances ujrzała uniesione twarze w kabinie: kierowcy i pana Barbera oraz pani Barber pośrodku. Spłoszona uniosła rękę i uśmiechnęła się.
A więc to już, pomyślała z uśmiechem wciąż przylepionym do twarzy.
Nie był to jednak początek podróży, raczej jej kres, moment, kiedy człowiek nie ma ochoty wysiąść z pociągu. Frances oderwała się od okna i zeszła na dół, wołając sztucznie ożywionym głosem:
– Przyjechali, mamo!
Zanim otworzyła drzwi wejściowe i wyszła na ganek, Barberowie zdążyli wysiąść i przejść na tył furgonetki, skąd zaczęli wyładowywać swoje rzeczy. Pomagał im kierowca; był to młody człowiek ubrany niemal identycznie jak pan Barber − w rozpinany sweter i pasiasty krawat, o równie pociągłej twarzy i rozwianych, nietkniętych pomadą włosach. Frances na chwilę zwątpiła, który jest który. Widziała młode małżeństwo tylko raz, przed prawie dwoma tygodniami. Był deszczowy kwietniowy wieczór i mąż zjawił się prosto z biura, w meloniku i prochowcu. Zaraz jednak przypomniała sobie jego ryże wąsy i rudawozłociste włosy. Tamten drugi był blondynem. Żona, ubrana za pierwszym razem skromnie i dość pospolicie, miała na sobie spódnicę z frędzlami i szkarłatny sweterek. Spódnica kończyła się dobre piętnaście centymetrów nad kostką, sweter zaś był długi i bynajmniej nie opięty, choć podkreślał jej krągłości. Podobnie jak mężczyźni, była bez kapelusza. Miała krótkie ciemne włosy wywinięte na policzki, ale przystrzyżone nad karkiem, przypominały toczek.
Ależ młodo wyglądali! Mężczyźni sprawiali wrażenie bez mała chłopców, choć Frances za pierwszym razem domyśliła się, że pan Barber musi mieć dwadzieścia sześć, siedem lat, co czyniło go jej rówieśnikiem. Jego żonie dałaby wówczas dwadzieścia trzy, lecz teraz miała wątpliwości. Idąc przez wyłożone kamieniem brukowym podwórko, słyszała ich podniecone, wzniesione głosy. Zdjęli z furgonetki kufer i postawili go chwiejnie; pan Barber chyba przyciął sobie palce.
– Nie śmiej się! – zawołał do żony z udawaną pretensją.
Frances przypomniała sobie ich staranną, nieco przesadną modulację.
Pani Barber sięgnęła po dłoń męża.
– Pokaż. Ot, drobnostka.
Wyrwał rękę.
– Teraz drobnostka. Czekaj, to zobaczysz. Jezu, jak boli!
Drugi mężczyzna potarł nos.
– Uwaga. – Zobaczył Frances w bramce ogrodowej.
Barberowie odwrócili się i pozdrowili ją, wciąż roześmiani – i ten śmiech niefortunnie przylgnął do jej osoby.
– No to jesteście – oznajmiła, stając obok nich na chodniku.
– No to jesteśmy! – potwierdził pan Barber, wciąż z nieskrywanym rozbawieniem. – Widzi pani, przez nas ulica od razu schodzi na psy.
– Ach, to specjalność moja i matki.
Pan Barber spoważniał.
– Przepraszamy za spóźnienie, panno Wray. Czas zleciał nie wiedzieć kiedy! Nie czekały panie, mam nadzieję? Pomyślałby kto, że przyjechaliśmy zza oceanu!
Przyjechali z Peckham Rye, oddalonego o jakieś trzy kilometry.
– Czasami najkrótsza podróż trwa najdłużej, nieprawdaż? – odrzekła Frances.
– Owszem – przytaknął pan Barber – zwłaszcza kiedy chodzi o Lilian. Pan Wismuth i ja byliśmy gotowi o pierwszej. Właśnie, to mój przyjaciel, Charles Wismuth, który był tak dobry i użyczył nam furgonetki swojego ojca.
– Wcale nie byliście gotowi! – zawołała pani Barber, kiedy uśmiechnięty pan Wismuth wystąpił naprzód, aby uścisnąć dłoń Frances. – Nie byli, panno Wray, naprawdę!
– A właśnie że byliśmy, podczas gdy ty wciąż układałaś kapelusze!
– Tak czy siak – wtrąciła Frances – w końcu państwo dotarli.
Możliwe, że zabrzmiało to dosyć chłodno. Młodzi jakby oprzytomnieli i rzuciwszy okiem na bolący palec, pan Barber wszedł z powrotem na tył furgonetki. Frances zerknęła nad jego ramieniem na to, co się tam znajdowało: pękate walizki, plątanina nóg stołów i krzeseł, stosy narzut i dywaników, przenośny gramofon, wiklinowa klatka, mosiężna popielnica na marmurowym cokole… Myśl, że wszystkie te przedmioty trafią do jej domu, wniesione przez tych młodych ludzi – jakże innych od tych, którzy utkwili jej w pamięci, młodszych i bardziej hałaśliwych, którzy wśród nich się zadomowią – wzbudziła jej panikę. Co też narobiła? Poczuła, jakby zapraszała do domu najeźdźców i złodziei.
Ale nie było rady, należało dom utrzymać. Z bohaterskim uśmiechem podeszła bliżej, wiedziona chęcią pomocy.
Mężczyźni nie chcieli o tym słyszeć.
– Wykluczone, panno Wray.
– Naprawdę – poparła ich pani Barber. – Len i Charlie świetnie sobie poradzą. Zresztą nie ma wiele do noszenia. – Spojrzała na spiętrzone wokół przedmioty, postukując palcem w dolną wargę.
Frances przypomniała sobie te wargi, zwróciła na nie uwagę za pierwszym razem. Dla odmiany dziś były muśnięte pomadką; zauważyła też, że pani Barber ma wyskubane i podkreślone brwi. Szczegóły te wzmogły jej zakłopotanie i poczuła się jak stara panna, kanciasta, z upiętymi włosami i w bluzce upchniętej w spódnicę z wysokim stanem, modną w czasie wojny, która skończyła się przed czterema laty. Spojrzała na panią Barber z tacą pełną roślin doniczkowych i rafiową torbą zawieszoną na nadgarstku.
– Wezmę chociaż torbę.
– Ach, dam sobie radę!
– Naprawdę, muszę coś wziąć.
Koniec końców Frances przejęła z rąk pana Wismutha ohydną popielnicę na cokole i pomaszerowała w stronę otwartych drzwi. Pani Barber ruszyła za nią i ostrożnie weszła na ganek. Na progu jednak przystanęła. Wyjrzała sponad paprotek do holu, po czym uśmiechnęła się.
– Tak ładnie, jak zapamiętałam.
Frances podążyła za jej wzrokiem.
– Czyżby? – Ona sama dostrzegała tylko grę pozorów: załatane dziury, puste miejsce po zegarze sprzedanym pół roku temu i wypolerowany gong obiadowy, który milczał od lat. Odwróciła się z powrotem do pani Barber, nadal zastygłej w progu. – Zapraszam do środka – dodała. – Teraz to również pani dom.
Pani Barber uniosła brwi i ramiona, po czym z teatralnym przejęciem przygryzła wargę. Ostrożnie weszła do holu, gdzie natychmiast zachwiała się na luźnym kafelku czarno-białej podłogi. Mało nie straciła równowagi.
– Ojej!
Matka Frances stanęła w drzwiach salonu. Pewnie czekała tuż za nimi, zbierając się w sobie.
– Witam, pani Barber. – Z uśmiechem podeszła bliżej. – Jakie śliczne kwiaty. To rogi łosia, prawda?
Pani Barber chwyciła inaczej tacę, żeby wyciągnąć rękę.
– Niestety nie wiem.
– Tak mi się zdaje. Rogi łosia… bardzo ładne. Trafili państwo bez trudu?
– Tak, najmocniej przepraszam za spóźnienie!
– Nic nie szkodzi. Pokoje nie uciekną. Zaraz zaparzymy herbatę.
– Ależ proszę nie robić sobie kłopotu.
– Żaden kłopot. Nie ma to jak herbata przy przeprowadzce. Państwa imbryk pewnie się zawieruszył. Ja się tym zajmę, a córka zaprowadzi panią na górę. – Spojrzała z powątpiewaniem na popielnicę. – Widzę, że pomaga.
– Nie miałam serca stać bezczynnie, kiedy pani Barber tak dźwiga – wyjaśniła Frances.
– To całkowicie zbyteczne – zapewniła pani Barber i dodała z kolejnym chichotem: – Tego nie było w umowie!
Co za śmiech!, pomyślała Frances, idąc pierwsza po schodach.
Na piętrze znów musiały przystanąć. Drzwi na lewo były zamknięte – prowadziły do sypialni Frances, jedynego pokoju na górze do dyspozycji jej i matki – ale pozostałe otwarto na oścież i popołudniowe słońce, jaskrawe niczym żółtko jajka, sączyło się przez dwa pokoje od frontu niemal na schody. Ukazywało wyświecone dywany i wyfroterowane podłogi, nad którymi Frances spędziła w pocie czoła kilka poranków, przywracając im świetność. Pani Barber uparła się, że nie wejdzie na nie w butach.
– To bez znaczenia – zapewniła ją Frances. – I tak wkrótce zmatowieją. Niestety.
– Nie chcę ich zadeptać – odparła stanowczo kobieta.
Odstawiła torbę i tacę z roślinami, a następnie zdjęła buty.
Idąc, pozostawiała na podłodze małe, wilgotne ślady. Na nogach miała czarne pończochy, najczarniejsze w okolicach pięt i palców, gdzie jedwab wzmocniono ozdobnymi wstawkami. Frances patrzyła, jak wchodzi do największego pokoju i rozgląda się z tą samą uważną aprobatą, z jaką wcześniej lustrowała przedpokój, jakby każdy szczegół sprawiał jej radość.
– Jaki śliczny pokój. Wydaje się jeszcze większy niż poprzednio. Można się w nim zgubić. Widzi pani, u rodziców Lena mieliśmy tylko sypialnię. A ich dom… no cóż, jest zupełnie inny od tego. – Podeszła do okna po lewej stronie – tego samego, przy którym niedawno stała Frances – i przysłoniła ręką oczy. – Ale świeci!
Podczas naszej pierwszej wizyty dzień był pochmurny.
Frances stanęła obok niej.
– Tak, ten pokój jest najjaśniejszy. Za to widok jest taki sobie, mimo wysokości.
– Och, coś tam widać, między domami.
– Między domami owszem. A jeśli spojrzeć na południe, o tam – wskazała ręką kierunek – można dojrzeć kopułę Kryształowego Pałacu. Trzeba podejść bliżej do szyby… Widzi pani?
Na chwilę stanęły blisko siebie, pani Barber z twarzą tuż przy oknie. Jej oddech zmącił szkło. Zmrużyła oczy, okolone ciemnymi rzęsami.
– Widzę! – wykrzyknęła z zachwytem. Ale zaraz cofnęła się i spuściła wzrok; jej głos się zmienił i zabrzmiał w nim pobłażliwy ton. – Proszę spojrzeć na Lena. Bez przerwy narzeka. Ależ z niego mazgaj! – Postukała w szybę, kiwając na męża. – Niech Charlie to weźmie! – zawołała. − Chodź zobaczyć słońce! Słońce! Słyszysz mnie? Słońce! – Opuściła rękę. – Nie słyszy. Nieważne. Patrzę na nasze rzeczy i żal mnie bierze. Kupka śmieci, jak na pchlim targu. Co też pomyślą pani sąsiedzi, panno Wray?
No właśnie. Frances widziała sokolooką panią Dawson naprzeciw; udawała, że mocuje się z oknem. A pan Lamb z High Croft przystanął po drodze, aby zlustrować wypchane walizki, poobijane kufry, torby, kosze i dywaniki, które pan Barber i pan Wismuth stawiali dla wygody na niskim murku ogrodowym.
Zobaczyła, że obaj mężczyźni skinęli mu głową, następnie usłyszała ich głosy: „Uszanowanie”. Zawahał się, nie mogąc ich skojarzyć – pewnie zbity z tropu klubowymi paskami na ich krawatach.
– Lepiej chodźmy im pomóc – zaproponowała.
– Ja to zrobię – oznajmiła pani Barber.
Lecz po wyjściu z salonu zajrzała jeszcze do sąsiadującej z nim sypialni, a stamtąd do ostatniego pomieszczenia, małego pokoju naprzeciw sypialni Frances – wciąż zwanego pokojem Mabel i Nelly, chociaż nie mieszkała tu żadna służąca, odkąd odeszły w tysiąc dziewięćset szesnastym, skuszone pracą w fabryce amunicji. Przerobiono go na kuchnię − z kredensem, zlewem, lampą gazową i takimż piecykiem oraz licznikiem na szylingi.
Frances sama polakierowała tapetę i nie tyle nawoskowała, ile poplamiła podłogę. Pod nieobecność matki przytargała też stół z aluminiowym blatem i serwantkę. Postarała się, żeby wszystko wyglądało jak należy, ale na widok pani Barber, która zaglądała we wszystkie kąty, decydując, co gdzie postawi, poczuła się dziwnie zbyteczna – jakby stała się duchem siebie samej.
– To ja sprawdzę, co z herbatą – rzuciła niepewnie. – W razie czego będę na dole. Lepiej zwracać się do mnie niż do mamy i… Aha. – Znieruchomiała i wsunęła rękę do kieszeni.
– Proszę je wziąć, zanim zapomnę.
Wyciągnęła klucze od domu, dwa zestawy na oddzielnych wstążeczkach. Wiele trudu kosztowało ją przekazanie ich tej kobiecie, tej dziewczynie – tej w zasadzie nieznajomej, która wdarła się w jej życie za sprawą ogłoszenia w „South London Press”. Ale pani Barber pochyliła pokornie głowę na znak, że docenia znaczenie chwili.
– Dziękuję, panno Wray – powiedziała z niespodziewaną delikatnością. – Dziękuję, że tak pięknie urządziła pani mieszkanie. Jestem pewna, że będziemy tu z Leonardem szczęśliwi. O tak, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Naturalnie ja też coś dla pani mam. – Wyjęła z torby zmiętą, brązową kopertę.
Czynsz za dwa tygodnie. Pięćdziesiąt osiem szylingów: Frances już słyszała szelest banknotów oraz brzęk monet. Biorąc kopertę z rąk pani Barber, próbowała nadać twarzy obojętny wyraz i nonszalancko wsunęła ją do kieszeni – jakby ktoś mógł się nabrać, że pieniądze to zwykła formalność, a nie kwintesencja, smętne meritum całej tej sytuacji.
Na dole, gdzie zdyszani mężczyźni minęli ją z maszyną do szycia, wślizgnęła się do salonu, aby zerknąć na zawartość koperty. Zajrzała do środka: ach, były tak rzeczywiste i namacalne, i takie jej, że miała chęć je ucałować. Wcisnęła kopertę z powrotem do kieszeni i niemal w podskokach pobiegła korytarzem do kuchni.
Matka stała przy piecu. Sięgnęła po czajnik ze spłoszoną miną pasażera, któremu kazano zastąpić maszynistę na statku. Z ulgą przekazała go w pewniejsze ręce córki i zajęła się filiżankami, dzbankiem na mleko i cukiernicą. Postawiła na tacy trzy nakrycia dla Barberów i pana Wismutha, po czym zamarła z dwoma kolejnymi spodkami.

 
Wesprzyj nas